(źródło) |
Nie wiem, czy wspominałam już o tym na blogu –
jeśli nie, to chyba czas najwyższy. No więc: nie lubię Niemców. Składa się na
to kilka zupełnie banalnych powodów, a nasze wzajemne relacje na przestrzeni
wieków są tylko jednym z nich. Oczywiście, nie chodzi o to, że jak widzę
Niemca, to życzę mu jak najgorzej i rzucam w jego samochód zgniłymi jajami. Po
prostu nie jara mnie niemiecki humor, niemiecka kuchnia, niemiecka muzyka, a po
licealnych wymianach z niemieckimi szkołami – także niemiecka higiena… Do tego
właśnie należy dorzucić polsko-niemiecką historię i mamy uprzedzenie jak
malowanie. Na swoją obronę muszę nadmienić, że raz: mam pełną świadomość tego,
że to zupełnie głupie i w razie czego jestem chętna i otwarta na wyprowadzanie
mnie z błędu. Dwa: ileś przykładów, które zaprzeczają tym wcześniejszym
deklaracjom, już zgromadziłam i bardzo mnie one cieszą. Prawda jest taka, że to
moje nielubienie Niemców objawia się chyba tylko w tym, że jeśli w grze mam do
wyboru prowadzenie Niemców albo jakiejkolwiek innej nacji, wybiorę jakąkolwiek
inną nację… A w World of Tanks namawiam Ulva, żeby jeździł czołgami
amerykańskimi albo rosyjskimi, ale nie niemieckimi. Myślę, że społeczeństwo
może jakoś żyć z tym moim paskudnym uprzedzeniem.
Ten przydługi wstęp był mi tu potrzebny do
uświadomienia wszystkim, że kiedy zaczynałam oglądać Das Boot, naprawdę nie
miałam jakichś wielkich oczekiwań. No bo po pierwsze: Niemcy. Po drugie: okręt
podwodny. Tutaj wchodzi mój drugi problem: nie jestem jakąś fanką filmów o
okrętach podwodnych. I to jest oczywiście znów mój zupełnie prywatny problem, a
nie że coś jest nie tak z filmami – po prostu dla mnie są zbyt
klaustrofobiczne, ja się fizycznie męczę oglądając je. Nawet jeśli same w sobie
są naprawdę świetne, jak choćby nasz doskonały Orzeł.
Dlaczego więc w ogóle zaczęłam oglądać Das Boot z 1981 r. w reżyserii Wolfganga
Petersena? Cóż, przede wszystkim pewnie „bo Ulv”. W drugiej kolejności – był w
całości na jujubie i natknęłam się na niego w tym samym czasie co na Aguirre…. W trzeciej kolejności: muzyka
Klausa Doldingera. Co to dużo gadać, główny muzyczny motyw filmu miażdży system
i można go słuchać w kółko.
Oczywiście, spełniły się moje obawy: film jest
okropnie klaustrofobiczny. W dodatku trwa ponad trzy godziny, więc nie było szansy,
że prędko się od tej atmosfery uwolnię. Jest duszne, śmierdzące powietrze, słabe
oświetlenie i stupięćdziesięciometrowa warstwa oceanu między bohaterami a
czystym niebem.
(źródło) |
Pod pewnymi względami Das Boot przypomina mi – skądinąd bardzo przeze mnie lubiany – Jarhead albo Generation Kill: oto mamy grupę żołnierzy którzy myślą, że czeka
ich sława i chwała, akcja, że będą bohaterami. A tymczasem okazuje się, że
zabawa w wojnę to w dużej mierze ciągłe oczekiwanie w nieznośnym napięciu,
zmaganie się z zupełnie niebohaterskimi chorobami, wsuwanie parszywego jedzenia
– a perspektywa jakiejkolwiek akcji staje się coraz bardziej odległa.
To bardzo podstępny film. Zupełnie
niepostrzeżenie sprawia, że oglądam i kibicuję tym cholernym Niemcom, którzy na
pokładzie U-96 przemierzają Atlantyk. Bo prawda jest taka, że Das Boot z łatwością przekonuje widza do
bohaterów – każe zapomnieć, jakiej są narodowości i po której stronie barykady
stoją, a zwraca uwagę na to, że wszak oni wszyscy też są ludźmi. Mają swoje
marzenia, mniejsze i większe problemy, poglądy. Nie podążają fanatycznie za
Hitlerem, a jeśli nawet są jego zwolennikami, to przecież nie dlatego, że są
źli, tylko po prostu są zmanipulowanymi dzieciakami. Ci, którzy przeżyli już
nieco więcej, podchodzą dość krytycznie do całej tej wojny i jej dowódców: kapitan Lehmann-Willenbrock (w tej roli
doskonały Jürgen Prochnow) czy jego stary przyjaciel, kapitan Philipp Thomsen (Otto Sander – pojawia się na ekranie dość
krótko, ale i tak zaskarbił sobie Froowe serduszko), choć są oficerami
odznaczonymi Kryżem Rycerskim, wyraźnie się dystansują od całej sytuacji. Zresztą,
skoro już o bohaterach wspomniałam, to od razu dodam, że absolutnie uwielbiam
mechanika Johanna (Erwin Leder) oraz
drugiego oficera (Martin
Semmelrogge). Ten ostatni ujął mnie niepohamowanym optymizmem i podśmiechujkami
z korespondenta Wernera (Herbert Grönemeyer).
Mechanik zaś – poza oczywistością, czyli faktem, że był mechanikiem – jest w
moich oczach być może najbardziej bohaterski ze wszystkich postaci w filmie, bo
przezwyciężył kryzys, który mógł go zaprowadzić przed sąd wojenny.
Postacie w filmie w ogóle są bardzo różnorodne,
a każda z nich w jakiś sposób dokonuje heroicznych czynów i jest bohaterem.
Choć właściwie oni tylko robią swoje. Ale dzięki temu, jak zostali
przedstawieni, jacy to są ludzie, widz śledzi ich losy i trzyma kciuki za to,
żeby udało im się zestrzelić konwój albo żeby bezpiecznie przemknęli przez
Gibraltar. Bo przecież każdy z nich to w gruncie rzeczy dobry facet, który robi
swoje.
(źródło) |
Jednocześnie nie wyczułam w filmie ani żadnego
gloryfikowania nazistowskich Niemiec, ani nachalnego moralizatorstwa w drugą
stronę. Jest tylko dramat ludzi uwikłanych w coś, co ich przerasta, za czym
nawet nie próbują nadążyć, bo przecież i tak nie do nich należą decyzje.
Jest tak naprawdę jeden powód, dla którego
wiem, że nigdy więcej nie obejrzę Das
Boot: zakończenie. Będzie duży spoiler, ale kij tam – to film z 1981 roku,
kto miał go obejrzeć, to na pewno już obejrzał. Zakończenie mnie po prostu
wkurzyło: nie chodzi tylko o to, że nie było happy endu. Potrafię się z tym
pogodzić. Problemem jest to, jak go
nie było. Bo gdyby wszyscy zginęli tak po prostu, zatopieni czy coś takiego, to
jeszcze bym jakoś przełknęła. Nie cierpię natomiast takiego trollowania widza,
że już-już bohaterowie witają się z gąską, już są praktycznie w domu, radośni
obywatele machają im chorągiewkami, a tu nagle jebut – wszyscy giną. No po
prostu nie. Był taki odcinek M.A.S.H.-a,
gdzie Henry w końcu miał wrócić do domu. I było pożegnanie, wsiadł do
śmigłowca, wszystko było cacy, już prawie lecą napisy końcowe – a w ostatniej z
ostatnich scen na salę operacyjną wpada Radar i mówi, że helikopter, którym
leciał Henry, został zestrzelony. I zapada kurtyna. Kiedy to obejrzałam, byłam
autentycznie wściekła i gdybym mogła, to bym chyba po prostu cofnęła się do
momentu sprzed tej sceny i nigdy jej nie obejrzała. W Das Boot jest analogiczna sytuacja: żałuję, że obejrzałam ten film
do końca.
Muszę jednak przyznać, że to kawał bardzo
porządnego kina, świetnie zagranego, z rewelacyjnymi zdjęciami, odpowiednio podkręconym
klimatem, doskonałą muzyką – prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, czego miałabym się
tu przyczepić. Das Boot z powodzeniem
ociera się o doskonałość – nie wiem, jaka w tym zasługa reżysera czy obsady, a
jaka książki, na której film jest oparty, ale jakoś mnie to nie nurtuje zanadto.
Tymczasem wyczytałam dziś, że szykuje się remake tego tytułu – i w ciemno mogę
powiedzieć jedno: będzie gorsze. Bo lepiej to się chyba nie da.
– Herr Kaleun, i wollt mich entschuldigen.
– Da gibt’s nichts zu entschuldigen. Sie haben in
einer kritischen Situation Ihre Gefechtsstation verlassen. Außerdem haben Sie
sich meinem Befehl widersetzt.
– Komm’ i vors Kriegsgericht?
– Ihre wievielte Feindfahrt ist das?
– Die neunte.
– Ausgerechnet Sie, Johann.
– Mir ist das noch nie passiert, Herr Kaleun.
Irgendwie ist mir die Sicherung durchgangen… die Nerven. Es wird nicht wieder
vorkommen, Herr Kaleun. Sie können sich auf mich verlassen. I schwör’s.
– Ist schon gut, Johann.
– Kein Kriegsgericht?
– Ab in die Falle.
Łomatko kochana, mogę się podpisać pod każdym akapitem (no, może poza pierwszym :P) Twojej recenzji! Oddałaś dokładnie moje odczucia! Nic dodać, nic ująć. Genialna muzyka, która wspaniale oddaje klimat filmu, doskonale podkreślane uczucie klaustrofobii, bohaterowie, podejście do tematu, no i zakończenie! O mój Boże, pierwszy raz ktoś czuje dokładnie to samo, co ja, po seansie filmowym!
OdpowiedzUsuńTen film jest genialny z wielu powodów. To naprawdę niezapomniane przeżycie, także ze względu na uczucia, jakie budzi w odbiorcy.
Muzyka w filmie zawsze zmienia bardzo dużo i nadaje klimat. To ja się za to podpiszę pod twoim komentarze ;-)
Usuń(Bo niemieckie czołgi są do dupy - ludzie dostają p**ca na ich punkcie, bo design, a to złomy na gąsienicach naprawdę. "Niemiecka jakość")
OdpowiedzUsuńA co do filmu... ostatnio bardzo mnie ciągnie na takie klimaty. Obejrzę.
O nie, teraz już wiem, jak się skończył!
OdpowiedzUsuńNie do filmu się odniosę, ale do książki, miałam w łapkach całkiem niedawno, a może bardziej w uszach, bo audiobook. Nie dosłuchałam do końca, choć książka świetna, znakomicie napisana, sugestywna i to wszystko wyżej, co napisałaś o filmie - z jednym małym wyjątkiem. Otóż ustrzegłam się kibicowania tym marynarzom, cały czas w głowie mi siedziało, kim oni są i po co płyną i zupełnie, ale to zupełnie nie umiałam im współczuć, a wiesz, że było czego. Toteż los ich stał mi się tak obojętny, że przerwałam słuchanie. Odetchnęłam wtedy. :)
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń