środa, 13 lutego 2013

Fraa w czytelni (43) - "Coś na progu", nr 5



Coś na progu, nr 5 - okładka

Och, wiem, że kiedy ostatni raz wspominałam o czasopiśmie Coś na progu, chodziło o pierwszy numer. A tutaj od razu piąty – gdzie trzy środkowe? Cóż, leżą na moim biurku… Wstyd przyznać, z każdego poczytałam na razie po kawałku, bo a to czasu nie było, a to akurat zaczęłam czytać coś innego i tak jakoś… Dopiero temat przewodni piątego numeru skłonił mnie do przeczytania czasopisma od deski do deski. Tematem tym były bowiem potwory. Potwory w bardzo szerokim rozumieniu, zarówno te z folkloru i mitologii (wąpierze) jak i z klasyków grozy, kina klasy Z, a nawet komiksu.
W tym miejscu jeszcze tylko zaznaczę, że – mimo kuszącego spisu treści – podchodziłam do tego numeru Cosia raczej z rezerwą. A właściwie prychając, tupiąc nogą i plując jadem, jeśli chciałabym być precyzyjna. Istniała więc uzasadniona obawa, że będę chciała zjechać czasopismo ot tak, dla własnej satysfakcji, bo skoro ono nie kocha mnie, to ja nie zamierzam kochać jego.
Mam nadzieję, że udało mi się powstrzymać wszystkie te odruchy.

O stronie graficznej nie mogę powiedzieć niczego złego – to była od samego początku bardzo mocna strona Cosia. Wspaniałe, klimatyczne ilustracje, świetne, nawiązujące do najlepszych pulpowych tradycji okładki. I nawet marna jakość papieru nie przeszkadza, bo przecież to właśnie tak ma być. Lepiej chyba całość prezentowałaby się tylko wtedy, gdybym rzuciła Cosia pod autobus i przeszorowała nim po tarce do prania. Nie, naprawdę: wtedy czasopismo miałoby… och, no to magiczne coś po prostu. Wyglądałoby właściwie. Trudno to wyjaśnić.
No nieważne – grunt, że Coś na progu od pierwszego numeru wygląda super.

Ale jak z treścią? Cóż – różnie. Poziom zarówno artykułów jak i opowiadań jest bardzo zróżnicowany.
Zaczęło się naprawdę dobrze: artykuł Radosława Pisuli „Potwór z Czarnej Laguny” jest bardzo ciekawy i skłania mnie do zapoznania się z serią filmów o Gill-Manie, z którymi jakoś do tej pory nie miałam do czynienia. „Piękne i beastie” Renaty Łukaszewskiej też jest niczego sobie, choć tutaj temat jakoś mniej mnie porwał. Za to rzuciło mi się w oczy coś, co później wielokrotnie się powtarzało: brak ujednolicenia w artykułach. To znaczy połowa ma przypisy dolne, połowa końcowe, w dodatku na przykład te „Piękne i bestie” mają dorzuconą bibliografię. To sprawia, że bardzo niewygodnie jest poruszać się po tekstach – mam gwiazdkę lub numerek na końcu zdania, ale na dole strony niczego nie ma. W pierwszej chwili myślałam, że przypis został zjedzony przez nieuwagę w czasie składania, ale później się okazuje, że nie – on jest, ale dwie strony dalej. Bez sensu.
Artykuł „Edward the Head” Ady Struś może zainteresować fanów Ironów, choć ci najbardziej hardkorowi pewnie wszystko to już wiedzą. Autorka przybliża czytelnikowi historię Eddy’ego – nic strasznie odkrywczego, ale czyta się gładko.
Bardziej interesujący był dla mnie tekst „10 ton nacisku” Kamila Dachnija, o filmowej serii Szczęki. Autor podał sporo ciekawostek zza kulis i z procesu tworzenia pierwszego filmu z cyklu, omówił także wpływ historii morderczego rekina na rozwój kinematografii, a – jak się okazuje – był to wpływ wcale niemały.
Tekst Jana Wieczorka „RanXerox: historia człowieka-kopiarki” zaintrygował mnie już na poziomie tytułu. To znaczy: ej, ja rozumiem różne zwichrowane pomysły na superherosów, ale człowiek-kopiarka? Po przeczytaniu artykułu zaś poważnie rozważam rozejrzenie się za komiksem, bo przyznam, że zaintrygowało mnie.
„Co cię nie rozśmieszy, to zabije” to kolejny artykuł Radosława Pisuli, ten jednak mniej przypadł mi do gustu. Nie chodzi nawet o styl autora czy coś takiego, tylko o temat i jego ujęcie. Mam wrażenie, że kilka razy mamy powtórzoną tę samą myśl na temat clowna w horrorze, a reszta to wymienianie kolejnych filmów, gdzie ten motyw się pojawia. Przypuszczam, że swobodnie można by całość ująć krócej, a bez szkody dla treści.
Potem znów nastąpił wzlot, bo artykuł Przemysława Pieniążka „Bestiariusz Guillermo del Toro” jest bardzo ciekawy. No i to dzięki temu tekstowi z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, jak blisko byliśmy Vina Diesela w roli Hellboya. Teraz jeszcze bardziej cenię del Toro.
„Potwory, których pragniesz” Norberta Nowaka to przegląd seksownych demonic z anime. To tutaj po raz pierwszy rzuciło mi się w oczy trochę błędów i to tutaj przeszło mi przez myśl, że może niech autor przestanie się jarać rysowanymi cyckami, a zerknie czasem na to, co pisze. Co nie było wcale szczególnie nietaktowne z mojej strony, bo autor sam nie stroni od aluzji o zawieszaniu wzroku i przyznaje, że w tym przeglądzie tytułów kierował się – jak to zgrabnie ujął – „urodą panienek”. Choć teraz, z perspektywy całego przeczytanego numeru, stwierdzam, że ten artykuł wcale nie miał tych błędów dużo. Aha, ale taka uwaga: czcionka, którą zastosowano dla nagłówków o poszczególnych bohaterkach, jest fatalna. Nawet normalne słowa trudno w niej odczytać, a cóż dopiero tak egzotyczne jak japońskie nazwisko?
Następnie wraca do czytelnika Ada Struś, tym razem z tekstem „Grunt to rodzinka…”, czyli przybliżeniem znanej i lubianej rodziny Addamsów. Czytało się to bardzo miło, tym bardziej, że – choć zawsze tę rodzinę uwielbiałam – nigdy tak naprawdę nie interesowałam się, kto w ogóle ją stworzył ani jakie przemiany zachodziły w poszczególnych postaciach na przestrzeni lat. Tymczasem okazuje się, że Charles Addams był personą dość nietuzinkową, a rodzina całkiem solidnie ewoluowała.
„DC Comics – uniwersum strachu” Łukasza Buchalskiego na pewno byłoby ciekawsze dla kogoś, kto jara się… no… DC Comicsem. Dla mnie to była tylko taka ciekawostka, że oto wydawca od popularnych superherosów ma też drugą, mroczniejszą stronę. A jednak jakoś zupełnie mnie ta strona nie zainteresowała.
Wywiad, jaki przeprowadził Sławomir Wielhorski z Thomasem Ligottim, jest opisany jako „część druga”, więc podejrzewam, że jego początek jest w numerze 4. Zapoznam się z nim więc w trochę odwrotnej kolejności. Niemniej z tej części, którą zamieszczono w numerze listopadowo-grudniowym, można wyciągnąć sporo fajnych informacji, szczególnie o… polskich artystach. Ligotti, jak się okazuje, jest fanem na przykład Brunona Schulza i duża część wywiadu dotyczy właśnie tego ostatniego. Amerykański pisarz bardzo ciekawie zresztą o nim mówi.
A potem czytelnik dostaje dział prozy (poezję ominęłam świadomie – ani się na tym nie znam, ani nie lubię). Na pierwszy ogień idzie opowiadanie „Riley” Marka Tufo. Jest to dość standardowa, banalna opowiastka o inwazji zombie, tyle że opowiedziana z punktu widzenia psa – suki tak konkretnie. Stylizacja na psią narrację jest trochę dziwna, bo z jednej strony Riley nie umie nazwać łazienki czy dziecka, z drugiej jednak zna pojęcie schodów i sprężyny. W dodatku los bohaterów podczas lektury był mi dramatycznie obojętny. Charles i reszta jego rodziny to tylko kukły, których zasadniczą rolą jest bycie zaatakowanymi przez zombiaki. Z postaci występujących w opowiadaniu najwięcej wyrazistości miał w sobie Ben-Ben, ale nie zmieniło to faktu, że jakoś nie umiem polubić jazgoczącego, obesranego yorka, którym przecież był.
Ale prawdziwy dramat nastąpił przy opowiadaniu „Pulp Thing” Tomasza Kaczmarka. Ja zupełnie abstrahuję od fabuły i bohaterów – wszystko jest bardzo typowe dla tego rodzaju opowieści: grupa wkurzających nastolatków, nawiedzone miejsce, potwór. Zazwyczaj w takich przypadkach kibicuję potworowi. Tym razem nie było inaczej, bo nastolatkowie byli wybitnie wkurzający. Ale problemem było coś innego: ja w ogóle z trudem mogłam skoncentrować się na treści, bo mam wrażenie, że to opowiadanie na oczy nie widziało korektora. Błąd na błędzie, zły zapis dialogów, zdania ewidentnie zmieniane w trakcie pisania i z pozostawionymi zbędnymi słowami z poprzednich wersji, randomowo wstawione akapity, a czasem bardzo mylący ich brak, literówki… zastosowania cudzysłowu przy „uschniętych” stopach nawet nie komentuję, bo z tego aż bije rozpaczliwe „nie umiałem tego zgrabnie ująć, więc korzystam z pi razy oko adekwatnego substytutu”, tylko że to fatalnie rozbiło klimat sceny.
Na szczęście potem mogłam złapać oddech, nim wpadłam w zupełnego berserka – czytelnik dostaje wywiad ze Stefanem Grabińskim, przedruk z „Głosu literackiego” z 1929 roku. Jak na mój gust, tego typu przedruki mogłyby wejść na stałe do czasopisma – taki „wehikuł czasu” i przyglądanie się, jak w czasach międzywojennych nieśmiało fantastyka wchodziła do polskiej literatury jest ogromnie ciekawe.
„Kopytne monstrum” Roberta E. Howarda mnie nie zawiodło: opowiadanie jest dość długie, ale świetne. Co prawda od pierwszych akapitów czytelnik może się domyślać rozwiązania intrygi, ale klimat, sposób narracji i postać pana Starka nie pozwalają przejść nad opowiadaniem obojętnie. Po raz kolejny przekonałam się, że Howard i Lovecraft jako twórcy są sobie bliżsi niż można by przypuszczać, patrząc na to, jak są powszechnie odbierane ich główne dzieła, czyli opowieści o Conanie i mroczna mitologia Cthulhu.
Strefę kryminału przeczytałam zaledwie pobieżnie, przyznaję. Nie interesują mnie skandynawskie kryminały, paranormalni detektywi, medycyna sądowa ani kradzieże dzieł sztuki z muzeów. Dość szybko więc przemknęłam przez kolejne akapity i zatrzymałam się na tekście Wojciecha Sawłowicza, „Zło w mundurze, czyli nieco o nazi-fiction”. Cóż – przede wszystkim nie wiedziałam, że istnieje już taki oddzielny gatunek. Autor przybliża w artykule jego rozwój i… i to właściwie tyle. Taki przegląd od początku po Iron Sky.
Wbrew oczekiwaniom, ciekawszy dla mnie okazał się następny tekst, „Scream Queens” Martyny Bieżyńskiej. Nie przypuszczałam, że darcie paszczy w filmie jest tak istotne i że trzeba dysponować do tego jakimiś innymi przymiotami oprócz cycków i mocnego gardła. Tymczasem okazuje się, że to wcale nie taka prosta sprawa i jest całe reality show Scream Queens, gdzie kandydatki do tytułu są poddawane szeregowi najwymyślniejszych prób. Naprawdę interesujące.
Kolejny artykuł, „O słowiańskich demonach i obrzędach: żywe trupy” Natalii Kościńskiej jest ciekawy ze względu na temat, bo słowiańszczyzna – niesłusznie – jest straszliwie wzgardzona. Tekst jednak ma dwa problemy: pierwszym jest brak wstępu. Nie wiem, może jestem zwichrowana, ale nawet w naukowych pracach lubię, jako czytelniczka, być łagodnie wkręcona w temat. Tutaj zaś od razu zostaję rzucona w etymologię wampirów, zupełnie bez słowa wstępu. Ale to tylko moja fanaberia. Większym problemem jest skrótowość. Artykuł jest dość krótki, a porusza masę zagadnień: nazewnictwo krwiopijców, ich charakter, przyczyny powstawania wampirów, a także metody walki z nimi. Każdą z tych kwestii można by z powodzeniem rozwinąć do samodzielnego artykułu – i może to byłoby nie takie głupie rozwiązanie? Bo czytając ten tekst miałam wrażenie, że lecę na łeb na szyję, w dodatku bez trzymanki.
Dział growy nawet mnie zainteresował, bo „The Secret World” został opisany jako produkt naprawdę kuszący, jednakże kiedy faktycznie poszukałam screenów i filmików z gry, nie jestem już nastawiona tak optymistycznie. Cóż, najwyraźniej różnica gustu.
Komiksy nie wciągnęły mnie (nie mam chyba tolerancji na komiksy w odcinkach), choć nie mogę odmówić fajnej kreski Bartłomiejowi Fedyczakowi. Pomiędzy komiksami zaś mamy schowany felieton Roberta Blocha „Przemyślenia o osobliwej bytności” i tu mam dwie uwagi: po pierwsze, fajnie, że coś takiego jest – taki lovecraftowy element, niejako uzasadniający lovecraftowy tytuł czasopisma. Ale ten tekst jest w takim miejscu, że ja w ogóle nie wiedziałam o jego istnieniu. Zorientowałam się dopiero teraz, kartkując uważnie całego Cosia na potrzeby tego wpisu. Dwa ostatnie felietony, „Piętno potwora” Marcina Wrońskiego oraz „Urban legend z Dolnego Śląska” Bartosza Czartoryskiego, są lekkie, ciekawe i szybko się po nich przemyka. A potem już tylko okładka.

Tak naprawdę miałam napisać dużo krócej, ale jakoś tak wyszło, że o każdym z tekstów piątego numeru Cosia chciałam coś powiedzieć. No i znów się rozwlekłam.
Ten numer jest bardzo nierówny. Zarówno pod względem korekty i redakcji, jak i poziomu samych tekstów. Jedne są zbyt rozwlekłe, inne zbyt skrótowe. Zbyt często za cały artykuł robi tak naprawdę ułożona chronologicznie lista tytułów z jakiejś dziedziny, a brakuje w tym wszystkim konkretnej myśli, czegoś, co czytelnika zainteresuje. Brakuje po prostu problemu. Wybijają się tutaj artykuły zawierające smaczki i ciekawostki, ładnie pokazujące jakiś proces, takie jak te o Szczękach czy Addamsach. Oby więcej takich. Nie umiem powiedzieć, czy czasopismo zmierza w dobrym czy złym kierunku, bo do tej pory gruntownie zapoznałam się tylko z numerem pierwszym i piątym, za jakiś czas może będę miała konkretniejsze wnioski. Tymczasem jednak warto zapłacić niepełne 9zł choćby ze względu na Howarda i Grabińskiego. Bo to się nie zmieniło chyba od pierwszego numeru: czasopismo za bardzo przystępną cenę oferuje dużo czytania w ładnej oprawie, a wśród tej obfitości testów znajdą się co prawda rzeczy niezbyt porywające, ale są też perełki. Ja w każdym razie nie żałuję zakupu, 7/10.
No. Ale nie jestem pewna, czy udało mi się powstrzymać od plucia tym cholernym jadem… Trudno, tak bywa, jak się jest zgorzkniałą i sfochaną Frąą.







Skierowałem kroki ku rozchybotanej, zardzewiałej bramie a wkraczając na popękany chodnik nie mogłem nie zwrócić uwagi na opłakany stan posesji. Niewiele wiedziano o właścicielu i chociaż byliśmy sąsiadami od sześciu miesięcy, nigdy jeszcze nie widziałem go z bliska. Chodziły pogłoski, że mieszka sam, bez jednego sługi, mimo że był kaleką. Miał opinię ekscentrycznego uczonego o mrukliwej naturze i bogactwie, za pomocą którego folgował swoim zachciankom.
[Robert E. Howard, Kopytne monstrum]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...