Autor: Arthur Charles Clarke
Tytuł: Miasto i gwiazdy
Tytuł
oryginału: The City and
the Stars
Tłumaczenie: Jacek Manicki
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1993
Wydawca: Amber
Miasto
i gwiazdy to jedna z
wcześniejszych powieści sir Arthura C. Clarke’a, napisana w 1956 roku (czyli od
Piasków Marsa minęło raptem pięć
lat). I właściwie nie jest to tak porażająca doskonałość jak cykl Odysei kosmicznej. Niemniej powieść ta
zawiera pełen pakiet czegoś, co – na potrzeby tego bloga – muszę nazwać
clarkizmami, bo inaczej nie potrafię: a więc czytelnik otrzyma przegląd
egzotycznych, nieznanych światów, utopijne społeczeństwa, którym ta ich
utopijność troszeczkę bokiem wychodzi, z ogromnym rozmachem zarysowaną wizję
odległej przyszłości, sporo miejsca poświęconego potędze umysłu, dużo wiary w
człowieka (ba!, w Człowieka nawet!), no i… cóż, bladych bohaterów…
Zacznę
od tego ostatniego, bo tak mnie ten problem prześladował, że w pociągu o
szóstej rano chyba wreszcie udało mi się dotrzeć do sedna.
Wiem
już, czemu nie grają mi ludzie w powieściach Clarke’a: kłopot tkwi w opisywaniu
ich uczuć. Są to postacie w ogromnej większości pozbawione fizjonomii, odruchów
i… po prostu organizmu. Targają nimi co prawda wielkie emocje, lęki, czasem
nagłe porywy gniewu czy ambicji, ale tak właśnie są też opisane: że ten a ten
poczuł strach. Że się rozgniewał. Nie towarzyszą temu żadne konkretne zjawiska.
W całym Mieście i gwiazdach główny
bohater, Alvin, raz w nagłym ataku lęku ścisnął poręcze fotela. I to wszystko –
na serio, ten drobny gest był dla mnie najbardziej emocjonującym momentem z
życia tego człowieka. Bo ja, czytelniczka, jeśli mam napisane, że bohatera
ogarnął strach, po prostu nie czuję tego strachu, jeśli tego się jakoś nie
rozwinie, nie poprze konkretami. Clarke tego nie rozwijał, czytelnik musi
wierzyć na słowo narratorowi w te wszystkie uczucia. Przypuszczam zresztą, że
to dlatego tak świetnie autorowi wychodziły sztuczne inteligencje, ewentualnie
inteligencje obce, których człowiek nie potrafi zrozumieć: bo tam te ludzkie
emocje są właśnie nie na miejscu. Doskonały HAL czy zupełnie zagubiony w czasie
i przestrzeni Vanamond zapadają w pamięci, podczas gdy ludzie szybko bledną.
Nie
wiem, czy to co napisałam, jest w ogóle komunikatywne, ale jestem pełna
entuzjazmu, że zrozumiałam. I już.
Teraz
mogę spokojnie przejść do samej powieści:
W Mieście i gwiazdach przed czytelnikiem
rysuje się obraz ludzkości za wiele milionów, a może raczej miliardów, lat. Człowiek
żyje w Diaspar, podniebnym mieście odizolowanym od całego świata, zawieszonym w
wieczności – żyje i jest nieśmiertelny. Każdy mieszkaniec Diaspar nie rodzi
się, tylko wychodzi z Sali Tworzenia – od razu wyglądając jak dwudziestolatek.
Po paru tysiącach lat zaś wraca do tej samej Sali i znika, a jego osobowość
zostaje zapisana w Banku Pamięci, by po kolejnych setkach, tysiącach, a może i
milionach lat, delikwent ożył sobie na nowo. I tak w kółko. Z Diaspar nie ma
wyjścia, ale też nikt nigdy tego wyjścia nie szuka ani nie pragnie. Ludzkość
jest pozbawiona ambicji, a lęk przed tym, co mogłoby być na zewnątrz,
paraliżuje ją. A jednak jest jeden człowiek, który nie dzieli z innymi tego
strachu – Alvin, Odmieniec. Odmieniec, który postanawia sprawdzić, co jest na
zewnątrz, dlaczego Diaspar zamknęło się na świat i dlaczego ludzkość, która –
jak głoszą legendy – panowała nad ogromnym Imperium Galaktycznym, wycofała się
nazad na Ziemię i zamknęła w jednym mieście.
Przede
wszystkim, w ostatecznym rozrachunku czytelnik dostaje aż dwie różne drogi,
którymi za miliony lat mogłaby pójść ludzkość – i takie ich starcie niezmiernie
mi się spodobało. Narrator nie ocenia żadnej z cywilizacji, a właściwie
delikatnie daje do zrozumienia, że żadne z tych idealnych społeczeństw tak
naprawdę nie jest idealne. I bardzo ładnie to widać. Niemniej, mimo tej krytyki
utopii, w powieści widać nadzieje w ogromne możliwości Człowieka. Widać
marzenie o gwiezdnym Imperium, o spotykaniu obcych inteligencji, o wspólnych
badaniach i nauce tak zaawansowanej, że zdolnej podporządkować sobie
przestrzeń. Niektóre z pomysłów trochę się zestarzały, jak choćby Sagi –
porównywane w książce do czegoś lepszego i bardziej rozwiniętego od telewizji,
podczas gdy dla dzisiejszego czytelnika ze wszech miar będzie to przypominało
grę komputerową.
W przeciwieństwie do Pieśni dalekiej Ziemi,
choć jeden, zasadniczy element jest bardzo podobny (konfrontacja dwóch kultur),
tutaj jednak ciężar położony został na coś innego: na odkrywanie tajemniczej
historii ludzkości. I na pytanie, czy do porzuconej przeszłości można wrócić.
Dużo w tym wszystkim melancholii, tęsknoty za tym dawnym Imperium, za jakimiś
potężnymi istotami, które odwiedziły nasz kosmos, ale – z bliżej nieznanych
przyczyn – opuściły go. Los polipa tkwiącego w jeziorze i czekającego przez
całe tysiąclecia na proroka, jest przygnębiający i smutny. Pragnienie
Vanamonda, by spotkać stwórców, którzy porzucili go dawno temu – również porusza.
Bo to taki świat, który opustoszał tak dawno, że już nikt nie pamięta kiedy,
tylko że Diaspar nigdy tego nie zauważyło. Mocno czuć ten niezwykły klimat.
Wspomniałam
już, że Alvin – jako nośnik postaciowej bezpłciowości, charakterystycznej dla
bohaterów Clarke’a – nie wzbudził moich gorętszych uczuć. Zresztą, nawet gdyby był
szalenie emocjonalny, wciąż pozostałby dla mnie bezmyślnym dupkiem z przerostem
ego. Ale Miasto i gwiazdy, co dość
wyjątkowe, ma również ludzkiego bohatera, którego polubiłam: jest nim Khedron.
Po pierwsze, jako jednostka nieco enigmatyczna i jakby nieustannie drwiąca ze
wszystkiego, ten facet nie mógł nie wzbudzić mojej sympatii. Po drugie, kiedy
Khedron miał swój wielki moment emocji, faktycznie był roztrzęsiony i zdruzgotany
i to było po nim widać. Po trzecie wreszcie, niezwykła była dla mnie jego funkcja:
Khedron był bowiem Błaznem. W kontekście całego Diaspar jest to bardzo fajny
pomysł – taki wentyl, który do tej idealnej stagnacji od czasu do czasu
wpuszcza nieco niewinnego chaosu, żeby całość mogła funkcjonować. W kontekście
czysto ludzkim zaś – było mi okropnie żal Khedrona, który na swój sposób
również był Odmieńcem. I który musiał czuć się nieco schizofrenicznie, bo z
jednej strony miał burzyć ład i porządek Diaspar, z drugiej przecież sam był
elementem tego ładu, jego obecność była zaprojektowana od samego powstania
miasta. Wszystko to sprawia, że Błazna raczej prędko nie zapomnę.
Sam
zaś pomysł czystego intelektu, jaki usiłowała stworzyć Cywilizacja Galaktyczna,
jest dla mnie zwiastunem metamorfozy, jaką przejdzie w Odysei kosmicznej Bowman. W obu przypadkach bardzo wyraźnie autor
pokazuje opozycję energii do materii i przewagę tej pierwszej. I
możliwości, jakie daje bycie samym umysłem.
Miasto i gwiazdy to powieść bardzo wciągająca i mająca –
poza głównym wątkiem – całkiem dużo interesujących drobiazgów. Choć mniej tu
odmalowanych wizji wszechświata, a więcej refleksji – raz smutnej, raz
wyrażającej nadzieję – całość i tak bardzo przypadła mi do gustu. Właściwie nie
mogło być inaczej. 10/10.
Alvin miał nigdy nie zapomnieć tego
nieziemskiego spotkania, podczas którego Hilvar składał powoli ze strzępów
historię Mistrza, proteinowy polip szukał po omacku słów, ciemne wody jeziora z
pluskiem omywały ruiny Shalmirane, a trójoki robot obserwował ich swym nieruchomym
wzrokiem.
Tej pozycji nie czytałem, ale Odyseja Kosmiczna jest rzeczywiście kosmiczna. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń