Django Unchained - plakat |
Django od dawien dawna wisi na mojej prywatnej liście spaghetti
westernów do obejrzenia. Ma się rozumieć – ten włoski Django, z 1966 roku (zawsze mnie intrygował ten motyw gościa wlokącego ze sobą trumnę). Niemniej kiedy po Internecie pomknęła wieść,
że Tarantino bierze się za western pod takim samym tytułem, film ten
momentalnie również wylądował na liście must-see.
I, jak to bywa, Django Unchained mam już za sobą, a dzieło Corbucciego wciąż
czeka na swój czas.
Nie
wierzę, że ocalał ktoś z dostępem do Internetu, kto nie zna w zarysie fabuły
najnowszego filmu Quentina Tarantino, ale dla przyzwoitości i tak wspomnę:
łowca nagród, doktor King Schultz
(Christoph Waltz), ekhm… wykupuje niejakiego Django (Jamie Foxx), by ten wskazał mu trzech bandytów, których
łowca poszukuje. W międzyczasie dowiaduje się od Murzyna, że ten jest żonaty i,
jeśli tylko nadarzy się okazja, ruszy odnaleźć swoją Broomhildę (Kerry Washington) – jak się okaże, własność niejakiego Calvina Candie (Leonardo DiCaprio),
właściciela Candylandu. Mamy więc dwójkę nieprzystosowanych do życia w
przedsecesyjnym Teksasie wspólników, sporo strzelania i ratowanie damy w
opałach.
Muszę
tu też zaznaczyć, że miałam ogromne obawy co do tego filmu. Bo ja mam po prostu
dość duży kłopot z Tarantino. Kiedyś myślałam, że lubię jego filmy. No tak,
tylko że wtedy miałam za sobą te nie późniejsze niż z lat dziewięćdziesiątych.
Potem pojawił się Kill Bill i
zaczęłam płakać. Nic na to nie poradzę, że dramatycznie mi się to dzieło nie
podobało. Mniej-więcej tak bardzo jak Death
Proof. Potem co prawda były całkiem zacne Bękarty wojny, ale wciąż byłam sceptycznie nastawiona.
A
potem spotkało mnie jedno z milszych filmowych rozczarowań ever. Bo Django Unchained to naprawdę świetna
rzecz.
kadr z filmu Django Unchained (od lewej: dr Schultz, Django) |
Pierwszą
zaletą jest muzyka: częściowo są to znane i lubiane (no, przynajmniej przeze
mnie lubiane) utwory Ennio Morricone. Choć reżyser wcale do tego nie dążył,
swoje kawałki nadesłali mu też słynni wykonawcy muzyki R&B i hiphopu, przy
czym wierzę tutaj na słowo wszelakim czytanym newsom, jako że mi akurat ich
nazwiska kompletnie nic nie mówią, bo są to gatunki dalekie od moich upodobań
muzycznych. Niemniej – co przyznaję z pewnym zaskoczeniem – utwory te świetnie
mi w filmie pasowały. W ogóle muzyka w Django
Unchained doskonale podkreślała klimat.
Niezaprzeczalnym
atutem filmu są bohaterowie. Obiły mi się o oczy i uszy jakieś takie opinie, że
choć Foxx i DiCaprio byli doskonali, to generalnie Waltz ukradł show i dał
czadu tak bardzo, że cała reszta przy tym zbladła.
Nie
wierzyłam, bo DiCaprio raczej nie daje się przyćmić, a jeśli już, to należy to
do rzadkości.
Ale na
bogów: nie pozostaje mi nic innego, jak potwierdzić te plotki.
Mam
wrażenie, że doktor Schultz to rola napisana specjalnie pod Waltza. Niemiecki
dentysta – łowca nagród był bezkonkurencyjny. Sam fakt wrzucenia do głębokiego
Teksasu wykształconego, błyskotliwego Niemca miał potencjał, a Waltz ten
potencjał w pełni wykorzystał. Dr King Schultz nie da się nie lubić – jest sympatyczny
w ten sam dziwaczny sposób co Hans Landa (to, swoją drogą, całkiem ciekawe, że
facet gra w filmach od 1979 roku, a dopiero parę lat temu ludzie zaczęli się
nim jarać – kiedy pokazał im go Tarantino). To tak naprawdę paskudny,
śmiertelnie niebezpieczny, bezwzględny typ. Ale jednocześnie typ wierny swojemu
prywatnemu systemowi wartości. I w zupełnie rozczulający sposób patriota
(chodzi mi tu głównie o przywiązanie do niemieckich legend i co z tego wynika).
Ta fantastyczna postać ucieszyła mnie tym bardziej, że po Trzech Muszkieterach zastanawiałam się, czy aby się Waltz nie
popsuł. Teraz już wiem, że zdecydowanie nie.
Na
jego tle rzeczywiście bledziutko wypadł tytułowy Django – tym bardziej, że ja w
ogóle miałam pewien kłopot z „kupieniem” tej postaci. To znaczy c’mon: czarny niewolnik, który
natychmiast po zdjęciu łańcuchów ma obcykane strzelanie wszystkimi rodzajami
broni (błyskawicznie i celnie, ma się rozumieć), a w wolnych chwilach zajmuje
się woltyżerką? W jednej chwili nie wie, co znaczy „positive”, a w następnej
poucza innych w temacie niemego „D”? Ale, wbrew pozorom, wcale mi to nie
przeszkadzało zbyt długo. Człowiek bardzo szybko uświadamia sobie, że przecież
na to nie można patrzeć w ten sposób. To nie jest realistyczna opowieść z
wiarygodnymi bohaterami, tylko coś na kształt mitu. A bohater legendy pewne
rzeczy po prostu potrafi i już, nie należy pytać, gdzie się tego nauczył.
Dodatkowo
wzbudza mój uśmiech smaczek w postaci obecności w filmie Franco Nero, czyli
oryginalnego Django z 1966 roku. Niby nic, ale cieszy, jak się człowiek
dowiaduje takich rzeczy.
kadr z filmu Django Unchained (jak wyżej, ale na odwrót) |
Tym,
za co należą się ukłony dla Tarantino, jest jego nieskrępowane uwielbienie dla
epickich ujęć i pojedynczych, doskonałych scen, które tak naprawdę jedyne co
robią, to podkreślają zajebistość bohaterów, ale za to robią to prześwietnie. Są
to nie tylko klasyczne ujęcia, w których bohater nie ogląda się na eksplozje,
ale też mnóstwo innych – tak naprawdę równie wyświechtanych – momentów,
zerknięć, wjazdów na teren posiadłości i tak dalej, a wszystkie one po prostu
spektakularnie wyglądają. W innym filmie może trącałyby banałem, ale w Django ja mogłam wykrzesać z siebie
jedynie taką refleksję, że gdyby Sergio Leone miał dzisiejsze możliwości
techniczne i finansowe, jego westerny mogłyby wyglądać właśnie w ten sposób.
Och,
no bo dla mnie przecież był jeszcze jeden, może nawet najważniejszy element,
dla którego Django Unchained tak mi
przypadł do gustu: to western. W mocno nowoczesnym wydaniu, ale przecież
napakowany wszystkim tym, co charakterystyczne dla gatunku: a więc są
rewolwerowcy, łowcy głów, szeryfowie, damy w opresji, problem niewolnictwa i
rasizmu, a wreszcie galopowanie po teksańskich bezdrożach. I absolutne zignorowanie jakiejkolwiek "prawdziwej historii".
Jak
dla mnie, Tarantino wydobył z westernu to co najfajniejsze, dodał temu mnóstwo
widowiskowości, trochę wybuchów i doskonałą obsadę – właściwie nie było szansy,
żeby Django Unchained mi się nie spodobał. 9/10.
–
Actually, I was thinking of that poor devil you fed to the dogs today,
D'Artagnan. And I was wondering what Dumas would make of all this.
– Come
again?
–
Alexander Dumas. He wrote "The Three Musketeers." I figured you must
be an admirer. You named your slave after his novel's lead character. If
Alexander Dumas had been there today, I wonder what he would have made of it?
– You
doubt he'd approve?
– Yes.
His approval would be a dubious proposition at best.
– Soft
hearted Frenchy?
–
Alexander Dumas is black.
Django to klasa sama w sobie. Już dawno na filmie Tarantino tak dobrze się nie bawiłem. To niemal powrót do starych, dobrych jego filmów.
OdpowiedzUsuńHm. "Powrotem" bym tego nie nazywała - Tarantino się zmienił i to bardzo. Jego ostatnie dwa filmy ani trochę nie przypominają "Wściekłych psów" czy "Pulp fiction". Są przegięte, ale nie tak karykaturalne. Mniejszy nacisk położony na gadanie. Niemniej ten nowy Tarantino bardzo mi odpowiada. Myślę sobie, że ten pośrodku mi się nie podobał, bo... no właśnie, bo to był taki nijaki etap przejściowy, ni to ten dawny styl ni to nowy. :) Bwah, teraz się w ogóle zastanawiam, czy nowy Tarantino nie podoba mi się nawet bardziej od tamtego. ^^ ...zasadnicza przewaga nowego: dawniej nie robił westernów. :D
UsuńMniejszy nacisk położony na gadanie?:) Przecież w bękartach wojny chyba tylko ostatnie pół godziny nie jest przegadane, a poza tym tylko siedzą i gadają. Dość powiedzieć, że pierwsza scena z Waltzem i farmerem trwa ponad 20 minut. Tak samo z jeszcze dłuższą sceną w karczmie. I było więcej powagi, więcej nudy:) A w przypadku Django ja się czułem jak w przypadku Wściekłych psów. Bo tu dialogi dotyczyły bzdetów, scena z ku klux klanem to niemal scena z wyborem kolorów we wściekłych psach.
UsuńA sam Tarantino - owszem, zmienił się. I faktycznie w tej chwili podąża inną drogą. Ale wolę, żeby zawrócił niż żeby kręcił filmy podobne do bękartów wojny, bo ja tam nie zaznałem takiej rozrywki, jaką po Tarantino oczekuję. Nie zaznałem jej też przy okazji Death Proof. A jednak Django to znów była dla mnie jazda bez trzymanki, zabawa pełną parą. I oby tak dalej:)
Oczywiście, że mniejszy. Mimo wszystko zarówno w "Bękartach" jak i w "Django" przede wszystkim pamięta się historię, fabułę, a nie jakieś rozkminy ni przypiął ni przyłatał, jak jest hamburger po francusku i takie tam, gdzie jakby wywalić wszystkie "fuck", to wyjdzie film krótkometrażowy. ;> Jasne, że bohaterowie gadają - ale zdecydowanie nie aż tyle. "Wściekłe psy"? Chyba oglądaliśmy różne filmy. :P A że w jednym i drugim jest jedna zabawna rozmowa? To jeszcze nie znaczy, że filmy są podobne.
UsuńPopieram wniosek "oby tak dalej", ale dla mnie to jest ze wszech miar podążanie inną drogą, a nie zawracanie.
No dobra, widać po prostu oboje od Tarantino oczekujemy czegoś innego. A to może świadczyć tylko o jego talencie, że potrafi stworzyć różne filmy, pasujące po różne gusta.
UsuńJa osobiście od każdego innego twórcy oczekiwałbym historii, fabuły. Ale skoro Tarantino zaczął od czego innego, właśnie od "fucków" i hamburgerów, jeżeli zrobił to na tyle umiejętnie aby stać się kultowym, a jednocześnie mnie zachwycił, to ja już do końca właśnie to chciałbym od Tarantino dostawać:)
Pozdrawiam
Ale wydaje mi się, że on w tej starej formule się wypalił. To znaczy tak uznałam, kiedy obejrzałam "Death Proof". Ewidentnie próbował tam zrobić to co było choćby we "wściekłych psach" - grupa bohaterów siedzi i pociska te wszystkie głupoty (które we "Wściekłych psach uwielbiam, choć trudno mi je nazwać inaczej niż "głupotami" właśnie ;) ) przez zdecydowanie dłuższy czas, niż byłoby to niezbędne dla zaprezentowania bohaterów widzowi. :) Tylko że o ile we "Wściekłych psach" świetnie się bawiłam, słuchając tych wszystkich rozmów, o tyle w "Death Proof" te laski ględziły o takich pierdołach i to było tak nudne, że miałam ochotę po prostu rzucić film w diabły i pójść zrobić coś ciekawszego, nie wiem: "Nad Niemnem" poczytać.
UsuńPlus nie tylko gadanie przecież tworzyło i tworzy filmy Tarantino. ;) Jest jeszcze pokazywanie przemocy i no... kwestie etyczne. :) To, moim zdaniem, też się mocno zmieniło, choć ofkoz filmy wciąż i nieustająco są mocno brutalne. ^^
Niestety mam odmienne zdanie najwyrazniej zaliczasz sie do grona ludzi kórzy oglądają tylko tzw. filmy nagłasniane czyli to czym karmią nas dstrybutorzy (czyt. na czym mozna zarobić) i tówj pogląd jest troche wypaczony. Film absolutnie przeciętny jedyny jego sukces to to że dawno nikt nie ekranizował gatunku westerrnu a ostani dobry film to 3:10 do Yumy z 2007 roku. Film absolutnie nie oskarowy
Usuń"3:10 do Yumy" z 2007 jest akurat mocno słabym filmem, raczej polecałabym oryginał zamiast niego.
UsuńDo reszty komentarza się nie odniosę, bo jest dramatycznie niemerytoryczna, a na wycieczki osobiste jestem za stara, zwłaszcza jeśli pisze do mnie anonim. :)
Pozdrawiam!
A ja zwróciłem uwagę na jeszcze jedną rzecz. Nie kojarzę filmu Tarantino, na którym bym tak otwarcie się zaśmiewał. I to nie dlatego, że jestem zdegenerowanym wyrodnialcem, po prostu niektóre sceny były obliczone i zrobione tak, żeby były śmieszne ;|
OdpowiedzUsuń"W innym filmie może trącałyby banałem, ale w Django ja mogłam wykrzesać z siebie jedynie taką refleksję, że gdyby Sergio Leone miał dzisiejsze możliwości techniczne i finansowe, jego westerny mogłyby wyglądać właśnie w ten sposób."
OdpowiedzUsuńO jakie dzisiejsze mozliwosci techniczne chodzi?