wtorek, 5 lutego 2013

Fraa w czytelni (39) - "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?"


Blade runner - okładka

Autor: Philip K. Dick 
Tytuł: Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? 
Tytuł oryginału: Do Androids Dream of Electric Sheep? 
Tłumaczenie: Sławomir Kędzierski 
Miejsce i rok wydania: Poznań 2011 
Wydawca: Rebis

Sama do końca nie wiem, czemu tak długo zwlekałam z przeczytaniem jednej z najsłynniejszych powieści Dicka i najsłynniejszych powieści sci-fi w ogóle. Głównie chyba dlatego, że po obejrzeniu filmu nie bardzo wiedziałam, czy ma sens czytanie. Dopiero dużo później dotarło do mnie, że Ridley Scott zaczerpnął z książki chyba tylko nazwiska bohaterów i ogólny zarys problematyki, a całość jest diametralnie różna od oryginału. I dopiero uświadomiwszy sobie to tak do końca, sięgnęłam po powieść.
I nie ukrywam, że mam z nią pewien kłopot. Nie wynika on tylko z tego, że czytając o Deckardzie miałam przed oczami Harrisona Forda, a przez większość książki czekałam na Rutgera Hauera. Choć nie powiem, tak właśnie było. Ale o bohaterach wspomnę później.

Powieść Philipa K. Dicka, która stała się pierwowzorem Blade Runnera, jest przede wszystkim fatalnie niefilmowa. Nie wyobrażam sobie nawet, jak można by nakręcić jej wierną adaptację. To znaczy na pewno by się dało, ale to by była produkcja okropnie nudna. Bo… no tak, Czy androidy… byłoby powieścią niesamowicie nudną, gdyby tylko nie to, że jest taka ciekawa.
Nie mam pewności, czy ta nuda wynika z polskiego przekładu czy też taki właśnie jest styl Dicka (to jest moment, w którym Fryy się przyznają, że to jest chyba pierwsza powieść tego autora, z jaką miały do czynienia), ale podczas lektury miałam nieustannie wrażenie pewnej senności, jakbym po prostu obserwowała kolejne sekwencje zupełnie mechanicznie wykonywanych ruchów, ale bez żadnych emocji – choć przecież o emocjach mówi się w książce bardzo dużo. Akcja toczy się z jednej strony szybko, bo czytelnik śledzi polowanie na kolejnych sześć androidów, z drugiej strony jednak całość zamyka się raptem w jednej dobie, od pobudki do zaśnięcia łowcy, Ricka Deckarda, a to nie jest przesadnie duży przedział czasowy jak na 270 stron. Za to jest to doba opisana bardzo dokładnie, krok po kroku. Czynności przeplatane nienaturalnie poważnymi rozmowami o istocie człowieczeństwa i życia, o empatii, religii czy wreszcie o marzeniach androidów. W najbardziej emocjonujących momentach miałam wrażenie, że te rozmowy są prowadzone z chłodnym spokojem, nawet jeśli tu i ówdzie zdania były pourywane – a były, co jednak nie zwiększało napięcia, a wręcz przeciwnie. I ładnie się komponowało z konstrukcją świata.
Świat był dla mnie jednym z ciekawszych elementów powieści: w przeciwieństwie do filmu, gdzie mamy tętniące życiem miasto i cywilizację przyszłości w rozkwicie, w książce czytelnik spotka się z czystą, piękną postapokalipsą. To świat po wojnie, powoli i nieubłaganie umierający, spowity coraz grubszą warstwą promieniotwórczego pyłu. Senny i mechaniczny, rozpadający się. W opuszczonych budynkach wszystko ogarnia rozkład i chłam. Nie ma przed tym ucieczki. Nie widać już gwiazd, nie ma zieleni, wszystko jest wyschnięte i – nade wszystko – puste. I język też jest suchy, bez rozdmuchanych opisów. Oczywiście, są większe skupiska ludzi, ale poza nimi rozciąga się pustynia. To zresztą dlatego kwestia empatii jest tak istotna: w tym świecie każde życie jest na wagę złota, trzeba o nie dbać, nie wolno krzywdzić niczego, co żywe. Posiadanie zwierzęcia jest kosztowne, ale jego nieposiadanie to z kolei powód do wstydu, coś w złym guście – toteż jeśli kogoś nie stać na prawdziwego pupila, kupuje sobie tańsze sztuczne substytuty. Ale empatia nie jest w tym świecie jedynie zrozumiałą powinnością – jest wręcz świętością. Centralnym elementem całej religii zwanej merceryzmem. I tym, co odróżnia ludzi od androidów. Bo one, niezależnie od tego, jak bardzo są podobne do żywego człowieka, nie są zdolne do odczuwania empatii. 

