niedziela, 15 maja 2016

Conan-purytanin, czyli "Solomon Kane. Okrutne przygody"

(źródło)
Autor: Robert E. Howard
Tytuł: Solomon Kane. Okrutne przygody
Tytuł oryginału: The Savage Tales of Solomon Kane
Tłumaczenie: Tomasz Nowak
Miejsce i rok wydania: Poznań 2014
Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis

Minęło sporo czasu, odkąd przeczytałam Conana i pradawnych bogów. Twórczość Howarda co prawda szalenie mi się spodobała, ale jakoś nie było okazji, żeby sięgnąć po kolejne tomy Rebisowego cyklu. Traf jednak chciał, że w domu pojawiła się część poświęcona przygodom (okrutnym!) Solomona Kane’a – toteż postanowiłam z tego skorzystać i, choć zalegam jeszcze z dwoma tomami o Conanie, zapoznać się z innym Howardowym bohaterem.
Była to bardzo słuszna decyzja.

Tak jak w przypadku opowieści o barbarzyńcy z Cimmerii, tak i tutaj mamy ten fantastyczny, naszpikowany epitetami i wielkimi słowami styl. Zdania o pozornie prostej treści są owinięte w cały ciąg porównań, przesadzone i tak pięknie przekombinowane, że nie ma siły: muszą działać na wyobraźnię. Czytelnik poznaje świat, w którym kamienny mur nie jest po prostu kamiennym murem – jest przytłaczającą, masywną budowlą, pochodzącą z czasów, gdy świat był młody, zasiedlony przez istoty posługujące się mocarną, tajemną magią. I tak jest ze wszystkim. I ja to naprawdę uwielbiam, Howard opisuje swój świat w sposób niezwykle sugestywny i plastyczny.
Oczywiście, bohaterowie są dopasowani do tej konwencji: narrator bardzo kwieciście podkreśla odrażającą, obmierzłą powierzchowność antagonistów, za to niezwykle delikatnie i przyjaźnie opisuje postacie pozytywne, choćby chodziło o zupełnie epizodyczną dziewczynę, której zwłoki Kane znajduje na ścieżce. Aczkolwiek nie jest to wcale tak proste: pojawiają się także bohaterowie, których nazwałabym… szemranymi. Najlepszym przykładem jest tutaj N’Longa: niby jest dobry, ale jednak reprezentuje wartości, z którymi Solomon Kane przecież poprzysiągł walczyć. Jest poganinem i posługuje się magią. Jego braterstwo krwi z naszym dzielnym purytaninem jest cokolwiek zaskakujące.
A właśnie, no bo przecież nie powiedziałam jeszcze nic o samym bohaterze tytułowym: z tego miejsca muszę chyba zadeklarować, że Solomon Kane przypadł mi do serca bardziej niż Conan. Cimmeryjczyk był niezwykły i egzotyczny – tymczasem w purytaninie przebija świat, który przeciętnemu Europejczykowi jest nieco bliższy. I to, co szczególnie poraża podczas lektury, to właśnie konfrontacja tego anglosaskiego, chrześcijańskiego – nieomal swojskiego – świata z dzikością i tajemnicą, czającą się w głębi afrykańskiego lądu. Z prastarymi cywilizacjami, które, wydawałoby się, istnieją tylko w coraz mocniej zatartych przez czas mitach. Oczywiście, Solomon Kane przeżywa też przygody w bardziej cywilizowanych rejonach – ale muszę przyznać, że bez porównania bardziej podobały mi się te osadzone w Afryce. Przy czym ogromnie podoba mi się, że jednak te „europejskie” przewijały się tu i ówdzie, szczególnie na początku. Układ tekstów sprawił, że czytelnik może powoli i stopniowo zagłębiać się coraz bardziej w dziwaczny, demoniczny świat. Początkowo jeszcze dostaje od czasu do czasu chwilę na „oddech”, kiedy Kane ratuje dziewczynę z rąk piratów albo znajduje się w przeklętej karczmie, niemniej z czasem takich przerywników jest coraz mniej, aż w końcu lądujemy po szyję zanurzeni w afrykańskiej sawannie, gnani przez ten sam zew, który każe Solomonowi brnąć wciąż głębiej w piekielny kontynent. Znów wraca mi skojarzenie z Apocalypse now czy z Aguirre… – oczywiście, to zupełnie różne historie i utrzymane w różnym klimacie, ale one wszystkie w podobnie świetny sposób stopniują natężenie atmosfery i – nie wiem, jak to ująć – ciężar opowieści.

Sam Solomon Kane może uchodzić za bohatera przepakowanego, ale – podobnie jak w przypadku Conana – Howard bardzo zgrabnie unika popadnięcia w marysuizm. Purytanin nie jest po prostu niezniszczalnym fanatykiem – zdarza się, że popełnia błąd. I, co najbardziej mi się w nim podoba, ten fanatyzm stanowi w pewnym stopniu przykrywkę dla fascynacji pogańską, bluźnierczą magią i dla zupełnie niepurytańskiej, zdawałoby się, pychy i dumy. Zresztą, nawet te cechy, które czynią z Solomona niemal nadczłowieka, nijak nie rażą – a to dlatego, że Howard stawia przed Kanem przeszkody równie potężne, proporcjonalne do sił bohatera. Purytanin jest bardziej niezniszczalny od większości postaci pobocznych, ale w żaden sposób nie odstaje przez to od wykreowanego świata. Myślę, że to dlatego wszystko w książce tak świetnie gra.

Gdybym miała się czegoś czepiać, to dwóch rzeczy: raz, że poematy jakoś zupełnie do mnie nie przemówiły. Zdecydowanie wolę Howarda w tej jego kwiecistej prozie, bo wiersze wydały mi się jakieś takie nieco niegramotne.
Dwa, to sposób wydania tego zbiorku. Niby to właśnie takie jest założenie, że poznajemy prozę Howarda w stanie niemal surowym, może trochę nieoszlifowaną, ale jak najbliższą woli autora. I z jednej strony to jest fajne, z drugiej jednak nie sądzę, żeby była realna potrzeba dla zachowywania ewidentnych potknięć i dopisywania do nich [sic!], kiedy każda korekta przecież by to poprawiła. Jeśli w jednym zdaniu nagle Jack staje się Johnem, to przecież nie świadczy o żadnym autorskim zamyśle, tylko o tym, że się walnął. I gdyby sam miał okazję to przeczytać, najpewniej szybko by ten błąd poprawił. Do licha, nie napisałam dużo w życiu, ale też mi się zdarzały takie potknięcia. To nie jest coś, co należałoby hołubić – to zwykłe, drobne potknięcia.

Pomijając jednak te dwa zarzuty, Solomon Kane. Okrutne przygody to zbiorek, który powinien przeczytać każdy miłośnik Howarda i myślę, że znajdzie tu też wiele nieskrępowanej rozrywki fan Lovecrafta. Co do innych… cóż, domyślam się, że nie każdy łyka bez problemu styl Howarda. Przecież nawet do mnie nie od razu przemówił Conan. Ale na pewno warto spróbować.






Nawet z tej odległości Kane był w stanie dojrzeć, że rysy ma królewskie, choć barbarzyńskie, wyniosłe, władcze, a jednak zmysłowe, z odrobiną bezlitosnego okrucieństwa w wywinięciu jej pełnych, czerwonych warg. Kane poczuł, jak puls mu przyspiesza. Nie mógł to być nikt inny niż ta, której zbrodnie stały się niemal mityczne – Nakari z Negari, demoniczna królowa demonicznego miasta, której potworna żądza krwi wprawiała w drżenie połowę kontynentu.

3 komentarze:

  1. A mi się cały czas nasuwało porównanie z Hellboyem. I nawet się zastanawiam czy Hellboy nie jest jakoś tam delikatnym odpryskiem Solomona.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tu trochę zalegam, bo Hellboya to w sumie znam tylko z filmów, które no... są jakie są.

      Inna sprawa, że zapomniałam napisać, że mnie wkurzały te fragmenty. Wolałabym jednak, żeby zbiorek ograniczał się do pełnych tekstów. :/

      Usuń
    2. Fragmenty były idiotycznie. Zawiązuje się intryga, zapowiada się ciekawie i koniec, bo to był tylko fragment. Ayem zdecydowanie wolałbym pełne teksty, niż dopełnienie tymi urywkami

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...