Autor: Philip K. Dick
Tytuł: Marsjański poślizg w czasie
Tytuł oryginału: Martian Time-Slip
Tłumaczenie: Małgorzata Fiałkowska
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1999
Wydawca: Amber
No dobrze. Szykuję się do tego wpisu od tygodnia i jakoś nie
mogę zebrać myśli. Nie wiem, od czego zacząć: czy od tego, że nawet o
kolonizacji Marsa można opowiadać w tonach rozkładającego się i powoli
umierającego świata, czy że recenzje z Internetów są tak okropnie mylące, czy
że powieść jest – jakby to tu elegancko ująć… – zdrowo pierdolnięta i właściwie
trudno coś sensownego napisać o niektórych elementach poza radosnym wuteef…
Ale zacznę
chyba od Internetów.
Zazwyczaj robię
tak, że przed lekturą nie czytam żadnych recek ani opisów, potem układam sobie
własne wnioski, a potem – w poszukiwaniu dodatkowych wskazówek, bo może coś
pominęłam, a może ktoś coś uber ciekawego napisał – przeglądam cudze opinie.
Tym razem jednak do tego stopnia nie potrafiłam wymyśleć czegoś własnego, że
sięgnęłam do innych tekstów w poszukiwaniu jakiejkolwiek inspiracji. Jakież
było moje zdziwienie, kiedy zaczęłam czytać o tym, że Marsjański poślizg w czasie to historia o tym, jak to kolonia na
Marsie jest w pełni rozkwitu (opis wydawcy, do przeczytania w księgarniach
internetowych)! Myślałam, że recenzja Rafała Kosika coś mi podsunie (choć
Rafała Kosika nie lubię póki co ani jako pisarza, ani jako człowieka –
zaznaczam, że „jako człowieka” oznacza „gościa, którego opinie i z którym
rozmowy czytywałam w internetach”), no i zaczynało się nieźle, ale potem zaczął
pociskać o maszynach i sztucznej inteligencji, a ja zaczęłam się zastanawiać,
czy myśmy czytali tę samą książkę. Gwoździem do trumny był opis z Wikipedii,
który przytoczę w całości:
„Arnie Kott – właściciel korporacji mającej monopol na Marsie w dostarczaniu osadnikom wody otrzymuje tajną informację, że ONZ planuje w odludnym terenie rozpocząć budowę nowego, ogromnego osiedla ludzkiego. Jednego z osadników – Jacka Bohlena, który opuścił przeludnioną Ziemię wraz z żoną i synem, odwiedza niespodziewanie jego ojciec, Leo. W przeszłości Bohlen chorował na schizofrenię.”
Bo jest dla
mnie rzeczą absolutnie zadziwiającą, jak bardzo to streszczenie nic nie mówi o
tekście i jak bardzo każde następne zdanie jest oderwane od poprzedniego.
No, ale koniec
końców inspiracje się wykluły, więc internetowy risercz swoje zadanie spełnił.
Otóż więc tak:
jasne, czytelnik dostaje fabułę. Jest cała ta historia o Arniem Kotcie
(Kottcie…? Damn, nienawidzę nazwisk z końcówką –tt! Tak, Wyatta Earpa też nienawidzę!), jest Bohlen, który w
przeszłości chorował na schizofrenię. I jest ONZ, które planuje inwestycję. Ale
przecież dobrze wiemy, że to tylko preteksty. Przecież to Dick. Nie mam jeszcze
wielkiego rozeznania w jego twórczości, ale zdążyłam się już zorientować, że
fabuła jest u niego pretekstem do zadawania pytań o najgłębsze zakamarki człowieczeństwa,
do pokazywania śmierci i… no, właściwie to do ogólnego pognębienia. I przecież
tutaj wcale nie jest inaczej: nie mówię tylko o świecie schizofreników, bo o
tym trzeba by wspomnieć za chwilę osobno. Ale przecież bohaterowie mówią
wprost, że kolonia na Marsie umiera. Że Ziemia ją porzuciła i ogólnie ten
eksperyment się nie udał. Czy nagłe zainteresowanie ONZ można uznać za oznakę
powrotu dobrobytu do kolonii? Nie, moim zdaniem w żadnym razie nie. W zasadzie
narrator nie daje powodów, by wątpić, że cała inwestycja w górach będzie
jedynie ostatnią, przedśmiertną drgawką i po tym, jak Ziemia porzuci nowiutkie
osiedle, okaże się, że będzie ono służyło jedynie okropnie powolnemu konaniu.
Tak więc nic nie wskazuje na to, że na Marsie cokolwiek się udało lub się uda.
Jest natomiast
sporo o śmierci. Może nie bezpośrednio (choć i trupy się pojawiają), ale w
ogólnej atmosferze. W głowach bohaterów. W schizofrenicznych wizjach. Nie wiem
do końca, czy da się jakoś dosłownie rozumieć owo „glublanie", ale nie
trzeba. Po pewnym czasie to słowo zaczyna napawać czytelnika strachem i
obrzydzeniem – głównie chyba obrzydzeniem. Jest zgniłe, martwe i zarobaczone,
ze wszech miar odrażające. Robi się jeszcze dziwniej, kiedy dotrzeć do
fragmentu:
„– Odejdź – wysapała do tego czegoś, ale nie odeszło. – Jeszcze – powiedziała wtedy i to coś się z niej śmiało. Śmiało się i śmiało, a ona i przygniatający ją cieżar robili to dalej. Nie mogli przestać.– Glublaj mnie jeszcze – mówiła. – Glublaj mnie, glublaj, glublaj, wsadź swój glublak we mnie, w mój glublak, Glublaczu. Glublaj mnie, glublaj, lubię się glublać! Nie przestawaj.”
Serio… gdybym
kiedykolwiek miała wątpliwości w kwestii kondycji psychicznej Dicka, to teraz
ostatecznie się rozwiały.
Ale to wszystko
sprawia, że Marsjański poślizg w czasie
tak świetnie się czyta – jest fascynujący i okropny zarazem. No, i jeszcze cała
ta sprawa czasu. Pojawia się pytanie, kto kogo próbuje kontrolować: społeczeństwo
schizofreników czy jednak schizofrenicy otaczający ich świat. I jak daleko może
sięgać potęga ich umysłu? Czy naprawdę są w stanie przenosić się (i nie tylko „się”)
w czasie? Czy zaglądają w przyszłość, czy może po prostu zatruwają swoją
chorobą psychikę innych? Czy Arnie Kott naprawdę odwiedził swoją przeszłość,
czy to była tylko halucynacja z niedożywienia i śmierć?
Muszę tu oddać
sprawiedliwość Kosikowi – owszem, gdzieś tam jest ten element ducha w maszynie,
jest przerażająca wizja człowieka, który, choć zachował świadomość, został
sprowadzony do kupy części zamiennych. Ale nie wydaje mi się, żeby to właśnie
stanowiło sedno powieści. Och, oczywiście, są też Nauczyciele – maszyny, które
w szkole wygłaszają pogadanki przed dziećmi. Ale oni z kolei są zbyt sztuczni i
odczłowieczeni, żeby czytelnik w ogóle zadawał sobie takie pytania. Są tylko
ograniczonymi automatami, które w żadnym razie nie stanowią konkurencji dla
żywych istot. Toteż miałam wrażenie, jakby Rafał Kosik zaczął co prawda pisać o
Marsjańskim poślizgu…, ale w
ostatnich akapitach coś mu się pomieszało i zaczął recenzować Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?.
I nawet nie
mogę napisać, że powieść się zestarzała. To znaczy jasne: mamy kolonię na
Marsie – a na tym Marsie rdzenną, ze wszech miar humanoidalną ludność
przywodzącą na myśl Murzynów i Indian, a także – no przecież! – mamy słynne kanały.
Nie ma w tym nic dziwnego, Marsjański
poślizg… ukazał się na rok przed tym, jak Mariner 4 rozwiał wątpliwości co
do Marsjan i słynnych kanałów. Sęk w tym, że te elementy zupełnie w niczym nie
przeszkadzają, nie śmieszą, nie wzbudzają politowania. Po prostu są, doskonale
współgrają z całością i podczas czytania człowiek nawet nie myśli o tym, że hej
– przecież to bzdura.
To dobra książka.
Mocna. Zapadająca w pamięć. Pełna ponurych refleksji, których treść czytelnik
sam musi sobie skonkretyzować. Nie wiem, może ktoś zobaczy tam konflikt
człowieka i maszyny – ja tego nie widzę. Widzę za to rozkład świata, rozkład
ludzkiej duszy i ich wzajemną zależność.
Wpis powstał w
ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.
Nie
nadawała się na matkę. Kąpała i karmiła niemowlę, traktując je jak szczura
doświadczalnego. Dbała o to, by dziecko było czyste i zdrowe, ale nigdy mu nie
zanuciła piosenki, nie śmiała się do niego, nigdy właściwie z nim nie
rozmawiała. Nic dziwnego, że dzieciaka dotknął autyzm. Czy mogło stać się
inaczej? Te rozmyślania wprawiły Steinera w ponury nastrój. Czego innego można
się spodziewać po małżeństwie z kobietą magistrem?
Wreszcie muszę ją przeczytać - tak długo już leży na półce.
OdpowiedzUsuńZdecydowanie warto :)
UsuńDick był dla mnie dość nierówny. O ile "Ubik" podobał mi się bardzo, tak "Wyznania łgarza" były tylko przyzwoite, a na "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?" się srogo zawiodłem. Może na "Marsjański poślizg w czasie" się skuszę, choć w kontekście tegoż glublania tytułowy poślizg brzmi dość... powiedzmy, że podejrzanie. Marsjańskie igraszki to jednak nie mój fetysz :P
OdpowiedzUsuńNa androidach się zawiodłeś? :o Szok i niedowierzanie. Dlaczego? Znaczy - mi się mega podobały, nawet jeśli nie mogłam się uwolnić od wyobrażania sobie bohaterów jako Forda i Hauera. ;]
UsuńWydaje mi się, że film mógł być winny. Spodziewałem się, że był on ekranizacją, a nie "mocno inspirowany, kilka scen nawet z książki wzięliśmy". Zatem spodziewałem się większej dawki wątpliwości odnośnie własnej "prawdziwości", silniej zarysowanego wątku miłosnego i może jakiejś dawki zrozumienia dla androidów. Niczego takiego nie znalazłem (a może za słabo tę książkę pamiętam?).
UsuńZnalazłem tam za to przesiąkający wszystko mroczny, zardzewiały klimat w stylu futurystycznego kina noire. I to było dobre.
Całość nie była tak ciekawa i intrygująca - nawet "Wyznania łgarza" z większą mocą utrzymywały mój wzrok na swoich stronicach.
Hm. Faktycznie film mógł nieco wypaczyć. Dawki zrozumienia dla androidów - tego chyba głównie brakowało książce w porównaniu z filmem, to prawda. Z drugiej strony, mam wrażenie, że u Dicka jest brak zrozumienia dla kogokolwiek. xD No ale Roy Batty w filmie był mega, podczas gdy w książce... no, był. Powiedzmy, że był.
UsuńAle ten klimat był genialny *_____* Uwielbiam, tak okrutnie uwielbiam.
Tak, pewnie mam bardziej ulubione książki tak ogólnie. Niemniej "Czy androidy..." u mnie stoją bardzo wysoko w rankingu. :)