środa, 6 lutego 2013

Fraa w czytelni (40) - "Koniec Wieczności"

Koniec Wieczności - okładka

Autor: Isaac Asimov
Tytuł: Koniec Wieczności
Tytuł oryginału: The End of Eternity
Tłumaczenie: Adam Kaska
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2012
Wydawca: Albatros A. Kuryłowicz

(przepraszam, Owco – chciałam napisać Sama-Wiesz-O-Czym, ale jednak to za bardzo mnie wciągnęło)

Mówili, że od Asimova nie należy zaczynać przygody ze sci-fi. Mówili, że Asimov to uber hard sci-fi, z którego taki półgłówek jak ja niewiele zrozumie, a w ogóle, to jeśli ktoś nie jest fanatykiem, to na sto procent się zanudzi. Że suchy styl. Wobec takich rekomendacji wychodziłam z założenia, że w takim razie nic pilnego, Asimova tknę tak jakoś kiedyś, przy okazji, nie wiem kiedy, ale nie spieszy się, skoro i tak ma to być droga przez mękę, chyba że najpierw spędzę trzy lata na polibudzie.
A teraz się zastanawiam: czy my mówimy o tym samym Asimovie? Muszę zapamiętać, żeby nigdy więcej nie wierzyć ludziom, jeśli będą mi mówić o jakichś książkach i autorach.

Istotnie, sam pomysł w Końcu Wieczności może i jest trudny do ogarnięcia, ale wydaje mi się, że większość ludzi jest pi razy drzwi oswojona z problemem podróży w czasie i związanymi z tym paradoksami typu spotkanie samego siebie, uśmiercenie własnego dziadka i tak dalej. To są motywy, które dość często przebijają w fantastyce, nawet jeśli zazwyczaj nie są zbyt pogłębione. Przy czym żeby nie było nieporozumień: nie mówię, że Asimov oparł fabułę powieści na wyświechtanym pomyśle – nie sądzę, żeby w roku 1955 autor musiał się zmagać z tego typu zarzutami. Natomiast współczesny czytelnik jest… może nie zaznajomiony z tematem, ale właśnie: oswojony.
Oto mamy Technika Andrew Harlana, który został zwerbowany do pracy w Wieczności. Wieczność jest zaś przestrzenią poza Czasem i organizacją zarazem, gdzie tak zwani Wiecznościowcy zajmują się obserwacją i modyfikacją naszego świata – we wszystkich stuleciach począwszy od dwudziestego siódmego. No, prawie wszystkich: są tak zwane Ukryte Stulecia, do których Wiecznościowcy, nie wiedzieć czemu, nie mają dostępu, ale za bardzo się tym nie przejmują. Dokonując w poszczególnych czasach Zmian, ulepszają świat i ludzkość, eliminując coraz więcej zagrożeń, wojen i klęsk.
Wiecznościowcy, którzy spędzają życie poza Czasem, nie mogą przywiązywać się do żadnego konkretnego Stulecia, muszą zapomnieć, skąd pochodzą i z kim byli związani. Nie mogą też zawierać nowych związków – chyba że któremuś Wiecznościowcowi wyjątkowo uda się uzyskać zgodę Rady Wszech Czasów. Bo przecież związek z kimś z Czasu mógłby doprowadzić do zupełnie niepożądanej Zmiany – wszystko musi być dokładnie wyliczone.
Tymczasem Technik Harlan zakochuje się w pięknej Noÿs – będzie skłonny złamać dla niej wszystkie zasady, zagrozić swoim przełożonym (tym bardziej, że jednego z nich i tak nie lubi…), a nawet unicestwić całą Wieczność, byle tylko z nią być.

Ja właściwie nie lubię historii o miłości. Zazwyczaj mnie albo nudzą (Wertery i takie tam…), albo denerwują (Przeminęło z wiatrem to jedyna książka, którą pod sam koniec trzeciego tomu piżgłam o ścianę i nigdy nie dokończyłam, bo nie mogłam już patrzeć na Scarlett O’Harę). Tu jednak mamy romans właściwie bez romansu – bohaterowie co prawda będą ze sobą jakiś czas, ale narrator zamyka to w dwóch zdaniach. Noÿs występuje raczej w tle, jako przyczyna działań Harlana, ale bez irytującego emowania.
No właśnie: można by powiedzieć, że to powieść nie w moim stylu, bo tak prawdę mówiąc, tam prawie wcale nie ma emowania. Co nie znaczy, że nie ma emocji, bo tych czytelnik znajdzie mnóstwo. Właśnie w tym miejscu mnie zadziwiły opinie o powieści, z którymi się spotkałam – bo Koniec Wieczności nie jest ani trochę suchy ani nudny. On kipi właśnie emocjami, niezwykłą determinacją Harlana i działaniem. Bohater tkwi w ciągłym stresie i wie, że nie ma chwili do stracenia. Wpada w spiralę kolejnych, coraz cięższych przestępstw, z której w żaden sposób nie może się wycofać. W dodatku wplątuje się w wielowarstwową intrygę, dzięki czemu czytelnik co kilkanaście stron jest zaskakiwany kolejnym zwrotem. Co więcej, ewidentnie nie są to zwroty w stylu deus ex machina, tylko cała fabuła jest bardzo logicznie i konsekwentnie poprowadzona. Jeśli popatrzeć na Koniec Wieczności, można raczej stwierdzić, że to u Clarke’a bohaterowie są zazwyczaj dość… bladzi, trudni do identyfikowania się z nimi, w jakiś sposób stonowani, nawet jeśli przeżywają jakieś rozterki i miłostki. Natomiast u Asimova to postacie z krwi i kości, których losy wciągają niemal od samego początku i sprawiają, że powieść zjada się w dwa popołudnia.
Za to, w przeciwieństwie do Clarke’a, opisów w Końcu Wieczności jest jak na lekarstwo. Jakby autor nie zaprzątał sobie tym głowy – ot, niezbędne minimum, żeby pokazać czytelnikowi odmienność tego czy innego Stulecia, ale bez rozsmakowania się w tym.

I tutaj trafiam na pewną barierę: powieść bardzo mi się podobała, owszem. Ale po zamknięciu jej i odłożeniu na półkę tak naprawdę mogę z marszu łapać następną. Nie zatrzymuję się nad Końcem Wieczności, tak jak zatrzymuję się nad powieściami Clarke’a (nie, wbrew pozorom to naprawdę jest wpis o powieści Asimova, a nie pretekst do piania z zachwytu nad ulubionym autorem…). Poruszone problemy, choć ciekawe, są jednak na tyle odległe (wiem, podbój kosmosu też jest odległy, niemniej wydaje mi się to bardziej realne od podróży w czasie – może dlatego, że człowiek był na księżycu, ale nie udało mu się jeszcze cofnąć ani o minutkę), że nie potrafię się w nie tak naprawdę zaangażować i przejąć dłużej niż trwa przeczytanie książki. Wszelkie problemy natury etycznej zaś są postawione i od razu rozwiązane – autor nie zostawia czytelnika z niczym, co czytelnik mógłby jeszcze rozważać, bo wszystko jest pozamiatane przed ostatnią stroną: wiadomo, jaką postawę należy chwalić, a jaką ganić; wiadomo, po czyjej stronie była racja.

Koniec Wieczności, choć jest powieścią szalenie ciekawą i mądrą, z pełnokrwistymi bohaterami, przemyślaną intrygą i trafnymi spostrzeżeniami, nie zostawia kaca. Cóż, może to i lepiej – nie można przecież aż tak przeżywać każdej przeczytanej książki. Niemniej przeczytać zdecydowanie warto, jak nie dla całej historii Technika Harlana, Kalkulatora Twissella i Noÿs, jeśli nie dla świetnie przedstawionej problematyki podróży w czasie, to przynajmniej dla końcówki, która tak pięknie zazębia się z naszym światem, że nie sposób się nie uśmiechnąć. U mnie ta powieść ląduje wśród bardzo dobrych, 8/10 (coś częsta ocena ostatnio…).




A ten wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane




Harlan przebywał kilka tygodni w 575 Stuleciu, nim poznał Brinsleya Sheridana Coopera. Miał czas przyzwyczaić się do nowego mieszkania i antyseptyki szkła i porcelany. Nauczył się nosić znaczek Technika, nie kurcząc się przy tym zbytnio i nie stając w ten sposób, by znaczek był zwrócony do ściany albo zasłonięty jakimś przedmiotem.
Inni bowiem uśmiechali się pogardliwie, kiedy to robił, i zaczynali odnosić się do niego z rezerwą, jakby podejrzewali próbę zdobycia ich przyjaźni pod fałszywymi pretekstami.
Starszy Kalkulator Twissell codziennie przedstawiał mu swe problemy. Harlan studiował je, pisał analizy, które przepisywano po cztery razy, i ostatnią wersję oddawał, też jeszcze nie bez oporów.
Twissell chwalił je, kiwał głową, powtarzał:
– Dobre. Dobre.
Potem rzucał szybkie spojrzenie swych starych niebieskich oczu na Harlana, a jego uśmiech przygasał nieco, gdy mówił:
– Sprawdzę tę prognozę na komputaplexie.

1 komentarz:

  1. Może też zależy kiedy czytało się daną książkę. Mi do dziś brzęczy w głowie ;]

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...