Skoro o ludziach i androidach mowa, czas przejść do bohaterów: bardzo bym chciała przy tej okazji napisać coś mądrego o Ricku Deckardzie, ale niestety tego nie zrobię. Abstrahując od tego, że widziałam go jako Forda, moje uczucia wobec niego były prawdę mówiąc dokładnie takie jak w filmie: czyli był mi, delikatnie rzecz ujmując, zupełnie obojętny. Szczerze mi wisiało, czy przeżyje czy nie, czy uda mu się zabić wszystkie androidy, czy kupi konia i czy będzie żył długo i szczęśliwie z kobietą, którą kocha. Traktowałam go raczej jako ruchomą kamerę, tylko taką nieco irytująca kamerę, bo w przeciwieństwie do niemal „przezroczystych” bohaterów u Wellsa, Deckard jeszcze nieustannie angstował, czego w końcu miałam dość, mimo że naprawdę jestem tolerancyjna na te rzeczy.
Zupełnie inaczej rzecz się miała z pozostałymi bohaterami. Nie ukrywam, że moim ulubieńcem pozostaje J.R. Isidore, specjal pracujący w serwisie sztucznych zwierząt jako kierowca. Bo choć to „kurzy móżdżek”, to jednak sprawiał wrażenie najbardziej normalnego ze wszystkich osób, które przewinęły się w powieści. Był bardzo empatyczny. Na tyle empatyczny, że było mu obojętne, czy ktoś jest specjalem, androidem czy jeszcze kimś. Jeśli miał przed sobą zdenerwowaną kobietę, sam też zaczynał się denerwować. I było rozczulające, kiedy usiłował pomóc, pocieszyć, choć tak naprawdę zupełnie nie ogarniał problemów, z którymi przyszło mu się zetknąć. To fakt, Isidore był nieco pierdołowaty, jąkał się i myślał ździebko wolniej niż inni – ale był po prostu przyzwoity. Nie gardził innymi tylko z tego powodu, że pragną czegoś, co jest dla nich nieosiągalne.
No właśnie – wreszcie muszę przejść do tego, na kogo czekałam przecież z takim zniecierpliwieniem: Roy Baty. Po pierwsze: rozczarował mnie. Nie był Rutgerem Hauerem. Zapewne moja sympatia do bohatera w powieści w większości wynikała z jego przedstawienia w adaptacji filmowej. No i trudno. Należy tylko liczyć się z tym, że książkowy Roy to ktoś zupełnie inny. Ale nie bez powodu napisałam, że sympatia „w większości” wynika z filmu. Bo i w książce tak troszkę, troszeczkę polubiłam Baty’ego. Baty’ego, któremu marzyło się, żeby też dostąpić empatii. Który tak naprawdę miał cztery lata funkcjonowania i chciał spędzić ten czas bez nadzoru (jakiemu musiał podlegać w kolonii na Marsie), po prostu żyjąc. Jakoś tam. Na swój sztuczny sposób.
Nie on jeden zresztą miał takie pragnienia. W powieści fajne jest to, że czytelnik dostaje pewną galerię androidów, z których każdy jest przekonujący i każdy inny. Kiedy poznajemy na przykład Lubę Luft, można zacząć się zastanawiać, na co to wszystko: przecież androidka chciała tylko śpiewać niemieckie opery. Całe to umiłowanie życia staje się trochę przerażające. Z drugiej strony, trudno nie rozumieć obaw żywych, tych „prawdziwych” ludzi: obaw, że jeśli wszystko dalej będzie szło w tym kierunku, zostaną całkowicie podmienieni. Nie będzie żadnego rozróżnienia między prawdą a kłamstwem. Człowiek, który ma naturalny instynkt przetrwania, nie może się zgodzić na coś takiego.

To zdecydowanie nie jest powieść do przeczytania, zachłyśnięcia się bądź nie i zapomnienia. Czytelnikowi zostają zasygnalizowane i pogłębione pewne problemy, postawione pytania, na które trzeba już samemu sobie odpowiedzieć – jeśli, oczywiście, ktoś potrafi to zrobić. Ja na przykład nie potrafię. Za to cała ta wizja Dicka nieco mnie przygnębiła. Ale powieść i tak uważam za bardzo dobrą, 8/10.




Wpis w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane. 




Rick podszedł do swojej owcy i pochylił się nad nią. Grzebał w gęstej białej wełnie – przynajmniej runo było prawdziwe – aż wreszcie znalazł to, czego szukał: ukryty mały pulpit sterowniczy. Czując na sobie wzrok Barboura, otworzył pokrywę pulpitu, odsłaniając wnętrze.
– Widzisz? – rzekł do sąsiada. – Teraz rozumiesz, dlaczego tak bardzo chcę mieć twojego źrebaka?
– Biedaku – Barbour odezwał się po krótkiej przerwie. – Czy zawsze tak było?
– Nie – odparł Rick, zamykając pokrywę. Wyprostował się, odwrócił i spojrzał sąsiadowi prosto w oczy. – Początkowo miałem prawdziwą owcę. Dał nam ją mój teść, tuż przed tym, jak wyemigrował. A później, mniej więcej rok temu, pamiętasz, kiedy wziąłem ją do weterynarza – byłeś tu tego ranka. Przyszedłem i zobaczyłem, że leży na boku i nie może się podnieść.
– Postawiłeś ją na nogi – przypomniał sobie Barbour i skinął głową. – Tak, udało ci się ją podnieść, ale chodziła tylko minutę albo dwie i znowu upadła.

9 komentarzy:

  1. Ja się muszę wreszcie odważyć na Dicka, teraz magluję Orsona Scott Carda, który mi naprawdę przypadł do gustu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. "to jest moment, w którym Fryy się przyznają, że to jest chyba pierwsza powieść tego autora, z jaką miały do czynienia

    O tempora, o mores!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ej, bez temporowania mi tu! Lepiej późno niż później, tak? ;>

      Usuń
    2. No, ale żeby Dicka nic? Poważnie? Nie mieści mi się to pod czupryną. Nadrabiaj migiem Ubika, Przez ciemne zwierciadło i całą resztę żelaznego kanonu, bo to wstyd.

      Usuń
    3. Ano nic. Czytałam bardziej wschodnich autorów, z zachodnich to Clarke'a (którego pisanie darzę nieprzyzwoitym uwielbieniem). :) Wszystko się nadrobi, nie ma bólu. ^^ Moja lista lektur, które muszę przeczytać, bo wstyd, to jest długa i zawinięta.

      Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że nosiłam się z zamiarem przeczytania "Blade runnera" jakieś 10 lat. xD

      Usuń
  3. To akurat jeden z niewielu tekstów Dicka, którego nie czytałem. Ale może dlatego, że oglądałem film i w takiej sytuacji zawsze jakoś ciężko mi się potem zabierać za pierwowzór. Ale i to kiedyś nastąpi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z - między innymi - tego powodu też mi mozolnie szło zabieranie się za pierwowzór... Ale na serio: zapomnij o filmie. xD Zupełnie co innego. :)

      Usuń
  4. Z Dickiem tak już jest, ze filmowane są zwykle jego krótkie opowiadania. Raport mniejszości, Next... Reżyserzy biorą jedynie pomysł. Filmy zwykle są lepsze niż te opowiadania. Wyjątkami są tu chyba jedynie Impostor i Zapłata.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mnie aż tak bardzo Blade Runner nie przypadł do gustu, a momentami przytłaczał i zniechęcał do dalszego czytania. Ostatecznie byłem zawiedziony i nie dałbym mu więcej niż 6/10. Za to Ubik... porwał mnie do późnej nocy. Oprócz fabuły i wizji wykreowanej w Ubiku dziś niezmiernie bawi wizja przyszłości - roku 1992 w zderzeniu z naszą rzeczywistością.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...