Coś na progu, nr 5 - okładka |
Och,
wiem, że kiedy ostatni raz wspominałam o czasopiśmie Coś na progu, chodziło o
pierwszy numer. A tutaj od razu piąty – gdzie trzy środkowe? Cóż, leżą na moim
biurku… Wstyd przyznać, z każdego poczytałam na razie po kawałku, bo a to czasu
nie było, a to akurat zaczęłam czytać coś innego i tak jakoś… Dopiero temat
przewodni piątego numeru skłonił mnie do przeczytania czasopisma od deski do deski.
Tematem tym były bowiem potwory. Potwory w bardzo szerokim rozumieniu, zarówno
te z folkloru i mitologii (wąpierze) jak i z klasyków grozy, kina klasy Z, a
nawet komiksu.
W tym
miejscu jeszcze tylko zaznaczę, że – mimo kuszącego spisu treści – podchodziłam
do tego numeru Cosia raczej z
rezerwą. A właściwie prychając, tupiąc nogą i plując jadem, jeśli chciałabym
być precyzyjna. Istniała więc uzasadniona obawa, że będę chciała zjechać
czasopismo ot tak, dla własnej satysfakcji, bo skoro ono nie kocha mnie, to ja
nie zamierzam kochać jego.
Mam
nadzieję, że udało mi się powstrzymać wszystkie te odruchy.
O
stronie graficznej nie mogę powiedzieć niczego złego – to była od samego
początku bardzo mocna strona Cosia.
Wspaniałe, klimatyczne ilustracje, świetne, nawiązujące do najlepszych pulpowych
tradycji okładki. I nawet marna jakość papieru nie przeszkadza, bo przecież to
właśnie tak ma być. Lepiej chyba całość prezentowałaby się tylko wtedy, gdybym
rzuciła Cosia pod autobus i
przeszorowała nim po tarce do prania. Nie, naprawdę: wtedy czasopismo miałoby…
och, no to magiczne coś po prostu.
Wyglądałoby właściwie. Trudno to
wyjaśnić.
No
nieważne – grunt, że Coś na progu od
pierwszego numeru wygląda super.
Ale
jak z treścią? Cóż – różnie. Poziom zarówno artykułów jak i opowiadań jest
bardzo zróżnicowany.
Zaczęło
się naprawdę dobrze: artykuł Radosława Pisuli „Potwór z Czarnej Laguny” jest
bardzo ciekawy i skłania mnie do zapoznania się z serią filmów o Gill-Manie, z
którymi jakoś do tej pory nie miałam do czynienia. „Piękne i beastie” Renaty
Łukaszewskiej też jest niczego sobie, choć tutaj temat jakoś mniej mnie porwał.
Za to rzuciło mi się w oczy coś, co później wielokrotnie się powtarzało: brak
ujednolicenia w artykułach. To znaczy połowa ma przypisy dolne, połowa końcowe,
w dodatku na przykład te „Piękne i bestie” mają dorzuconą bibliografię. To
sprawia, że bardzo niewygodnie jest poruszać się po tekstach – mam gwiazdkę lub
numerek na końcu zdania, ale na dole strony niczego nie ma. W pierwszej chwili
myślałam, że przypis został zjedzony przez nieuwagę w czasie składania, ale
później się okazuje, że nie – on jest, ale dwie strony dalej. Bez sensu.
Artykuł
„Edward the Head” Ady Struś może zainteresować fanów Ironów, choć ci
najbardziej hardkorowi pewnie wszystko to już wiedzą. Autorka przybliża
czytelnikowi historię Eddy’ego – nic strasznie odkrywczego, ale czyta się
gładko.
Bardziej
interesujący był dla mnie tekst „10 ton nacisku” Kamila Dachnija, o filmowej
serii Szczęki. Autor podał sporo
ciekawostek zza kulis i z procesu tworzenia pierwszego filmu z cyklu, omówił
także wpływ historii morderczego rekina na rozwój kinematografii, a – jak się
okazuje – był to wpływ wcale niemały.
Tekst
Jana Wieczorka „RanXerox: historia człowieka-kopiarki” zaintrygował mnie już na
poziomie tytułu. To znaczy: ej, ja rozumiem różne zwichrowane pomysły na
superherosów, ale człowiek-kopiarka? Po przeczytaniu artykułu zaś poważnie
rozważam rozejrzenie się za komiksem, bo przyznam, że zaintrygowało mnie.
„Co
cię nie rozśmieszy, to zabije” to kolejny artykuł Radosława Pisuli, ten jednak
mniej przypadł mi do gustu. Nie chodzi nawet o styl autora czy coś takiego,
tylko o temat i jego ujęcie. Mam wrażenie, że kilka razy mamy powtórzoną tę
samą myśl na temat clowna w horrorze, a reszta to wymienianie kolejnych filmów,
gdzie ten motyw się pojawia. Przypuszczam, że swobodnie można by całość ująć
krócej, a bez szkody dla treści.
Potem
znów nastąpił wzlot, bo artykuł Przemysława Pieniążka „Bestiariusz Guillermo
del Toro” jest bardzo ciekawy. No i to dzięki temu tekstowi z przerażeniem
zdałam sobie sprawę z tego, jak blisko byliśmy Vina Diesela w roli Hellboya.
Teraz jeszcze bardziej cenię del Toro.
„Potwory,
których pragniesz” Norberta Nowaka to przegląd seksownych demonic z anime. To
tutaj po raz pierwszy rzuciło mi się w oczy trochę błędów i to tutaj przeszło
mi przez myśl, że może niech autor przestanie się jarać rysowanymi cyckami, a
zerknie czasem na to, co pisze. Co nie było wcale szczególnie nietaktowne z
mojej strony, bo autor sam nie stroni od aluzji o zawieszaniu wzroku i przyznaje,
że w tym przeglądzie tytułów kierował się – jak to zgrabnie ujął – „urodą
panienek”. Choć teraz, z perspektywy całego przeczytanego numeru, stwierdzam,
że ten artykuł wcale nie miał tych błędów dużo. Aha, ale taka uwaga: czcionka,
którą zastosowano dla nagłówków o poszczególnych bohaterkach, jest fatalna.
Nawet normalne słowa trudno w niej odczytać, a cóż dopiero tak egzotyczne jak
japońskie nazwisko?
Następnie
wraca do czytelnika Ada Struś, tym razem z tekstem „Grunt to rodzinka…”, czyli
przybliżeniem znanej i lubianej rodziny Addamsów. Czytało się to bardzo miło,
tym bardziej, że – choć zawsze tę rodzinę uwielbiałam – nigdy tak naprawdę nie
interesowałam się, kto w ogóle ją stworzył ani jakie przemiany zachodziły w
poszczególnych postaciach na przestrzeni lat. Tymczasem okazuje się, że Charles
Addams był personą dość nietuzinkową, a rodzina całkiem solidnie ewoluowała.
„DC
Comics – uniwersum strachu” Łukasza Buchalskiego na pewno byłoby ciekawsze dla
kogoś, kto jara się… no… DC Comicsem. Dla mnie to była tylko taka ciekawostka,
że oto wydawca od popularnych superherosów ma też drugą, mroczniejszą stronę. A
jednak jakoś zupełnie mnie ta strona nie zainteresowała.
Wywiad,
jaki przeprowadził Sławomir Wielhorski z Thomasem Ligottim, jest opisany jako „część
druga”, więc podejrzewam, że jego początek jest w numerze 4. Zapoznam się z nim
więc w trochę odwrotnej kolejności. Niemniej z tej części, którą zamieszczono w
numerze listopadowo-grudniowym, można wyciągnąć sporo fajnych informacji,
szczególnie o… polskich artystach. Ligotti, jak się okazuje, jest fanem na
przykład Brunona Schulza i duża część wywiadu dotyczy właśnie tego ostatniego.
Amerykański pisarz bardzo ciekawie zresztą o nim mówi.
A
potem czytelnik dostaje dział prozy (poezję ominęłam świadomie – ani się na tym
nie znam, ani nie lubię). Na pierwszy ogień idzie opowiadanie „Riley” Marka
Tufo. Jest to dość standardowa, banalna opowiastka o inwazji zombie, tyle że
opowiedziana z punktu widzenia psa – suki tak konkretnie. Stylizacja na psią
narrację jest trochę dziwna, bo z jednej strony Riley nie umie nazwać łazienki
czy dziecka, z drugiej jednak zna pojęcie schodów i sprężyny. W dodatku los
bohaterów podczas lektury był mi dramatycznie obojętny. Charles i reszta jego
rodziny to tylko kukły, których zasadniczą rolą jest bycie zaatakowanymi przez
zombiaki. Z postaci występujących w opowiadaniu najwięcej wyrazistości miał w
sobie Ben-Ben, ale nie zmieniło to faktu, że jakoś nie umiem polubić
jazgoczącego, obesranego yorka, którym przecież był.
Ale
prawdziwy dramat nastąpił przy opowiadaniu „Pulp Thing” Tomasza Kaczmarka. Ja
zupełnie abstrahuję od fabuły i bohaterów – wszystko jest bardzo typowe dla
tego rodzaju opowieści: grupa wkurzających nastolatków, nawiedzone miejsce,
potwór. Zazwyczaj w takich przypadkach kibicuję potworowi. Tym razem nie było
inaczej, bo nastolatkowie byli wybitnie wkurzający. Ale problemem było coś
innego: ja w ogóle z trudem mogłam skoncentrować się na treści, bo mam
wrażenie, że to opowiadanie na oczy nie widziało korektora. Błąd na błędzie,
zły zapis dialogów, zdania ewidentnie zmieniane w trakcie pisania i z
pozostawionymi zbędnymi słowami z poprzednich wersji, randomowo wstawione
akapity, a czasem bardzo mylący ich brak, literówki… zastosowania cudzysłowu
przy „uschniętych” stopach nawet nie komentuję, bo z tego aż bije rozpaczliwe „nie
umiałem tego zgrabnie ująć, więc korzystam z pi razy oko adekwatnego substytutu”,
tylko że to fatalnie rozbiło klimat sceny.
Na
szczęście potem mogłam złapać oddech, nim wpadłam w zupełnego berserka –
czytelnik dostaje wywiad ze Stefanem Grabińskim, przedruk z „Głosu literackiego”
z 1929 roku. Jak na mój gust, tego typu przedruki mogłyby wejść na stałe do
czasopisma – taki „wehikuł czasu” i przyglądanie się, jak w czasach
międzywojennych nieśmiało fantastyka wchodziła do polskiej literatury jest
ogromnie ciekawe.
„Kopytne
monstrum” Roberta E. Howarda mnie nie zawiodło: opowiadanie jest dość długie,
ale świetne. Co prawda od pierwszych akapitów czytelnik może się domyślać
rozwiązania intrygi, ale klimat, sposób narracji i postać pana Starka nie
pozwalają przejść nad opowiadaniem obojętnie. Po raz kolejny przekonałam się,
że Howard i Lovecraft jako twórcy są sobie bliżsi niż można by przypuszczać,
patrząc na to, jak są powszechnie odbierane ich główne dzieła, czyli opowieści
o Conanie i mroczna mitologia Cthulhu.
Strefę
kryminału przeczytałam zaledwie pobieżnie, przyznaję. Nie interesują mnie
skandynawskie kryminały, paranormalni detektywi, medycyna sądowa ani kradzieże
dzieł sztuki z muzeów. Dość szybko więc przemknęłam przez kolejne akapity i
zatrzymałam się na tekście Wojciecha Sawłowicza, „Zło w mundurze, czyli nieco o
nazi-fiction”. Cóż – przede wszystkim nie wiedziałam, że istnieje już taki
oddzielny gatunek. Autor przybliża w artykule jego rozwój i… i to właściwie
tyle. Taki przegląd od początku po Iron
Sky.
Wbrew
oczekiwaniom, ciekawszy dla mnie okazał się następny tekst, „Scream Queens”
Martyny Bieżyńskiej. Nie przypuszczałam, że darcie paszczy w filmie jest tak
istotne i że trzeba dysponować do tego jakimiś innymi przymiotami oprócz cycków
i mocnego gardła. Tymczasem okazuje się, że to wcale nie taka prosta sprawa i
jest całe reality show Scream Queens,
gdzie kandydatki do tytułu są poddawane szeregowi najwymyślniejszych prób.
Naprawdę interesujące.
Kolejny
artykuł, „O słowiańskich demonach i obrzędach: żywe trupy” Natalii Kościńskiej
jest ciekawy ze względu na temat, bo słowiańszczyzna – niesłusznie – jest straszliwie
wzgardzona. Tekst jednak ma dwa problemy: pierwszym jest brak wstępu. Nie wiem,
może jestem zwichrowana, ale nawet w naukowych pracach lubię, jako
czytelniczka, być łagodnie wkręcona w temat. Tutaj zaś od razu zostaję rzucona
w etymologię wampirów, zupełnie bez słowa wstępu. Ale to tylko moja fanaberia.
Większym problemem jest skrótowość. Artykuł jest dość krótki, a porusza masę
zagadnień: nazewnictwo krwiopijców, ich charakter, przyczyny powstawania
wampirów, a także metody walki z nimi. Każdą z tych kwestii można by z
powodzeniem rozwinąć do samodzielnego artykułu – i może to byłoby nie takie
głupie rozwiązanie? Bo czytając ten tekst miałam wrażenie, że lecę na łeb na
szyję, w dodatku bez trzymanki.
Dział
growy nawet mnie zainteresował, bo „The Secret World” został opisany jako
produkt naprawdę kuszący, jednakże kiedy faktycznie poszukałam screenów i
filmików z gry, nie jestem już nastawiona tak optymistycznie. Cóż, najwyraźniej
różnica gustu.
Komiksy
nie wciągnęły mnie (nie mam chyba tolerancji na komiksy w odcinkach), choć nie mogę
odmówić fajnej kreski Bartłomiejowi Fedyczakowi. Pomiędzy komiksami zaś mamy
schowany felieton Roberta Blocha „Przemyślenia o osobliwej bytności” i tu mam
dwie uwagi: po pierwsze, fajnie, że coś takiego jest – taki lovecraftowy
element, niejako uzasadniający lovecraftowy tytuł czasopisma. Ale ten tekst
jest w takim miejscu, że ja w ogóle nie wiedziałam o jego istnieniu.
Zorientowałam się dopiero teraz, kartkując uważnie całego Cosia na potrzeby tego wpisu. Dwa ostatnie felietony, „Piętno
potwora” Marcina Wrońskiego oraz „Urban legend z Dolnego Śląska” Bartosza
Czartoryskiego, są lekkie, ciekawe i szybko się po nich przemyka. A potem już
tylko okładka.
Tak
naprawdę miałam napisać dużo krócej, ale jakoś tak wyszło, że o każdym z
tekstów piątego numeru Cosia chciałam
coś powiedzieć. No i znów się rozwlekłam.
Ten
numer jest bardzo nierówny. Zarówno pod względem korekty i redakcji, jak i
poziomu samych tekstów. Jedne są zbyt rozwlekłe, inne zbyt skrótowe. Zbyt
często za cały artykuł robi tak naprawdę ułożona chronologicznie lista tytułów z
jakiejś dziedziny, a brakuje w tym wszystkim konkretnej myśli, czegoś, co czytelnika zainteresuje. Brakuje po prostu problemu. Wybijają się
tutaj artykuły zawierające smaczki i ciekawostki, ładnie pokazujące jakiś
proces, takie jak te o Szczękach czy
Addamsach. Oby więcej takich. Nie umiem powiedzieć, czy czasopismo zmierza w
dobrym czy złym kierunku, bo do tej pory gruntownie zapoznałam się tylko z
numerem pierwszym i piątym, za jakiś czas może będę miała konkretniejsze
wnioski. Tymczasem jednak warto zapłacić niepełne 9zł choćby ze względu na
Howarda i Grabińskiego. Bo to się nie zmieniło chyba od pierwszego numeru:
czasopismo za bardzo przystępną cenę oferuje dużo czytania w ładnej oprawie, a wśród
tej obfitości testów znajdą się co prawda rzeczy niezbyt porywające, ale są też
perełki. Ja w każdym razie nie żałuję zakupu, 7/10.
No.
Ale nie jestem pewna, czy udało mi się powstrzymać od plucia tym cholernym
jadem… Trudno, tak bywa, jak się jest zgorzkniałą i sfochaną Frąą.
Skierowałem kroki ku rozchybotanej,
zardzewiałej bramie a wkraczając na popękany chodnik nie mogłem nie zwrócić
uwagi na opłakany stan posesji. Niewiele wiedziano o właścicielu i chociaż
byliśmy sąsiadami od sześciu miesięcy, nigdy jeszcze nie widziałem go z bliska.
Chodziły pogłoski, że mieszka sam, bez jednego sługi, mimo że był kaleką. Miał
opinię ekscentrycznego uczonego o mrukliwej naturze i bogactwie, za pomocą
którego folgował swoim zachciankom.
[Robert
E. Howard, Kopytne monstrum]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz