Autor: Harry Harrison
Tytuł: Przestrzeni! Przestrzeni!
Tytuł oryginału: Make Room! Make Room!
Tłumaczenie: Radosław Kot
Miejsce i rok wydania: Poznań 1990
Wydawca: CIA-Books
Właściwie nie
jestem jakąś dziką fanką dystopii – w większości przypadków one są bardzo do
siebie podobne, oparte na jakiejś formie totalitaryzmu i bardzo często
wykorzystujące motyw przeludnienia. Bo to w sumie dość wdzięczne: racjonowanie
wody, syfne jedzenie na kartki, mile widziana kontrola urodzeń i takie tam.
Kiedy więc pierwszy raz przeglądałam sobie Przestrzeni!
Przestrzeni! Harrisona, nieszczególnie mnie to zainteresowało – powieść
opiera się na schematach, które mnie po prostu nie jarają. W międzyczasie
przeczytałam kilka innych pozycji, ale ostatecznie wróciłam do nieszczęsnego Przestrzeni!…, bo jakoś mnie męczyło.
Należałoby przede wszystkim oddać honor autorowi: to, że obecnie tego typu
wizja przyszłości wydaje się banalna i mocno wyeksploatowana, nie znaczy, że
była taka w trakcie powstawania powieści, w latach sześćdziesiątych.
Stwierdziłam więc, że nie będę się ograniczać.
I dobrze
zrobiłam – jak się okazało, książkę Harry’ego Harrisona czyta się bardzo szybko
i przyjemnie. Jasne, jest przeludnienie, ale na szczęście autor nie poprzestał
na pokazaniu „patrzcie, jaki fuj jest świat przyszłości – no, to nara”, tylko
pozwolił czytelnikowi stopniowo zgłębić przyczyny tego stanu rzeczy. Z
naciskiem na „stopniowo” – nie odhacza całej ekspozycji na samym początku, by
potem w ten zaprezentowany świat wpuścić bohaterów. Czytelnik wraz z bohaterami
dowiaduje się prawdy o funkcjonowaniu tej rzeczywistości (głupio używać tu
określenia „przyszłość”, mowa bowiem o roku 1999). I, co tu kryć, Harrison
wstrzelił się idealnie w moje gusta, kiedy pokazał, do czego doprowadziła
społeczeństwo mocno rozbuchana polityka socjalna. A także tak zwani „obrońcy
życia”, którzy gotowi są uciekać się do przemocy, byle tylko zapobiegać takiej
– a fe! – antykoncepcji. Bo przecież nie wolno, bo każda sperma jest święta. W
powieści poznajemy bohaterów, dla których antykoncepcja jest zabijaniem dzieci.
Poznajemy też takich, dla których choroba w rodzinie jest błogosławieństwem, bo
na chore dziecko albo męża można dostać dodatkowy przydział jedzenia, może
nawet kawałek mięsa. Społeczeństwo w powieści jest zdegenerowane w sposób,
który całkowicie kupuję – w naszej rzeczywistości przynajmniej częściowo to
samo już się dokonało. Dlatego zresztą pod koniec powieści zauważyłam, że
podchodzę do niej dużo bardziej emocjonalnie niż na początku. Kiedy Sol
wygłaszał swoje stanowisko w sprawie nowej ustawy, miałam ochotę wołać do
tekstu „Tak! Dokładnie tak! Teraz pójdź do naszych, pożal się Borze Wiecznie
Zielony, środowisk prawicowych i wyjaśnij im to! Wszystko – tłumowi i władzom!
Zrób to, proooszęęę!”
W ogóle Sol był
świetną postacią – nie ma go dużo, głównie zrzędzi albo opowiada anegdotki ze
swojej przeszłości, ale mimo to sprawia wrażenie, jakby był jedynym trzeźwo
myślącym człowiekiem w całym mieście pełnym ślepców. Taki dziarski, marudny
staruszek, który owszem, czasem robi za element komiczny, ale bardzo często
jednak mówi na głos rzeczy, które myśli sobie czytelnik przyglądając się temu
okaleczonemu światu.
Prawdę mówiąc,
Sol był chyba jedynym bohaterem, którego nie dość, że lubiłam, to jeszcze do
którego w ogóle miałam jakikolwiek konkretny stosunek. Sam Andy właściwie
cierpiał na okropny brak osobowości. Wiemy o nim, że jest detektywem, że dużo
pracuje… ale to tyle. Nie wiemy nawet, czy lubi tę robotę. Jest ciągle
zmęczony, ale przy takim natłoku obowiązków, jaki dostał od szefa, to nic
dziwnego. Łazi tu i tam, rozmawia z ludźmi, ale wciąż pozostaje absolutnie
bezpłciowy. Kiedy do jego mieszkania wprowadziła się hałaśliwa, cuchnąca i
nadzwyczaj wkurzająca wielodzietna rodzina myślałam, że może chociaż wtedy w
którymś momencie Andy pęknie i pokaże nieco ikry wypierniczając całą tę
gromadkę przez okno. Ale nie – nic takiego nie nastąpiło! Andy w całej swojej
bezosobowości był jeszcze irytująco pogodzony ze światem, mamrotał narzekania,
ale nie robił nic, by zmienić swoją sytuację.
Niewiele lepiej
jest z Shirl. Ona co prawda ma przynajmniej jakąś przeszłość i czegoś pragnie,
ale to też nie jest zbyt konkretne. Powtarza tylko, że chce być szczęśliwa –
ale co to dla niej znaczy? Tego właściwie nie wiemy. Jej przewaga nad Andym
polega głównie na tym, że ona coś robiła. Kiedy nie odpowiadało jej życie,
jakie wiodła do tej pory – próbowała innego. Czymkolwiek byłoby dla niej to
enigmatyczne szczęście, przynajmniej starała się je osiągnąć.
Ostatnim z
bezosobowych bohaterów jest nastoletni Tajwańczyk, Chung. Ten z kolei głównie
ucieka i się ukrywa. Prawie się nie odzywa. Z początku myślałam, że jego wątek
rozwinie się w coś ciekawego. Owszem, rozwija się – ale nic z tego nie wynika. To
znaczy dobrze, spotyka Piotra. Ale jeśli mam być szczera, jestem przekonana, że
można by Piotra wkomponować w tekst bez pomocy Chunga.
Na szczęście bohaterowie
o charakterach słoika kapusty nie zdołali popsuć przyjemności płynącej z
lektury. Najpierw mamy bardzo fajnie nabudowaną intrygę, która wciąga w jakiś
przewrotny sposób: niby postacie jako takie mi zwisają, ale ciekawa jednak
jestem, jak się będą przeplatać ich losy i jak się rozwinie wątek kryminalny,
szczególnie że rzecz zupełnie prosta przez głupi przypadek została przez
różnych ludzi zinterpretowana jako coś dużo poważniejszego. To było fajne. Właściwie
szkoda, że całość nie była pociągnięta trochę w tym kierunku, że kwestię serca
na szybie w sumie po krótkiej wzmiance zignorowano, że nie mieliśmy okazji
poznać tajemniczego Cuore i tak dalej. Później jednak wątek kryminalny jest
coraz bardziej zastępowany socjologicznym, by znaleźć apogeum w zamieszkach i
przemowach Sola. Tu już nie ma co prawda intrygi, za to są nadspodziewanie
aktualne treści, które budzą emocje.
Przestrzeni! Przestrzeni!, choć jest
powieścią z lat sześćdziesiątych i w niektórych miejscach zabawnie się
zestarzała (jak wspomniałam: rzecz się dzieje w roku 1999, co wywołuje uśmiech
za każdym razem, jak się o tym pomyśli – ach, jakże futurystycznie to kiedyś
brzmiało: „XXI wiek”, „rok 2000”! No i całe to okrutne przeludnienie, które
nęka USA, to 344 miliony obywateli – obecnie Stany liczą sobie niemal 318
milionów ludności. Liczba zwodniczo bliska tej prorokowanej, ale w jakiś dziwny
sposób póki co niepowodująca takiej sytuacji, jaką opisał Harrison), wciąż
trzyma fason. Wystarczy nie myśleć o drobiazgach, by móc cieszyć się po trosze
kryminałem w stylu prawie noir (szkoda, że nie bardziej), po trosze zaś
przerażająco aktualną fantastyką socjologiczną.
Wpis popełniony
w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.
– (…) Od trzydziestu pięciu lat mamy już ten
mały kawałek plastiku, który kosztuje raptem parę centów. Raz umieszczony, może
zostać tam przez lata i nie zakłóca żadnych procesów życiowych. Nie wypada i
kobieta nie czuje nawet, że tam jest, ale jak długo jest, tak długo nie
zachodzi w ciążę. Wystarczy go wyjąć i może znowu mieć dzieci. Najśmieszniejsze
w tym wszystkim jest to, że nikt naprawdę nie wie, jak to działa. Może gdyby była
to tajemnica przez duże T, to cały ten twój Kościół zaakceptowałby wreszcie tę
metodę, uznając jej skuteczność za objaw woli boskiej.
– Zaczynasz bluźnić, Sol!
– Ja?
Nigdy! Mam takie samo prawo, by próbować odgadnąć zamysły Boga, jak każdy.
Ach! Jedna z moich pierwszych książek nie tylko Harrisona, ale także science - fiction w ogóle!
OdpowiedzUsuńCzytałem ją jeszcze przed 1999 rokiem, ale już wtedy wiadomo było, że ponura wizja się nie spełnia w takim stopniu jak ujrzał ją Harrison.
Mgła niepamięci nie pozwala mi więcej napisać, poza banalnym stwierdzeniem, że chciałbym sobie znów odświeżyć Harrisona.
"pożal się Borze Wiecznie Zielony" - nie słyszałem tego jeszcze, podoba mi się :)
OdpowiedzUsuńJa wszelkie urokliwe wizje przyszłości będące obecnie przeszłością kupuję z miejsca. Wideofony, ekstra maszyny liczące z milionem światełek i długaśnymi taśmami, podróże międzyplanetarne i inne ciekawe wizje dziś bawią niebywale i przy okazji nie tracą też i swojej oryginalnej siły oddziaływania.
Ciągle przypomina mi się "Ubik", gdzie akcja ma miejsce w 1992 roku. Monotematyczny w kwestii książek jestem, ale ostatnio jakoś czasu i chęci brakuje nawet na oglądanie filmowych zaległości, a co dopiero na czytanie dłuższych tekstów.
książka ma już tyle lat, a ja jej jeszcze nie czytałam, jestem w szoku ! :)
OdpowiedzUsuń