sobota, 2 lutego 2013

Fraa w czytelni (38) - "W północ się odzieję"

W północ się odzieję - okładka

Autor: Terry Pratchett
Tytuł: W północ się odzieję
Tytuł oryginału: I Shall Wear Midnight
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2011
Wydawca: Prószyński Media Sp. z o.o.

Zewsząd słyszę ostatnio, że powieści Terry’ego Pratchetta są coraz gorsze. Sama jakoś nie miałam okazji się przekonać, bo przyznam, że tych nowszych jakoś jeszcze nie przeczytałam, choć stoją dziarsko na półce. Po W północ się odzieję, które stanowi tutaj chlubny wyjątek, sięgnęłam tak naprawdę tylko dlatego, że miało Ciut Ludzi na okładce. A ze wszystkich serii Pratchetta ja właśnie tę o nich najbardziej lubię. Jakkolwiek wiem, że tak naprawdę tam pewnie główną bohaterką jest Tiffany Obolała, ale to nie ona mnie tam jara. Nie rozumiem, jak można nie wielbić kilkucalowych, niebieskich Szkotów, którzy sieją chaos i zniszczenie wszędzie, gdzie się pojawią. I mają absolutnie rozbrajający system moralny.
W północ się odzieję to kolejna część serii po Wolnych Ciut Ludziach, Kapeluszu pełnym nieba i Zimistrzu. Na szczęście polski wydawca nie skorzystał przy tym tytule z usług pani Malinowskiej-Grupińskiej, toteż powieść została przetłumaczona przez Piotra Cholewę. I to jest pierwszy argument przemawiający za tym, że można czytać bezpiecznie (co mi przypomina, że muszę nabyć poprzednie części cyklu w normalnym przekładzie wreszcie…).

Tiffany Obolała ma szesnaście lat. Nawalony jak szpadel pan Petty tłucze córkę i doprowadza do śmierci jej dziecka, krążą plotki o różnych „zajściach”, ludzie zaczynają patrzeć krzywym okiem na czarownice, a za Tiffany wlecze się niemożebnie cuchnący człowiek bez oczu – i kiedy wydaje się, że gorzej być nie może… no cóż, okazuje się, że będzie jeszcze gorzej. A ze wszystkim szesnastolatka przecież musi uporać się zupełnie sama, w przeciwnym razie okryje się wstydem przed innymi czarownicami. A one będą dla niej… łagodne.
Cóż mogę powiedzieć? W istocie, powieść jest nieco słabsza od wcześniejszych. Nie jest tak lekka, człowiek tyle nie rechocze – choć nie powiem, zdarza mu się. Po prostu rzadziej. Tematyka wypadła szalenie poważna i jest w mocno poważny sposób podana. Trochę mi się to gryzło z tym, czego się spodziewałam. Z drugiej strony, po tych wszystkich narzekaniach czytelników Pratchetta, bałam się, że to będzie jakaś prawdziwa rzeźnia, że się niemożebnie zmęczę. Tymczasem wcale tak nie było. Książka mnie wciągnęła i tak naprawdę przeczytało mi się ją bardzo gładko. Nawet jeśli pewne nauki były podane – jak na mój gust – zbyt wprost. I nawet jeśli autor momentami trochę się powtarza, międląc ciągle to, co zostało już powiedziane na początku powieści. Historia wciąż jest wciągająca.
A Ciut Ludzie wciąż doskonali. A nawet trochę bardziej, bo oto czytelnik miał okazję poznać ich od nieco poważniejszej strony. Mógł zobaczyć Roba Rozbója, kiedy ludzie zagrozili jego domowi i jego rodzinie. I ten akurat motyw szalenie mi się spodobał. Na moment odarł Nac Mac Feeglów z tej ich… czy ja wiem? Slapstickowatości.
Najsłabszym elementem powieści tak naprawdę jest sama Tiffany. We wcześniejszych częściach cyklu całkiem nieźle się broniła: była małą dziewczynką, której głównym atutem był fakt, że nie zachowuje się jak mała dziewczynka. Była nienaturalnie inteligentna i zdeterminowana, przez tę swoją inność interesująca. Tutaj Tiffany Obolała dorasta. I ten fakt, że wciąż jest inteligentna, przestaje być taki interesujący, bo teraz to już tylko niebezpiecznie skręcająca w stronę marysuizmu dziewucha. Ale! Żeby nie było, że tylko na nią narzekam, podobał mi się związany z nią wątek romansowy. Bo dla mnie najlepszy wątek romansowy to taki, którego nie ma – szczególnie, jeśli kończy się dokładnie tak, jak tego chciałam.
Wyraźnie trzeba zaznaczyć, że tej powieści zupełnie nie warto czytać, jeśli nie miało się do czynienia z wcześniejszymi: i to zarówno z tymi z cyklu o Tiffany Obolałej, jak i z innymi, na przykład o Straży Miejskiej. Pojawiają się bezpośrednie nawiązania do wcześniejszych wydarzeń z życia młodej czarownicy, pojawiają się też dobrze znani bohaterowie z innych serii, tacy jak Marchewa i Angua. Bo że czytelnik będzie miał do czynienia również z babcią Weatherwax czy nianią Ogg nie wymaga chyba dopowiadania. Wszyscy oni są opisani szczątkowo lub wcale, więc czytelnik sporo by stracił, gdyby nie znał tych postaci z wcześniejszych powieści.

Zastanawiam się teraz, w jakim stopniu podobało mi się W północ się odzieję. I sama nie wiem: mogłoby być lepsze. Mogłoby być zabawniejsze, z mniej dopakowaną Tiffany, bez łopatologicznego wyjaśniania, że alkohol jest zły, a ocenianie ludzi po wyglądzie niewiele lepsze. Jakkolwiek u Pratchetta zazwyczaj są poruszane poważne tematy, zwykle jednak one były przemycane dyskretniej. Nie zmienia to faktu, że książkę wciągnęłam dość sprawnie, Nac Mac Feegle wypadli – jak zwykle – doskonale, pojawił się szereg moich ulubionych bohaterów i tak właściwie, to przecież i tak wiadomo, że jak ktoś pisanie Pratchetta lubi, to łyknie i to – a jak nie, to za skarby świata nie sięgnie. Byleby od tej powieści nie zaczynać. 7/10, dobra rzecz, którą z przyjemnością można przeczytać w pociągu.












– Rolandzie, ona coś knuje! – ostrzegła księżna. – Pilnuj się. – Machnęła ręką na gwardzistów. – A wy też powinniście się pilnować, skoro już tu wszystkiego pilnujecie.

Gwardziści, mający pewne kłopoty z koncepcją, że powinni teraz pilnować pilniej niż do tej pory, skoro ze zdenerwowania i tak już pilnowali wszystkiego pilniej niż kiedykolwiek, starali się wyglądać na trochę wyższych.

2 komentarze:

  1. Nie miałem jeszcze styczności z prozą Pratchetta, więc nie będę się wypowiadał, ale po Twojej recenzji wydaje mi się, że warto. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja mam mieszane uczucia. Jakoś mi nie podeszło. Może to niechęć do głównej bohaterki? Tyle razy pojawia się tam zdanie, że jest taka super wypasiona i wszyscy za nią latają, że mnie po prostu wkurzała. Zakończenie mnie rozczarowało i w sumie gdyby nie bohaterowie drugoplanowi, to nie byłoby tam nic ciekawego. A wiem co jeszcze mnie wkurzyło. Wypalanie trawy, które jest prezentowane jako słuszna i pozytywna metoda radzenia sobie ze ścierniskiem. Gówno prawda. Z każdego punktu widzenia.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...