Koniec Wieczności - okładka |
Autor: Isaac Asimov
Tytuł: Koniec Wieczności
Tytuł
oryginału: The End of
Eternity
Tłumaczenie: Adam Kaska
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2012
Wydawca: Albatros A. Kuryłowicz
(przepraszam,
Owco – chciałam napisać Sama-Wiesz-O-Czym, ale jednak to za bardzo mnie wciągnęło)
Mówili,
że od Asimova nie należy zaczynać przygody ze sci-fi. Mówili, że Asimov to uber
hard sci-fi, z którego taki półgłówek jak ja niewiele zrozumie, a w ogóle, to
jeśli ktoś nie jest fanatykiem, to na sto procent się zanudzi. Że suchy styl. Wobec
takich rekomendacji wychodziłam z założenia, że w takim razie nic pilnego,
Asimova tknę tak jakoś kiedyś, przy okazji, nie wiem kiedy, ale nie spieszy
się, skoro i tak ma to być droga przez mękę, chyba że najpierw spędzę trzy lata
na polibudzie.
A
teraz się zastanawiam: czy my mówimy o tym samym Asimovie? Muszę zapamiętać,
żeby nigdy więcej nie wierzyć ludziom, jeśli będą mi mówić o jakichś książkach
i autorach.
Istotnie,
sam pomysł w Końcu Wieczności może i jest trudny do ogarnięcia, ale wydaje
mi się, że większość ludzi jest pi razy drzwi oswojona z problemem podróży w
czasie i związanymi z tym paradoksami typu spotkanie samego siebie, uśmiercenie
własnego dziadka i tak dalej. To są motywy, które dość często przebijają w
fantastyce, nawet jeśli zazwyczaj nie są zbyt pogłębione. Przy czym żeby nie
było nieporozumień: nie mówię, że Asimov oparł fabułę powieści na wyświechtanym
pomyśle – nie sądzę, żeby w roku 1955 autor musiał się zmagać z tego typu zarzutami.
Natomiast współczesny czytelnik jest… może nie zaznajomiony z tematem, ale właśnie:
oswojony.
Oto
mamy Technika Andrew Harlana, który został zwerbowany do pracy w Wieczności.
Wieczność jest zaś przestrzenią poza Czasem i organizacją zarazem, gdzie tak
zwani Wiecznościowcy zajmują się obserwacją i modyfikacją naszego świata – we wszystkich
stuleciach począwszy od dwudziestego siódmego. No, prawie wszystkich: są tak
zwane Ukryte Stulecia, do których Wiecznościowcy, nie wiedzieć czemu, nie mają
dostępu, ale za bardzo się tym nie przejmują. Dokonując w poszczególnych czasach
Zmian, ulepszają świat i ludzkość, eliminując coraz więcej zagrożeń, wojen i
klęsk.
Wiecznościowcy,
którzy spędzają życie poza Czasem, nie mogą przywiązywać się do żadnego konkretnego
Stulecia, muszą zapomnieć, skąd pochodzą i z kim byli związani. Nie mogą też
zawierać nowych związków – chyba że któremuś Wiecznościowcowi wyjątkowo uda się
uzyskać zgodę Rady Wszech Czasów. Bo przecież związek z kimś z Czasu mógłby
doprowadzić do zupełnie niepożądanej Zmiany – wszystko musi być dokładnie
wyliczone.
Tymczasem
Technik Harlan zakochuje się w pięknej Noÿs – będzie skłonny złamać dla niej
wszystkie zasady, zagrozić swoim przełożonym (tym bardziej, że jednego z nich i
tak nie lubi…), a nawet unicestwić całą Wieczność, byle tylko z nią być.
Ja
właściwie nie lubię historii o miłości. Zazwyczaj mnie albo nudzą (Wertery i
takie tam…), albo denerwują (Przeminęło z
wiatrem to jedyna książka, którą pod sam koniec trzeciego tomu piżgłam o
ścianę i nigdy nie dokończyłam, bo nie mogłam już patrzeć na Scarlett O’Harę).
Tu jednak mamy romans właściwie bez romansu – bohaterowie co prawda będą ze
sobą jakiś czas, ale narrator zamyka to w dwóch zdaniach. Noÿs występuje raczej
w tle, jako przyczyna działań Harlana, ale bez irytującego emowania.
No
właśnie: można by powiedzieć, że to powieść nie w moim stylu, bo tak prawdę
mówiąc, tam prawie wcale nie ma emowania. Co nie znaczy, że nie ma emocji, bo
tych czytelnik znajdzie mnóstwo. Właśnie w tym miejscu mnie zadziwiły opinie o
powieści, z którymi się spotkałam – bo Koniec
Wieczności nie jest ani trochę suchy ani nudny. On kipi właśnie emocjami, niezwykłą
determinacją Harlana i działaniem. Bohater tkwi w ciągłym stresie i wie, że nie
ma chwili do stracenia. Wpada w spiralę kolejnych, coraz cięższych przestępstw,
z której w żaden sposób nie może się wycofać. W dodatku wplątuje się w
wielowarstwową intrygę, dzięki czemu czytelnik co kilkanaście stron jest
zaskakiwany kolejnym zwrotem. Co więcej, ewidentnie nie są to zwroty w stylu deus ex machina, tylko cała fabuła jest
bardzo logicznie i konsekwentnie poprowadzona. Jeśli popatrzeć na Koniec Wieczności, można raczej
stwierdzić, że to u Clarke’a bohaterowie są zazwyczaj dość… bladzi, trudni do
identyfikowania się z nimi, w jakiś sposób stonowani, nawet jeśli przeżywają
jakieś rozterki i miłostki. Natomiast u Asimova to postacie z krwi i kości,
których losy wciągają niemal od samego początku i sprawiają, że powieść zjada
się w dwa popołudnia.
Za to,
w przeciwieństwie do Clarke’a, opisów w Końcu
Wieczności jest jak na lekarstwo. Jakby autor nie zaprzątał sobie tym głowy
– ot, niezbędne minimum, żeby pokazać czytelnikowi odmienność tego czy innego
Stulecia, ale bez rozsmakowania się w tym.
I
tutaj trafiam na pewną barierę: powieść bardzo mi się podobała, owszem. Ale po
zamknięciu jej i odłożeniu na półkę tak naprawdę mogę z marszu łapać następną.
Nie zatrzymuję się nad Końcem Wieczności,
tak jak zatrzymuję się nad powieściami Clarke’a (nie, wbrew pozorom to naprawdę
jest wpis o powieści Asimova, a nie pretekst do piania z zachwytu nad ulubionym
autorem…). Poruszone problemy, choć ciekawe, są jednak na tyle odległe (wiem,
podbój kosmosu też jest odległy, niemniej wydaje mi się to bardziej realne od
podróży w czasie – może dlatego, że człowiek był na księżycu, ale nie udało mu
się jeszcze cofnąć ani o minutkę), że nie potrafię się w nie tak naprawdę zaangażować
i przejąć dłużej niż trwa przeczytanie książki. Wszelkie problemy natury
etycznej zaś są postawione i od razu rozwiązane – autor nie zostawia czytelnika
z niczym, co czytelnik mógłby jeszcze rozważać, bo wszystko jest pozamiatane
przed ostatnią stroną: wiadomo, jaką postawę należy chwalić, a jaką ganić;
wiadomo, po czyjej stronie była racja.
Koniec Wieczności, choć jest powieścią szalenie ciekawą i
mądrą, z pełnokrwistymi bohaterami, przemyślaną intrygą i trafnymi
spostrzeżeniami, nie zostawia kaca. Cóż, może to i lepiej – nie można przecież
aż tak przeżywać każdej przeczytanej książki. Niemniej przeczytać zdecydowanie
warto, jak nie dla całej historii Technika Harlana, Kalkulatora Twissella i Noÿs,
jeśli nie dla świetnie przedstawionej problematyki podróży w czasie, to przynajmniej
dla końcówki, która tak pięknie zazębia się z naszym światem, że nie sposób się
nie uśmiechnąć. U mnie ta powieść ląduje wśród bardzo dobrych, 8/10 (coś częsta ocena ostatnio…).
A ten wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.
Harlan przebywał kilka tygodni w 575
Stuleciu, nim poznał Brinsleya Sheridana Coopera. Miał czas przyzwyczaić się do
nowego mieszkania i antyseptyki szkła i porcelany. Nauczył się nosić znaczek
Technika, nie kurcząc się przy tym zbytnio i nie stając w ten sposób, by
znaczek był zwrócony do ściany albo zasłonięty jakimś przedmiotem.
Inni bowiem uśmiechali się pogardliwie,
kiedy to robił, i zaczynali odnosić się do niego z rezerwą, jakby podejrzewali
próbę zdobycia ich przyjaźni pod fałszywymi pretekstami.
Starszy Kalkulator Twissell codziennie
przedstawiał mu swe problemy. Harlan studiował je, pisał analizy, które przepisywano
po cztery razy, i ostatnią wersję oddawał, też jeszcze nie bez oporów.
Twissell chwalił je, kiwał głową,
powtarzał:
– Dobre. Dobre.
Potem rzucał szybkie spojrzenie swych
starych niebieskich oczu na Harlana, a jego uśmiech przygasał nieco, gdy mówił:
– Sprawdzę tę prognozę na komputaplexie.
Może też zależy kiedy czytało się daną książkę. Mi do dziś brzęczy w głowie ;]
OdpowiedzUsuń