(źródło) |
Skoro tak dziarsko zaczęłam oglądać filmy ze
swojej magicznej listy, pomyślałam, że warto kontynuować ten obrządek – teraz
już normalnie, po kolei. Jak wspominałam, lista jest alfabetyczna – toteż taki
na przykład Adwokat diabła wylądował na niej stosunkowo wysoko. Był przed
nim tak naprawdę jeszcze tylko jeden film, którego tytuł zaczyna się liczbą.
Ale o nim napiszę nieco później, bo muszę się do tego bardziej ogarnąć, podczas
gdy do Adwokata… właściwie nie mam
żadnych wątpliwości.
Fabułę pewnie każdy zna. Bo zresztą
prawdopodobnie jestem jedyną osobą we wszechświecie, która do tej pory nie
widziała tego filmu. Napiszę więc tylko tyle, że pomysł i realizacja są świetne
i – jak przypuszczam – ponadczasowe. Widz prawdziwie wsiąka w to zdegenerowane,
prawnicze środowisko, wraz z bohaterem zastanawia się nad etyczną stroną poszczególnych czynów i właściwie ani przez moment nie rozważa, ile w tym wszystkim jest
prawdy, a ile mitologizowania branży. Czy rzeczywiście wszyscy prawnicy to
takie świnie, które bez mrugnięcia wybronią każdego gwałciciela i mordercę? Cóż
– pewnie nie. Ale podczas seansu takie pytanie w ogóle nie zaświtało mi w
głowie. Przyjmowałam wszystko, co zechciał widzom pokazać Taylor Hackford. A i
teraz, kiedy o tym myślę, to przecież w Adwokacie…
tak naprawdę nie ma uogólnień, które ogarniałyby całą branżę – i to może dlatego
film tak świetnie się broni. Wyraźnie jest pokazany tylko ten najbardziej popsuty
wycinek prawniczego światka, którego popsucie zresztą jest solidnie uzasadnione
obecnością diabła. A pokazanie tego, jak Kevin
(Keanu Reeves) stopniowo pogrąża się w tym małym piekiełku, wyszło
fantastycznie. Widać, jak ten proces postępuje, ale jednocześnie nie da się
wskazać konkretnego momentu, w którym bohater z dobrego faceta przeobraża się w
zimnego sukinsyna. Jest tylko coraz więcej usprawiedliwień, a potem okazuje
się, że jest już za późno.
W ogóle mimo całego mojego… no, dość
neutralnego stosunku do Keanu Reevesa (no wiecie, lubię go o tyle, o ile można
lubić kłodę), muszę przyznać, że Kevin w jego wykonaniu to świetna i
przekonująca postać, która w dodatku wzbudziła moją szczerą sympatię. Wydaje mi
się, że go rozumiem – to, że Nowy Jork to dla niego wielka szansa, której nie
chce wypuścić z rąk. To, że skoro już się załapał, to usiłuje wycisnąć z siebie
200% normy, żeby Milton nie uznał zatrudnienia go za błąd. Wreszcie to, jak sam
się gubi w tym wszystkim, taki trochę Kevin sam w Nowym Jorku (badum tss) – im bardziej sytuacja go
przerasta, tym bardziej jemu zależy. I tę ambicję też rozumiem. W żadnym
momencie nie mogę nazwać bohatera złym gościem.
(źródło) |
Oczywiście, bezwzględnie sympatię budzi John Milton (Al Pacino). I to nie tylko
dlatego, że nazywa się John Milton, choć dla mnie by to wystarczyło… Nie, on
jest po prostu świetny, nawet jeśli wiemy, kto to taki. Może nakłaniać do
złego, prowadzić ciemne interesy na czterech kontynentach, może zabijać, ale i
tak będziemy go lubić, bo jest kurde zwyczajnie czarujący. Niestety, tylko do
pewnego momentu – ale o tym za chwilę.
Na tle tych dwóch tak świetnych postaci,
niemożliwie irytowała mnie Mary Ann
(Charlize Theron). To jedna z tych bohaterek, które najpierw mówią ochoczo „tak,
zróbmy to!”, a potem mają pretensje do garbatego, że do ściany nie pasuje. Serio.
No bo tak: przecież to ona jarała się Nowym Jorkiem i wielką chałupą, to ona
chciała mieć dużo kasy na wychowanie dziecka i ogólnie fajne życie. Kevin na
samym początku zapytał, czy Mary Ann tego chce – tak, chciała. Bardzo. A tu
kilka scen dalej bohaterka robi małżonkowi jakieś karczemne awantury, że się
nudzi, że Nowy Jork nie jest taki fajny, że OLABOGA! musi sama urządzić
ośmiopokojowe mieszkanie (rrrwa, dajcie mi taką chałupę, jakoś zniosę ponury
obowiązek dobrania tapet do każdego pokoju!), że na imprezie zostawił ją samą.
Matko z córką, też bym ją zostawiła – przecież ta kobieta ma siłę woli kłębka
kurzu. Mówią jej: „obetnij włosy”, ona obcina. Mówią „zmień kolor ścian”, ona
zmienia. Rozumiem chęć dopasowania się do otoczenia, które jej zaimponowało –
ale bez przesady! Jakiekolwiek własne myśli? Cokolwiek…? Nie? Tak myślałam… Przecież
gdyby miała własne myśli, nie daj Jeżusiu jeszcze by sobie kurde znalazła
hobby. Albo jakąś przyjemną prackę na pół etatu. Ale nie-ee, po co, skoro można
leżeć na kanapie i jęczeć, jakie to życie straszne.
Serio, co – poza niezłym ciałem – widział w
niej Kevin?
Oczywiście, później robi się jeszcze
śmieszniej, jak Mary Ann wyjeżdża z niemożnością urodzenia dziecka – znów:
wiadomo, najlepiej się w takiej sytuacji rozpłakać i… i nie wiem, i tyle. Tu
akurat oboje się popisali. Chyba po prostu jednak nie chcieli żadnych dzieci,
bo inaczej przecież zaczęliby myśleć o alternatywach, nie? Próbach leczenia
(mieli w cholerę kasy, stać by ich było na każde leczenie), a jeśli przypadłość
była nieuleczalna (nie znam się… z drugiej strony, podejrzewam, że oni też nie
na tyle, żeby się nie upewnić u innych lekarzy), to chociażby rozważyć opcję
adopcji. Podtrzymuję więc: wcale nie chcieli dzieci, a choroba była doskonałym
pretekstem, żeby w ogóle przestać o tym myśleć. Nie wierzę, że przy odrobinie
zaangażowania w temat odpuściliby tak szybko.
(źródło) |
Aha, ale muszę tu jeszcze nadmienić – skoro już
zaczęłam o bohaterach – że miałam pewien zaciesz z zobaczenia w roli
oskarżonego o morderstwo Alexandra
Craiga T. Nelsona, którego pamiętam jako komendanta z Bez pardonu. Ot, w końcu opowiedział się po właściwej stronie
prawa, hy hy. Inną znajomą twarzą był Jeffrey Jones jako Eddie, chociaż coś mi podpowiadało, jak sprawy się dla niego
skończą.
A teraz to, do czego miałam wrócić, czyli
moment, w którym John Milton przestał być fajny i moment, który w ogóle
najchętniej bym z tego filmu wycięła: jest taka scena, w której Kevin wychodzi
ze szpitala, a pod filarem stoi Pam
(Debra Monk) i mówi bohaterowi, że Milton na niego czeka. Potem mamy szerokie
ujęcie nowojorskiej ulicy, zupełnie pustej, a Kevin zaczyna iść.
I dla mnie tu właśnie Adwokat diabła powinien się skończyć. Nastrojowo, z niepokojem w
głowie, z przesłaniem. Ale nie – bo postanowiono wcisnąć jeszcze jakieś brednie
o antychryście, o rządzeniu światem, monolog o Bogu, który bym przewinęła,
gdyby tylko nie wygłaszał go Pacino… Ale tam już nawet Pacino zaczął słabować,
to jest najgorsze. Z czarującego Złego stał się zupełnie kiczowatym diabłem,
jeszcze z tymi beznadziejnymi płomieniami w tle. Naprawdę, brakowało tylko,
żeby mu rogi wyrosły. Całe te pierdolety o płodzeniu syna kompletnie nic nie
wniosły do wcześniejszej fabuły. Były doklejone i rażąco badziewne w porównaniu
z całym filmem, tak cudnie nastrojowym. A potem jeszcze – jakby za mało kiczu
było w tym zakończeniu – dorzucili jakiś epilog rodem z Dnia świstaka, przy którym ja się zawiesiłam: skoro istniała opcja
cofnięcia się do tamtego dnia i spróbowania od nowa, to czemu diabeł miał taki ból
zadka z powodu tej porażki z płodzeniem antychrysta?
Finał filmu był głupi, głupi niemożebnie i tym
głupszy, że kontrastował z całą resztą. Fuj. Wypieram, że w ogóle to tam było. W
mojej – skróconej – wersji Adwokat diabła
jest o tym, że cały ten „diabeł” może i był taki prawdziwy, z piekła, a może jednak
chodziło tylko o takiego diabła, którego każdy człowiek może sam wyhodować w
sobie – o to, że to ludzie, z użyciem ich wolnej woli, są w stanie robić najgorsze
rzeczy dla pieniędzy. O tym wreszcie, że zawód adwokata to ciągłe lawirowanie
między ratowaniem niewinnych a zawalaniem im świata, bo to co dla Kevina czy pozostałych
bohaterów było zaledwie „sprawą”, dla innych było przecież całym życiem. No i o
próżności – oczywiście, o próżności i pysze.
I tej mojej wersji będę się trzymać. Bo z
finału jedyny fajny element to cytat z Raju
utraconego.
– So... have we been treating you well?
– Very well, thank you.
– And your wife? She had a good time?
– She sure has, it's been great. The whole thing's
been great.
– That's our secret. Kill you with kindness.
Ej, ale żeby Furiosa była taką jękliwą pindą, to aż dziwne. I owszem, pomijając irytującą laskę Kijano, to zakończenie było niepotrzebne. Ja rozumiem, że trzeba było łopatologicznie, bo jeszcze by ktoś nie zrozumiał, ale szkoda trochę.
OdpowiedzUsuńWłaśnie fajne by było, gdyby nie zrozumiał, bo mógłby zrozumieć inaczej. I wszystkie te interpretacje miałyby sens i to by było fajne. Ehhhh.
UsuńKancelaria Kasprzak & Kowalak (http://www.kacprzak.pl/) to wykwalifikowani prawnicy - warto skorzystać z ich usług!
OdpowiedzUsuń