sobota, 14 maja 2016

"Batman v Superman", czyli nie taki znów piękny wschód słońca

(źródło)
No dobra, to żeby nie być w tyle, obejrzałam wreszcie Batman v Superman: Świt sprawiedliwości – choć Człowiek ze stali zupełnie do mnie nie przemówił, a koncepcja Bena Afflecka jako Batmana wydawała mi się absurdalna. Nie jestem też jednym z tych długoletnich czytelników komiksów z DC, którzy by wyczekiwali na tę historię. W sumie w ogóle nie jestem czytelniczką DC, w sumie z Ligi Sprawiedliwości czytnęłam raptem jeden komiks. Podobał mi się, owszem, ale początki tego wszystkiego odkrywam jednak filmowo.

Tutaj odkryłam tyle: bardzo fajnie, że wreszcie jakiś film uświadomił sobie, że jeśli jakiś bohater robi rozpiździel na całe miasto, samochody są przygniatane przez walące się budynki, ziemia się zapada, grawitacja szaleje – to fakt ratowania np. swojej dziewczyny nie jest żadnym usprawiedliwieniem. Taki bohater jest cholernym ludobójcą, a nie bohaterem. Całe to kino sensacyjne nazbyt często o tym zapomina. Wiecie, Transformersi, którzy „nie krzywdzą ludzi”, co nie przeszkadza im rzucać wielkimi robotami w wieżowce… tak, jestem totalnie przekonana, że żaden człowiek nie ucierpiał, prawda? No więc ten: tutaj była rozwałka w Człowieku… i teraz są tego konsekwencje. To było fajne. Z tym wiązałam główne nadzieje, jeśli chodzi o Batmana v Supermana. Niestety, jeśli chodzi o ten wątek, miałam jednak pewien niedosyt. Głównie chyba dlatego, że prawdę mówiąc ja się zupełnie zgadzałam z senator Finch (Holly Hunter), podczas gdy – takie mam niejasne wrażenie – film usiłował mnie przekonać, że Superman (Henry Cavill) jednak jest fajny i dobry.
No nie. Nie jest. Superman w całym filmie nie zaliczył chyba ani jednego plusa. Mimo jego jojczenia i wyrzutów sumienia, przecież kompletnie nic nie zmienia w swoim zachowaniu. Lata i robi rozpiździel, kiedy tylko może. Bo tak oprócz tego, to w ogóle jest to postać kompletnie pozbawiona charakteru. Serio – co można o nim powiedzieć poza tym, że jest silny i ma parcie na ratowanie Lois (Amy Adams)?
Swoją drogą, Lois to kolejny problem tego filmu: dostajemy kontynuację tego dramatycznie nieprzekonującego, mdłego romansu z Człowieka… – i nie ma na tym polu żadnej poprawy. Panna Lane nie posiada osobowości w stopniu zbliżonym do Clarka, po prostu snuje się w tle i od czasu do czasu ktoś robi jej brzydkie rzeczy (porywa, zrzuca z dachu wieżowca czy coś), żeby Superman mógł ją uratować, kiedy ta macha rękami i krzyczy. Mój ulubiony był motyw kryptonitowej włóczni – którą Lois wrzuciła gdzieś do jakiegoś bajora, basenu, kijwieczego. I ofkoz cała finałowa drama wynikła tylko z tego, że głupia pinda postanowiła nagle mieć nieco większe znaczenie dla fabuły. Serio, chyba pytałam o to przy Człowieku…, ale zapytam ponownie: na czym opierał się związek Lois i Clarka? Okay, oboje są estetyczni. A coś poza tym? Ten wątek jest straszny, po prostu okropny.
(źródło)
Co mnie zaszokowało, to Batman (Ben Affleck). Nie wierzyłam ludziom, kiedy mi mówili/pisali, że Affleck to jeden z najjaśniejszych punktów filmu. A jednak. Kurde, naprawdę tak! Jest bez porównania lepszym Batmanem od nieszczęsnego Bale’a. Jakoś po prostu bardziej przekonujący. No i nie charczy tak idiotycznie. Jeśli chodzi o uwspółcześnianie opowieści o mrocznym rycerzu z Gotham, to strategia Nolanowa zupełnie nie przypadła mi do gustu (zmieńmy Batmobil na jakąś kanciastą srakę, bo tak, yay!). Wersję Snyderowską natomiast kupuję: Batman jest utrzymany w klimacie starszych filmów, ale jednocześnie np. Bruce nie musi modulować głosu, bo ma do tego specjalny mikrofon. I to ma sens: kaman, ma od pytki kasy i dostęp do najnowocześniejszej technologii – trochę głupio, żeby wciąż musiał charczeć gardłowo dla niepoznaki, zamiast rozwiązać to właśnie za pomocą tej technologii.
Oczywiście, Batman ma też swoje za uszami jako „bohater”. Z drugiej strony, to jest właśnie fajne. On chyba akurat zawsze balansował na granicy i jest to u niego mocno kanoniczne, nawet jeśli ograniczyć się do samych filmów (gdyż, jak wspomniałam, z komiksami nie było mi dotąd po drodze). A jednak jego motywacje i jego postępowanie wydaje mi się dużo sensowniejsze niż Supermana. Bah, on w ogóle ma jakiekolwiek motywacje, podczas gdy Superman ma… no… czerwoną pelerynę. Nie, naprawdę, nie wiem, o co chodzi Supermanowi.
Batmana tak naprawdę skopała dopiero scena pojednania z Clarkiem: no bo serio? „OMG, twoja mama też ma na imię Marta! Zostańmy przyjaciółmi!” – to naprawdę miałoby zadziałać? Czy ja naprawdę mam się teraz zaprzyjaźniać ze wszystkimi, których matki mają na imię Ewa? No bez jaj!

Muszę wspomnieć jeszcze o jednej postaci: Lex Luthor (Jesse Eisenberg). Cóż… zdecydowanie nie jest to Lex, jakiego znam. Z drugiej strony, wiecie co…? Przemówił do mnie. Trochę liczę na to, że ponieważ to jego pierwsze pojawienie się w settingu, to po prostu to ma być takie pokazanie jego „narodzin”, a w kolejnej odsłonie Lex będzie już taki jak należy. I właśnie jako taka geneza czy początek – ta interpretacja Eisenberga mnie przekonała. Raz, że Lex wydaje się jedyną postacią w filmie, którą w ogóle to wszystko jakkolwiek obchodzi. Owszem, jest trochę creepy, ale przynajmniej jest zaangażowany i ma charakter jakiś. Dwa, że chyba ogarniam jego motywację, którą – znów: w przeciwieństwie do głównych bohaterów – ma! Owszem, nie ogarniam do końca, jak zmajstrował Doomsdaya – wydawałoby się, że stworzenie czegoś takiego wymaga większego nakładu sił, środków, no i czasu… ale mniejsza o to. Była rozwałka? Była. No, to nie narzekać.

(źródło)
Kolejnym elementem, którego zresztą przecież szukałam, bo słyszałam, że będzie w tym filmie, była Wonder Woman (Gal Gadot). No i kurde… naprawdę dała radę. Na początku trochę miałam do niej wątpliwości, bo jej pojawienia się jako Diany Prince przypominały mi bardziej Kobietę Kot, ale to być może też kwestia mojego nieogaru postaci, wynikającego z nieznajomości komiksów. W każdym razie jej udział w finale bardzo mi się podobał i zdecydowanie chcę więcej Wonder Woman na dużym ekranie. Było dynamicznie, efektownie, no i bardzo ładnie spuszczała łomot Doomsdayowi tam, gdzie Batman i Superman leżeli pod gruzami, liżąc rany.

Prawdę mówiąc, gdyby nie Superman i Lois, film podobałby mi się dużo bardziej. To, co chyba miało być głównym motorem filmu, czyli konflikt i ogólnie wzajemna relacja Supermana i Batmana, tak naprawdę wydało mi się trochę naciągane i zginęło gdzieś w innych wątkach. Prawdę mówiąc, w tej chwili ledwo umiem powiedzieć, co miał Batman do Supermana, no i zupełnie nie wiem, co miał Superman do Batmana… poza sprawą z Lexem i matką, ma się rozumieć… Ale jeśli chodziło tylko o ten szantaż, to tak naprawdę wychodzi na to, że nie było żadnego „v” w tym „Batman v Superman”, w sensie ich w gruncie rzeczy nie łączyła żadna skomplikowana relacja, nie było żadnego antagonizmu opartego na odmiennych priorytetach czy ideałach. Nie było właściwie niczego, czego czytelnicy komiksów mogliby wyczekiwać latami i niczego, co warto oglądać na dużym ekranie.

Znaczy były rozwałki. Rozwałki były ładne. Historia w ogóle cała była dość dynamiczna i zdecydowanie nie nudziłam się. Bawiłam się lepiej niż na Człowieku… (bo było proporcjonalnie mniej Supermana, któremu część czasu ekranowego zabierał na szczęście Batman), zdecydowanie lepiej niż na Deadpoolu (że tak jeszcze sięgnę po ten taki superowy, nowatorski i arcyzabawny tytuł spod szyldu kina superbohaterskiego).
A tak prawdę mówiąc, to film po prostu każe mi czekać na kolejne część i spin offy. Na razie jest coraz lepiej, więc nie mam powodów wątpić, że ta tendencja się utrzyma. Zobaczymy.
No i kamaaaan! Neil degrasie Tyson! PIIIISK!





– You're not brave... men are brave. You say that you want to help people, but you can't feel their pain... their mortality... it's time you learn what it means to be a man.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...