(źródło) |
Tak jak obiecywałam, wracam do pierwszej
pozycji, która otwiera moją wiekopomną listę.
No więc dobrze. Spróbujmy teraz napisać coś
sensownego, bez piszczenia z zachwytu i wykrzykiwania peanów na cześć Tima
Rotha…
Nie będzie łatwo.
1900… to
historia człowieka, który urodził się, wychował i żył na pokładzie parowca „Virginian”,
kursującego między Europą a Ameryką. Tytułowy bohater, odkrywszy w sobie w
dzieciństwie talent do fortepianu, zostaje pianistą w orkiestrze pokładowej – i
tak spędza w zasadzie całe życie, dając rozrywkę tysiącom emigrantów, którzy
wyruszyli w podróż w poszukiwaniu nowego, lepszego życia.
Prawdę mówiąc, to film stworzony jakby pod
Fryy: raz, że główną rolę gra Tim Roth, którego absolutnie uwielbiam,
odkąd zobaczyłam go w fantastycznym Zabić
króla, a potem ani razu mnie nie zawiódł. Ale, jakby tego było mało, cały film
polega na tym, że nic się nie dzieje: ot, Max
Tooney (Pruitt Taylor Vince) chce sprzedać trąbkę, przy tej okazji opowiada
o spotkanym na „Virginian” przyjacielu, potem idzie do portu, tam jeszcze
trochę opowiada i tak to się kręci – jeśli chodzi o konstrukcję i nastrój, 1900… trochę przypomina mi Once upon a time in America, z wyjątkiem
tego, że tutaj dzieje się jeszcze mniej. Bo u Leone przynajmniej od czasu do
czasu było jakieś mordobicie albo ktoś gdzieś strzelił, a w filmie Giuseppe
Tornatore mamy wyłącznie szlajanie się, rozmowy i wspominki. A jednak gdzieś w
tle mamy to samo: nostalgię, poszukiwanie przyjaciela z dawnych lat, no i
zmierzch pewnej epoki: czasu bujnego rozkwitu Stanów Zjednoczonych, kiedy każdy
statek przywoził na wybrzeże Nowego Orleanu setki pełnych nadziei wygnańców
Starego Świata. Ponadto, oba filmy łączy – oprócz klimatu – muzyka Ennio
Morricone.
W ogóle gdybym miała mieć jakiekolwiek uwagi do
1900…, byłaby to właśnie muzyka: nie
chodzi o to, że Morricone nie dał rady. Kaman, to Morricone, wiadomo, że będzie
wspaniale! Chodzi o to, że spora część fabuły kręci się wokół jazzu – a to
zdecydowanie nie są moje klimaty. Nigdy nie było mi po drodze z jazzem, toteż
kiedy mamy jedną z – tak myślę – najważniejszych scen, pojedynek „1900” z „Jellym Rollem” Mortonem (Clarence
Williams), wydaje mi się, że nie potrafię tego docenić jak należy. Owszem,
widzę, że bohaterowie dużo i szybko popitalają po klawiaturze fortepianu, ale
to mi nic nie mówi. Co więcej, kawałek, który ostatecznie przynosi zwycięstwo w
pojedynku, jest dla mnie zupełnie nieciekawy. Tak, jest szybki – ale w życiu
nie włączyłabym sobie czegoś takiego do posłuchania dla przyjemności. Myślę, że
jak ktoś trochę bardziej siedzi w tych klimatach, doceni film znacznie mocniej.
Ale nawet pomimo tej mojej parszywej ignorancji
w temacie muzycznym, 1900… nadal się
broni: jako wspaniały film o przyjaźni, samotności i marzeniach. I lęku. Jeżu
drogi, czy można pojechać bardziej froowo niż przyjaźń i lęk, o których
opowiada Tim Roth?!
(źródło) |
A Tim Roth robi to rewelacyjnie. Widać, że „1900”
kocha fortepian i doskonale się czuje, występując co wieczór na scenie. Że to
nie jest dla niego tylko granie, ale sposób postrzegania rzeczywistości – jego improwizacje
są spersonalizowane; niepowtarzalne, bo zależne wyłącznie od chwili, od tego,
kogo „1900” akurat zobaczył na widowni, co zwróciło jego uwagę, gdzie akurat
przebywał myślami. Jednocześnie bohater ewidentnie potrzebuje czegoś więcej. On
chce poznawać świat. Kiedy podejmuje decyzję o zejściu na ląd, moim zdaniem to
nie jest wyłącznie kwestia tego, że zauroczyła go ta konkretna dziewczyna (Mélanie
Thierry) – owszem, to stanowiło impuls. Ale myślę, że ta decyzja siedziała w „1900”
już przedtem, dojrzewała. Mógł się oszukiwać, mógł ten moment odwlekać dzięki
rozmowom telefonicznym na chybił-trafił, ale w końcu musiał nastąpić moment
próby. Bo, choć każdego dnia towarzyszyły mu dziesiątki pasażerów i załoga, „1900”
jednak był niesamowicie samotny. Żył w swoim świecie, który tak naprawdę był
światem strasznie pustym, odkąd odumarł go przybrany ojciec, Danny Boodmann (Bill Nunn).
I tu jest jeden z tych motywów, które mocno do
mnie trafiły: mimo tej samotności, mimo pragnienia poznawania świata, bohaterem
rządził lęk. Paniczny strach przed ogromem przestrzeni, która otacza statek. Ten
strach, swoją drogą, uzmysławia widzowi, że rzeczywistość, w której się
poruszamy, jest faktycznie zatrważająco wielka i pokręcona. Tysiące ulic,
tysiące domów, lawirujemy w tym jak w gigantycznym labiryncie. Jest w tym coś
przytłaczającego, nawet jeśli nie dostrzegamy tego na co dzień, przyzwyczajeni
do poruszania się w tych rzędach wielkości.
(źródło) |
Internety mówią mi, że jest to ekranizacja
monodramu Alessandra Baricco Novecento
– nie wykluczam, że ten utwór jest równie rewelacyjny, choć przyznam, że
obecnie nie potrafię sobie wyobrazić tej historii bez Tima Rotha. Nie po raz
pierwszy doskonale odnalazł się w roli człowieka żyjącego w swojej dziwnej
rzeczywistości, odstającej nieco od normy. Nie po raz pierwszy Tim Roth gra
postać zagubioną, usiłującą udawać przed wszystkimi – i przed samym sobą – że ma
wszystko pod kontrolą. I nie, nie piję tu tylko do Zabić króla! Choć to też, no ale przepraszam, trudno mi nie wracać
ciągle do Rothowego Cromwella, bo był to Cromwell przeepicki. Ale, dla
przyzwoitości, wspomnę jeszcze choćby Rosenkrantz
i Guildenstern nie żyją. Po prostu facet jest doskonały jako „1900”.
Nie umiem wiele powiedzieć o tym filmie. Bo i
nie dzieje się w nim dużo, a całość gra głównie na emocjach. Ale gra świetnie –
1900… to po trosze tragiczna, wzruszająca
opowieść, a po trosze sympatyczna historia przyjaźni „cudownego dziecka” i Maxa.
I nawet na zakończenie nie będę marudzić, bo ono wydaje mi się takie… właściwe.
Podobnie jak właściwe wydawało mi się zakończenie From Hell: jakoś nie umiem sobie wyobrazić bohatera, który żyje
długo i szczęśliwie. Bo to by w jakiś sposób wymuszało pytanie „co dalej?”,
podczas gdy tego pytania nie ma sensu zadawać. Ten film to zamknięta opowieść,
nic dalej nie ma, skończona piosenka. Nie zmienia to, oczywiście, faktu, że się
podczas seansu mocno wzruszam, ale to są dobre emocje – bohater pozostaje
wierny sobie, a nie strollowany, jak – nie przymierzając – załoga pewnego U-96…
Nie wiem, komu mogłabym ten film polecić. I w
sumie chyba mnie to nie interesuje. Nie mam ochoty go polecać. Mam ochotę go
pamiętać i przeżywać.
– I think land people waste a lot of time wondering
why. Winter comes and can't wait for summer, summer comes and you never can
wait for winter. That's why you never tire of traveling or chasing some place
far away, where it's always summer. Doesn't
sound like a good bet to me.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz