(źródło) |
Autor:
Robert E. Howard
Tytuł: Solomon Kane. Okrutne przygody
Tytuł
oryginału: The Savage Tales of
Solomon Kane
Tłumaczenie: Tomasz
Nowak
Miejsce
i rok wydania: Poznań 2014
Wydawca: Dom
Wydawniczy Rebis
Minęło sporo czasu, odkąd przeczytałam Conana i pradawnych bogów. Twórczość
Howarda co prawda szalenie mi się spodobała, ale jakoś nie było okazji, żeby
sięgnąć po kolejne tomy Rebisowego cyklu. Traf jednak chciał, że w domu
pojawiła się część poświęcona przygodom (okrutnym!) Solomona Kane’a – toteż
postanowiłam z tego skorzystać i, choć zalegam jeszcze z dwoma tomami o
Conanie, zapoznać się z innym Howardowym bohaterem.
Była to bardzo słuszna decyzja.
Tak jak w przypadku opowieści o barbarzyńcy z
Cimmerii, tak i tutaj mamy ten fantastyczny, naszpikowany epitetami i wielkimi
słowami styl. Zdania o pozornie prostej treści są owinięte w cały ciąg
porównań, przesadzone i tak pięknie przekombinowane, że nie ma siły: muszą
działać na wyobraźnię. Czytelnik poznaje świat, w którym kamienny mur nie jest
po prostu kamiennym murem – jest przytłaczającą, masywną budowlą, pochodzącą z
czasów, gdy świat był młody, zasiedlony przez istoty posługujące się mocarną,
tajemną magią. I tak jest ze wszystkim. I ja to naprawdę uwielbiam, Howard
opisuje swój świat w sposób niezwykle sugestywny i plastyczny.
Oczywiście, bohaterowie są dopasowani do tej
konwencji: narrator bardzo kwieciście podkreśla odrażającą, obmierzłą
powierzchowność antagonistów, za to niezwykle delikatnie i przyjaźnie opisuje
postacie pozytywne, choćby chodziło o zupełnie epizodyczną dziewczynę, której
zwłoki Kane znajduje na ścieżce. Aczkolwiek nie jest to wcale tak proste:
pojawiają się także bohaterowie, których nazwałabym… szemranymi. Najlepszym
przykładem jest tutaj N’Longa: niby jest dobry, ale jednak reprezentuje
wartości, z którymi Solomon Kane przecież poprzysiągł walczyć. Jest poganinem i
posługuje się magią. Jego braterstwo krwi z naszym dzielnym purytaninem jest
cokolwiek zaskakujące.
A właśnie, no bo przecież nie powiedziałam
jeszcze nic o samym bohaterze tytułowym: z tego miejsca muszę chyba
zadeklarować, że Solomon Kane przypadł mi do serca bardziej niż Conan.
Cimmeryjczyk był niezwykły i egzotyczny – tymczasem w purytaninie przebija
świat, który przeciętnemu Europejczykowi jest nieco bliższy. I to, co
szczególnie poraża podczas lektury, to właśnie konfrontacja tego anglosaskiego,
chrześcijańskiego – nieomal swojskiego – świata z dzikością i tajemnicą,
czającą się w głębi afrykańskiego lądu. Z prastarymi cywilizacjami, które,
wydawałoby się, istnieją tylko w coraz mocniej zatartych przez czas mitach.
Oczywiście, Solomon Kane przeżywa też przygody w bardziej cywilizowanych
rejonach – ale muszę przyznać, że bez porównania bardziej podobały mi się te
osadzone w Afryce. Przy czym ogromnie podoba mi się, że jednak te „europejskie”
przewijały się tu i ówdzie, szczególnie na początku. Układ tekstów sprawił, że
czytelnik może powoli i stopniowo zagłębiać się coraz bardziej w dziwaczny,
demoniczny świat. Początkowo jeszcze dostaje od czasu do czasu chwilę na
„oddech”, kiedy Kane ratuje dziewczynę z rąk piratów albo znajduje się w
przeklętej karczmie, niemniej z czasem takich przerywników jest coraz mniej, aż
w końcu lądujemy po szyję zanurzeni w afrykańskiej sawannie, gnani przez ten sam
zew, który każe Solomonowi brnąć wciąż głębiej w piekielny kontynent. Znów
wraca mi skojarzenie z Apocalypse now
czy z Aguirre… – oczywiście, to
zupełnie różne historie i utrzymane w różnym klimacie, ale one wszystkie w
podobnie świetny sposób stopniują natężenie atmosfery i – nie wiem, jak to ująć
– ciężar opowieści.
Sam Solomon Kane może uchodzić za bohatera
przepakowanego, ale – podobnie jak w przypadku Conana – Howard bardzo zgrabnie
unika popadnięcia w marysuizm. Purytanin nie jest po prostu niezniszczalnym
fanatykiem – zdarza się, że popełnia błąd. I, co najbardziej mi się w nim
podoba, ten fanatyzm stanowi w pewnym stopniu przykrywkę dla fascynacji
pogańską, bluźnierczą magią i dla zupełnie niepurytańskiej, zdawałoby się,
pychy i dumy. Zresztą, nawet te cechy, które czynią z Solomona niemal
nadczłowieka, nijak nie rażą – a to dlatego, że Howard stawia przed Kanem
przeszkody równie potężne, proporcjonalne do sił bohatera. Purytanin jest
bardziej niezniszczalny od większości postaci pobocznych, ale w żaden sposób
nie odstaje przez to od wykreowanego świata. Myślę, że to dlatego wszystko w
książce tak świetnie gra.
Gdybym miała się czegoś czepiać, to dwóch
rzeczy: raz, że poematy jakoś zupełnie do mnie nie przemówiły. Zdecydowanie
wolę Howarda w tej jego kwiecistej prozie, bo wiersze wydały mi się jakieś
takie nieco niegramotne.
Dwa, to sposób wydania tego zbiorku. Niby to
właśnie takie jest założenie, że poznajemy prozę Howarda w stanie niemal
surowym, może trochę nieoszlifowaną, ale jak najbliższą woli autora. I z jednej
strony to jest fajne, z drugiej jednak nie sądzę, żeby była realna potrzeba dla
zachowywania ewidentnych potknięć i dopisywania do nich [sic!], kiedy każda
korekta przecież by to poprawiła. Jeśli w jednym zdaniu nagle Jack staje się Johnem,
to przecież nie świadczy o żadnym autorskim zamyśle, tylko o tym, że się
walnął. I gdyby sam miał okazję to przeczytać, najpewniej szybko by ten błąd
poprawił. Do licha, nie napisałam dużo w życiu, ale też mi się zdarzały takie
potknięcia. To nie jest coś, co należałoby hołubić – to zwykłe, drobne
potknięcia.
Pomijając jednak te dwa zarzuty, Solomon Kane. Okrutne przygody to
zbiorek, który powinien przeczytać każdy miłośnik Howarda i myślę, że znajdzie
tu też wiele nieskrępowanej rozrywki fan Lovecrafta. Co do innych… cóż,
domyślam się, że nie każdy łyka bez problemu styl Howarda. Przecież nawet do
mnie nie od razu przemówił Conan. Ale na pewno warto spróbować.
Nawet
z tej odległości Kane był w stanie dojrzeć, że rysy ma królewskie, choć
barbarzyńskie, wyniosłe, władcze, a jednak zmysłowe, z odrobiną bezlitosnego
okrucieństwa w wywinięciu jej pełnych, czerwonych warg. Kane poczuł, jak puls
mu przyspiesza. Nie mógł to być nikt inny niż ta, której zbrodnie stały się
niemal mityczne – Nakari z Negari, demoniczna królowa demonicznego miasta,
której potworna żądza krwi wprawiała w drżenie połowę kontynentu.
A mi się cały czas nasuwało porównanie z Hellboyem. I nawet się zastanawiam czy Hellboy nie jest jakoś tam delikatnym odpryskiem Solomona.
OdpowiedzUsuńTu trochę zalegam, bo Hellboya to w sumie znam tylko z filmów, które no... są jakie są.
UsuńInna sprawa, że zapomniałam napisać, że mnie wkurzały te fragmenty. Wolałabym jednak, żeby zbiorek ograniczał się do pełnych tekstów. :/
Fragmenty były idiotycznie. Zawiązuje się intryga, zapowiada się ciekawie i koniec, bo to był tylko fragment. Ayem zdecydowanie wolałbym pełne teksty, niż dopełnienie tymi urywkami
Usuń