(źródło) |
Dawno, dawno temu miałam taką listę – przez
jakiś czas wisiała nawet tu na blogu. Lista filmów do obejrzenia i książek do
przeczytania. Ponieważ z upływem czasu lista ta – zamiast się skracać –
przybierała na długości, koniec końców uznałam, że nie ma sensu jej trzymać.
Ale to nie tak, że całkowicie ją usunęłam i zapomniałam. Po prostu jej nie
upubliczniam. Dziś mogę zdradzić, że w kategorii „filmy” trzecią pozycją (lista
leci alfabetycznie tytułami) jest Aguirre, gniew boży, produkcja z
1972 r., w reżyserii Wernera Herzoga. I wreszcie mogę ten punkt odhaczyć – choć
przyznaję, że na film trafiłam zupełnym przypadkiem: przeglądałam sobie YouTube
i jakoś tak na mnie wyskoczyło. I pomyślałam „hej, miałam to obejrzeć
przecież!”. No i obejrzałam.
Właściwie nie wiedziałam, czego się spodziewać.
Nie mam zbyt bogatych wspomnień związanych z Herzogiem – widziałam kiedyś, może
nawet ze dwa razy, Nosferatu wampir i
to w sumie tyle. Pamiętam, że mi się podobało, ale bez szczegółów (muszę sobie
odświeżyć ten tytuł, swoją drogą). Myślałam sobie tylko, że skoro w tytule mamy
„der Zorn Gottes”, to będzie coś z przytupem, tytułowy Aguirre (Klaus Kinski) będzie siekał na prawo i lewo i tak dalej.
Kiedy zaczęłam oglądać i nic takiego nie miało
miejsca, pomyślałam, że może będzie trochę jak w Apocalypto: pół filmu po prostu idą przez dżunglę, a ta „gniewna”
będzie druga połowa.
A potem się okazało, że wcale nie.
I oczywiście, choć z jednej strony byłam tym
wszystkim mocno zaskoczona, to z drugiej jakoś specjalnie nie żałowałam takiego
a nie innego ujęcia tematu: Aguirre,
gniew boży to opowieść o losach grupy konkwistadorów, którzy pod koniec
1560 r. odłączają się od wyprawy Pizarra i pod przewodem Pedra de Ursua (Ruy Guerra) ruszają w poszukiwaniu złotego
królestwa El Dorado. Wkrótce jednak Ursua pada ofiarą buntu sprowokowanego
przez Aguirrę – ekspedycja wypowiada posłuszeństwo królowi Hiszpanii, obiera
własnego monarchę i kontynuuje wyprawę, bardziej lub mniej świadomie
manipulowana przez tytułowego bohatera.
I właściwie to tyle, jeśli chodzi o fabułę.
(źródło) |
Aguirre,
gniew boży kojarzy mi się przede wszystkim z Apocalypse Now. Choć mamy do czynienia z innym czasem i miejscem, a
także zupełnie inną historią, trudno nie dostrzec podobieństwa. I zresztą Coppola
wcale nie ukrywa, że się mocno inspirował. Wyobraźcie sobie Czas Apokalipsy odarty z wątku wojennego,
z poszukiwania Kurtza, oczyszczony z większości spotkań po drodze. Zostanie Wam
tylko ciężki klimat, wilgotne powietrze, którym ciężko oddychać, nieprzyjazna dżungla
i przyczajony gdzieś wróg – wróg, którego nie można pochwycić czy pokonać w
inny sposób, bo to on, a nie bohaterowie, jest „u siebie”. No i to mniej-więcej
będzie Aguirre, gniew boży.
Ten film to przede wszystkim klimat: ciężki,
coraz cięższy wraz z upływem czasu. Szaleństwo opada na bohaterów powoli, ale
nieubłaganie. El Dorado ma być tuż-tuż, ale jakoś ciągle go nie widać. Nie ma jednak
szansy, żeby bohaterowie po prostu zawrócili: raz, że buntem spalili za sobą
pewien dość solidny most. Dwa, że bez względu na wszystko, prowadzi ich żądza
złota. Chciałoby się powiedzieć: Thorinie, patrz jak się to robi. I ty, Peterze
Jacksonie. Pokazanie złotej trąbki, w której tonie bohater, nie jest do niczego
potrzebne. Aguirre… w fantastyczny
sposób mówi o zgubnej chciwości i o szaleństwie. Właściwie bez słów, bo wszak
bohaterowie nie prowadzą żadnych szczególnie głębokich rozmów. Ot, wymieniają
od czasu do czasu uwagi na temat bieżącej sytuacji, dzielą się nadziejami,
jakie każdy z nich wiąże z El Dorado. Koronowany szlachcic prędko upaja się
nową władzą, która – nawet jeśli w gruncie rzeczy urojona, pozbawiona realnego znaczenia,
gdyby doszło do konfrontacji z legalnymi władcami Kastylii i Hiszpanii w ogóle –
pozwala mu uwierzyć, że jest kimś więcej niż zwykłym człowiekiem.
Widać tu zresztą pewne podobieństwo między Aguirre
a Fernando de Guzmanem (Peter Berling): obaj zapadają na wyraźną manię
wielkości. Przy czym szlachcic poprzestaje na pragnieniu bycia władcą znanego
sobie świata, wyraźnie lubi pławić się w dobrach doczesnych, lubi zjeść i
wypić, lubi luksus. Aguirre idzie dalej: nazywa siebie gniewem bożym. Mianuje
siebie panem życia i śmierci. To wzbiera w nim stopniowo, ale nieuchronnie. Z
czasem, kiedy inni mają coraz mniej sił, on zdaje się mieć ich coraz więcej.
Szaleństwo daje mu siłę, której brakuje pozostałym członkom wyprawy. Siłę,
która jednak nie jest w stanie zagwarantować zwycięstwa.
(źródło) |
Nie wyobrażam sobie, żeby Aguirrę zagrał ktoś
inny niż Klaus Kinski. Jest w tej roli po prostu fantastyczny. Początkowo może
się wydawać, że to taki trochę Grima: co prawda cwany i dość inteligentny, ale
szpetny i nikczemny doradca. Z czasem jednak okazuje się, że Grima to przy
Aguirre miękka faja. No i jeszcze ta cała niesamowita fizyczność Aguirre: furia
wymalowana na twarzy, nieco skrzywiony chód, jakby zwisające luźno ramię – widz
się zastanawia, czy bohater ma jakiś niedowład? Co mogło mu się stać? Co skrywa
jego przeszłość? Nigdy nie poznamy o tym choćby wzmianki. I to też jest
świetne: filmu nie interesuje przeszłość. Koncentruje się na samej wyprawie, na
pogrążaniu się w szaleństwie bohaterów, na nieuchronnej zgubie, ku której
wszyscy zmierzają. Nie ma rozmemłania, nie ma ekspozycji.
Tu muszę jeszcze dodać, że bardzo ciekawą
postać stworzył Del Negro. Jego Gaspar
de Carvajal, duchowny, jest z jednej strony duchowym wsparciem dla
pozostałych członków wyprawy, z drugiej jednak widać, że on także poddaje się
żądzy złota. Kiedy trzeba wesprzeć knowania Aguirre, de Carvajal zrobi to, choć
będzie twierdził, że z żalem i że skazywanie na śmierć nie przychodzi mu łatwo.
A może rzeczywiście mu nie przychodzi? Znów: to wszystko pozostaje w sferze
domysłów.
Spodziewałam się, że coś więcej wyniknie z
obecności córki Aguirre, Flores
(Cecilia Rivera). Ten element jednak jakoś mnie rozczarował: właściwie jej rola
polegała wyłącznie na byciu. O ile Inez
(Helena Rojo) miała jakąś wyraźną funkcję, o tyle film w zasadzie zupełnie dobrze
by się obszedł bez Flores. No dobrze, może przydała się nieco w finałowej
scenie. Ale czy to naprawdę dla tej jednej sceny dziewczyna wlokła się z nami
przez cały ten czas…? Trochę dziwnie.
Seans uważam za bardzo, bardzo udany. W dodatku
świetna muzyka, choć oszczędna, doskonale pogłębia przedstawiony przez film
klimat. Domyślam się, że całość może być przez kogoś uznana za nudną. Sęk w
tym, że trafia w dokładnie te rzeczy, których szukam w tekstach kultury. Może
nawet powinnam trochę bardzie przytulić się do twórczości Herzoga, jeśli inne
jego filmy miałyby mieć podobne walory. Zobaczymy.
Przy okazji: sporo bardzo ciekawych anegdotek
można znaleźć tutaj.
– “Thou lettest man flow on like a river, and Thy
years know no end. As for man, his days are like grass as a flower on the
field, so he blossoms. For the wind passeth over it, and it is gone, and the
place thereof shall know it no more.” You know, my child, for the good of our
Lord, the Church was always on the side of the strong.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz