Blade runner - okładka |
Autor: Philip K. Dick
Tytuł: Blade runner. Czy
androidy marzą o elektrycznych owcach?
Tytuł
oryginału: Do Androids
Dream of Electric Sheep?
Tłumaczenie: Sławomir Kędzierski
Miejsce i rok wydania: Poznań 2011
Wydawca: Rebis
Sama
do końca nie wiem, czemu tak długo zwlekałam z przeczytaniem jednej z
najsłynniejszych powieści Dicka i najsłynniejszych powieści sci-fi w ogóle.
Głównie chyba dlatego, że po obejrzeniu filmu nie bardzo wiedziałam, czy ma
sens czytanie. Dopiero dużo później dotarło do mnie, że Ridley Scott zaczerpnął
z książki chyba tylko nazwiska bohaterów i ogólny zarys problematyki, a całość
jest diametralnie różna od oryginału. I dopiero uświadomiwszy sobie to tak do
końca, sięgnęłam po powieść.
I nie
ukrywam, że mam z nią pewien kłopot. Nie wynika on tylko z tego, że czytając o
Deckardzie miałam przed oczami Harrisona Forda, a przez większość książki
czekałam na Rutgera Hauera. Choć nie powiem, tak właśnie było. Ale o bohaterach
wspomnę później.
Powieść
Philipa K. Dicka, która stała się pierwowzorem Blade Runnera, jest przede wszystkim fatalnie niefilmowa. Nie
wyobrażam sobie nawet, jak można by nakręcić jej wierną adaptację. To znaczy na
pewno by się dało, ale to by była produkcja okropnie nudna. Bo… no tak, Czy androidy… byłoby powieścią
niesamowicie nudną, gdyby tylko nie to, że jest taka ciekawa.
Nie
mam pewności, czy ta nuda wynika z polskiego przekładu czy też taki właśnie
jest styl Dicka (to jest moment, w którym Fryy się przyznają, że to jest chyba
pierwsza powieść tego autora, z jaką miały do czynienia), ale podczas lektury
miałam nieustannie wrażenie pewnej senności, jakbym po prostu obserwowała
kolejne sekwencje zupełnie mechanicznie wykonywanych ruchów, ale bez żadnych
emocji – choć przecież o emocjach mówi się w książce bardzo dużo. Akcja toczy
się z jednej strony szybko, bo czytelnik śledzi polowanie na kolejnych sześć
androidów, z drugiej strony jednak całość zamyka się raptem w jednej dobie, od
pobudki do zaśnięcia łowcy, Ricka Deckarda, a to nie jest przesadnie duży przedział
czasowy jak na 270 stron. Za to jest to doba opisana bardzo dokładnie, krok po
kroku. Czynności przeplatane nienaturalnie poważnymi rozmowami o istocie
człowieczeństwa i życia, o empatii, religii czy wreszcie o marzeniach
androidów. W najbardziej emocjonujących momentach miałam wrażenie, że te
rozmowy są prowadzone z chłodnym spokojem, nawet jeśli tu i ówdzie zdania były
pourywane – a były, co jednak nie zwiększało napięcia, a wręcz przeciwnie. I
ładnie się komponowało z konstrukcją świata.
Świat
był dla mnie jednym z ciekawszych elementów powieści: w przeciwieństwie do
filmu, gdzie mamy tętniące życiem miasto i cywilizację przyszłości w rozkwicie,
w książce czytelnik spotka się z czystą, piękną postapokalipsą. To świat po
wojnie, powoli i nieubłaganie umierający, spowity coraz grubszą warstwą
promieniotwórczego pyłu. Senny i mechaniczny, rozpadający się. W opuszczonych
budynkach wszystko ogarnia rozkład i chłam. Nie ma przed tym ucieczki. Nie
widać już gwiazd, nie ma zieleni, wszystko jest wyschnięte i – nade wszystko –
puste. I język też jest suchy, bez rozdmuchanych opisów. Oczywiście, są większe
skupiska ludzi, ale poza nimi rozciąga się pustynia. To zresztą dlatego kwestia
empatii jest tak istotna: w tym świecie każde życie jest na wagę złota, trzeba
o nie dbać, nie wolno krzywdzić niczego, co żywe. Posiadanie zwierzęcia jest
kosztowne, ale jego nieposiadanie to z kolei powód do wstydu, coś w złym guście
– toteż jeśli kogoś nie stać na prawdziwego pupila, kupuje sobie tańsze
sztuczne substytuty. Ale empatia nie jest w tym świecie jedynie zrozumiałą powinnością
– jest wręcz świętością. Centralnym elementem całej religii zwanej merceryzmem.
I tym, co odróżnia ludzi od androidów. Bo one, niezależnie od tego, jak bardzo
są podobne do żywego człowieka, nie są zdolne do odczuwania empatii.
Skoro
o ludziach i androidach mowa, czas przejść do bohaterów: bardzo bym chciała
przy tej okazji napisać coś mądrego o Ricku Deckardzie, ale niestety tego nie
zrobię. Abstrahując od tego, że widziałam go jako Forda, moje uczucia wobec niego
były prawdę mówiąc dokładnie takie jak w filmie: czyli był mi, delikatnie rzecz
ujmując, zupełnie obojętny. Szczerze mi wisiało, czy przeżyje czy nie, czy uda
mu się zabić wszystkie androidy, czy kupi konia i czy będzie żył długo i
szczęśliwie z kobietą, którą kocha. Traktowałam go raczej jako ruchomą kamerę,
tylko taką nieco irytująca kamerę, bo w przeciwieństwie do niemal „przezroczystych”
bohaterów u Wellsa, Deckard jeszcze nieustannie angstował, czego w końcu miałam
dość, mimo że naprawdę jestem tolerancyjna na te rzeczy.
Zupełnie
inaczej rzecz się miała z pozostałymi bohaterami. Nie ukrywam, że moim
ulubieńcem pozostaje J.R. Isidore, specjal pracujący w serwisie sztucznych
zwierząt jako kierowca. Bo choć to „kurzy móżdżek”, to jednak sprawiał wrażenie
najbardziej normalnego ze wszystkich osób, które przewinęły się w powieści. Był
bardzo empatyczny. Na tyle empatyczny, że było mu obojętne, czy ktoś jest
specjalem, androidem czy jeszcze kimś. Jeśli miał przed sobą zdenerwowaną
kobietę, sam też zaczynał się denerwować. I było rozczulające, kiedy usiłował
pomóc, pocieszyć, choć tak naprawdę zupełnie nie ogarniał problemów, z którymi
przyszło mu się zetknąć. To fakt, Isidore był nieco pierdołowaty, jąkał się i
myślał ździebko wolniej niż inni – ale był po prostu przyzwoity. Nie gardził
innymi tylko z tego powodu, że pragną czegoś, co jest dla nich nieosiągalne.
No
właśnie – wreszcie muszę przejść do tego, na kogo czekałam przecież z takim
zniecierpliwieniem: Roy Baty. Po pierwsze: rozczarował mnie. Nie był Rutgerem
Hauerem. Zapewne moja sympatia do bohatera w powieści w większości wynikała z
jego przedstawienia w adaptacji filmowej. No i trudno. Należy tylko liczyć się
z tym, że książkowy Roy to ktoś zupełnie inny. Ale nie bez powodu napisałam, że
sympatia „w większości” wynika z filmu. Bo i w książce tak troszkę, troszeczkę
polubiłam Baty’ego. Baty’ego, któremu marzyło się, żeby też dostąpić empatii.
Który tak naprawdę miał cztery lata funkcjonowania i chciał spędzić ten czas
bez nadzoru (jakiemu musiał podlegać w kolonii na Marsie), po prostu żyjąc.
Jakoś tam. Na swój sztuczny sposób.
Nie on
jeden zresztą miał takie pragnienia. W powieści fajne jest to, że czytelnik
dostaje pewną galerię androidów, z których każdy jest przekonujący i każdy
inny. Kiedy poznajemy na przykład Lubę Luft, można zacząć się zastanawiać, na
co to wszystko: przecież androidka chciała tylko śpiewać niemieckie opery. Całe
to umiłowanie życia staje się trochę przerażające. Z drugiej strony, trudno nie
rozumieć obaw żywych, tych „prawdziwych” ludzi: obaw, że jeśli wszystko dalej
będzie szło w tym kierunku, zostaną całkowicie podmienieni. Nie będzie żadnego
rozróżnienia między prawdą a kłamstwem. Człowiek, który ma naturalny instynkt
przetrwania, nie może się zgodzić na coś takiego.
To
zdecydowanie nie jest powieść do przeczytania, zachłyśnięcia się bądź nie i
zapomnienia. Czytelnikowi zostają zasygnalizowane i pogłębione pewne problemy,
postawione pytania, na które trzeba już samemu sobie odpowiedzieć – jeśli,
oczywiście, ktoś potrafi to zrobić. Ja na przykład nie potrafię. Za to cała ta
wizja Dicka nieco mnie przygnębiła. Ale powieść i tak uważam za bardzo dobrą, 8/10.
Wpis w
ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.
Rick podszedł do swojej owcy i pochylił
się nad nią. Grzebał w gęstej białej wełnie – przynajmniej runo było prawdziwe –
aż wreszcie znalazł to, czego szukał: ukryty mały pulpit sterowniczy. Czując na
sobie wzrok Barboura, otworzył pokrywę pulpitu, odsłaniając wnętrze.
– Widzisz? – rzekł do sąsiada. – Teraz
rozumiesz, dlaczego tak bardzo chcę mieć twojego źrebaka?
– Biedaku – Barbour odezwał się po
krótkiej przerwie. – Czy zawsze tak było?
– Nie – odparł Rick, zamykając pokrywę.
Wyprostował się, odwrócił i spojrzał sąsiadowi prosto w oczy. – Początkowo
miałem prawdziwą owcę. Dał nam ją mój teść, tuż przed tym, jak wyemigrował. A
później, mniej więcej rok temu, pamiętasz, kiedy wziąłem ją do weterynarza –
byłeś tu tego ranka. Przyszedłem i zobaczyłem, że leży na boku i nie może się
podnieść.
– Postawiłeś ją na nogi – przypomniał
sobie Barbour i skinął głową. – Tak, udało ci się ją podnieść, ale chodziła
tylko minutę albo dwie i znowu upadła.
Ja się muszę wreszcie odważyć na Dicka, teraz magluję Orsona Scott Carda, który mi naprawdę przypadł do gustu :)
OdpowiedzUsuń"to jest moment, w którym Fryy się przyznają, że to jest chyba pierwsza powieść tego autora, z jaką miały do czynienia
OdpowiedzUsuńO tempora, o mores!
Ej, bez temporowania mi tu! Lepiej późno niż później, tak? ;>
UsuńNo, ale żeby Dicka nic? Poważnie? Nie mieści mi się to pod czupryną. Nadrabiaj migiem Ubika, Przez ciemne zwierciadło i całą resztę żelaznego kanonu, bo to wstyd.
UsuńAno nic. Czytałam bardziej wschodnich autorów, z zachodnich to Clarke'a (którego pisanie darzę nieprzyzwoitym uwielbieniem). :) Wszystko się nadrobi, nie ma bólu. ^^ Moja lista lektur, które muszę przeczytać, bo wstyd, to jest długa i zawinięta.
UsuńNa swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że nosiłam się z zamiarem przeczytania "Blade runnera" jakieś 10 lat. xD
To akurat jeden z niewielu tekstów Dicka, którego nie czytałem. Ale może dlatego, że oglądałem film i w takiej sytuacji zawsze jakoś ciężko mi się potem zabierać za pierwowzór. Ale i to kiedyś nastąpi
OdpowiedzUsuńZ - między innymi - tego powodu też mi mozolnie szło zabieranie się za pierwowzór... Ale na serio: zapomnij o filmie. xD Zupełnie co innego. :)
UsuńZ Dickiem tak już jest, ze filmowane są zwykle jego krótkie opowiadania. Raport mniejszości, Next... Reżyserzy biorą jedynie pomysł. Filmy zwykle są lepsze niż te opowiadania. Wyjątkami są tu chyba jedynie Impostor i Zapłata.
OdpowiedzUsuńMnie aż tak bardzo Blade Runner nie przypadł do gustu, a momentami przytłaczał i zniechęcał do dalszego czytania. Ostatecznie byłem zawiedziony i nie dałbym mu więcej niż 6/10. Za to Ubik... porwał mnie do późnej nocy. Oprócz fabuły i wizji wykreowanej w Ubiku dziś niezmiernie bawi wizja przyszłości - roku 1992 w zderzeniu z naszą rzeczywistością.
OdpowiedzUsuń