Pieśni dalekiej Ziemi - okładka |
Autor: Arthur Charles Clarke
Tytuł: Pieśni dalekiej
Ziemi
Tytuł
oryginału: The Songs of
Distant Earth
Tłumaczenie: Jan Kraśko
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1994
Wydawca: Alkazar
Nie
rwałam się jakoś szczególnie do tej powieści. To znaczy owszem, ma genialny
tytuł (jestem okropnie przeczulona na punkcie tytułów i zdarza mi się na
podstawie tego – krótkiego zazwyczaj – tekstu na okładce decydować o zakupie
książki), ale w czasie, kiedy rzucił mi się w oczy, ja akurat szukałam Końca dzieciństwa. Pieśni dalekiej Ziemi
wpadły przy okazji, bo na Allegro kupiłam pakiet siedmiu książek (cztery
powieści i trzy zbiory opowiadań) Clarke’a praktycznie za bezcen (pozdrowienia
dla sprzedającego Grzesiek_Czesiek). Do lektury mi się nie spieszyło, ale jakoś
w końcu przemknęłam również przez tę powieść.
Sir Arthur
C. Clarke, pisząc pełnowymiarowe Pieśni
dalekiej Ziemi, miał za sobą już 2001:
Odyseję kosmiczną, Fontanny raju,
Spotkanie z Ramą i inne genialne
dzieła. Powieść stanowi jednak rozwinięcie opowiadania z 1958 roku, jak się
więc łatwo domyślić, jest to tekst gruntownie przemyślany i dopracowany. Bah,
jak wszystkie teksty tego autora.
A
jednak jest w tej powieści coś nietypowego.
Często
spotykam się na rozmaitych blogach ze stwierdzeniami w stylu „nie lubię sci-fi,
tego całego kosmosu, wynalazków i robotów, ale” – w tym miejscu blogerzy
zazwyczaj zachwycają się odkryciem fantastyki socjologicznej albo political
fiction (śmieszna rzecz, bo u mnie jest dokładnie na odwrót). Nie poleciłabym
zazwyczaj tym ludziom Clarke’a. Szkoda ich czasu, skoro na wstępie deklarują,
że nie kręcą ich te genialne projekty statków kosmicznych, soczyste opisy nieznanych
światów i z rozmachem zarysowane wizje kierunku, w jakim zmierza – lub mogłaby
zmierzać – ludzkość. Tym razem jednak chyba bym zaryzykowała – niech te osoby sięgną
po Pieśni dalekiej Ziemi. Bo to
Clarke zupełnie nie jak Clarke.
Oto w
niedalekiej przyszłości naukowcy odkrywają, że niebawem Słońce eksploduje.
Ludzkość skupia się więc na ewakuacji – niespełna pół wieku po odkryciu losu
naszej macierzystej gwiazdy, Ziemię opuszczają pierwsze statki typu „siewca”,
mające za zadanie dotrzeć do możliwej do zasiedlenia planety i wychować pierwsze
pokolenie ludzi.
W roku
2751 jeden z takich statków wylatuje w kierunku Thalassy, na której wyląduje w
ziemskim roku 3109. Na tejże Thalassie człowiek tworzy niemal utopijną
społeczność, która nie zna religii ani zazdrości, obce jej są wszelkiego
rodzaju konflikty. Sama Thalassa to zresztą planeta nad wyraz gościnna – jak nazwa
wskazuje – w głównej mierze pokryta morzem. Jedynym prawdziwym zagrożeniem jest
tu wulkan, Krakan.
I
właśnie na tej planecie wyląduje „Magellan” – ostatni statek, który wystartował
z Ziemi. Trzy lata po jego odlocie, w 3620 roku, Słońce eksplodowało. Załoga „Magellana”
zmierza na planetę Sagan II, po drodze jednak musi uzupełnić osłonę „Magellana”,
zrobioną z lodu – a jakież miejsce nadaje się do tego równie mocno co obfitująca
w wodę Thalassa? Załoga „Magellana” z zaskoczeniem odkrywa, że planeta jest
zamieszkana. I tu tak naprawdę zaczyna się powieść. Bo cała ta otoczka, którą
tu opisałam, jest jedynie gdzieś w tle. Pieśni
dalekiej Ziemi nie są wcale o tym, choć żałuję.
Clarke
skoncentrował się na konfrontacji dwóch zupełnie odmiennych kultur: żyjących w
swoim idealnym świecie Lassańczyków oraz ostatnich uciekinierów z Ziemi.
Załodze „Magellana” przyjdzie spędzić na Thalassie kilkadziesiąt miesięcy, nim
uda się przetransportować na orbitę tyle brył lodu, by skompletować osłonę.
Przez ten czas ludzie ci, chcąc nie chcąc, będą utrzymywać kontakty z
Lassańczykami. Lassańczykami, którzy mają piękne kobiety i pełnych zapału
polityków, a także przepiękną, malowniczą planetę. Obie strony są sobą po
trosze zafascynowane, po trosze się siebie obawiają. Ludzie z „Magellana”
przede wszystkim starają się nie „popsuć” Lassańczyków – nie zapoznawać ich z
niczym, co mogłoby zrujnować tę idealną cywilizację. A więc nie opowiadać o
religiach, o zawiści i zbrodniach znanych z historii Ziemi. Cóż z tego, skoro
Lassańczycy, jak ciekawskie dzieci, chcą właśnie to wszystko wiedzieć,
zafascynowane dziwnym, mrocznym światem tych nieoczekiwanych gości?
Oprócz
postawienia naprzeciw siebie tych dwóch rodzajów człowieka, sir Arthur C.
Clarke zajmuje się też samą załogą statku. Problem jest następujący: Thalassa,
jak już wspominałam, jest wspaniałą, rajską planetą. Tymczasem Sagan II, do
którego zmierza „Magellan”, to świat twardy i niegościnny. Nic dziwnego, że po
kilku miesiącach na Thalassie nastroje wśród załogi są… cóż, różne. Z załogi
wyłamują się jednostki, które zamierzają zdezerterować, są i inne, które chcą,
żeby całą misję zakończyć właśnie tu i teraz. W swojej tęsknocie do osiedlenia
się w przyjaznym środowisku mało kto
myśli o tym, że należałoby zapytać o zdanie samych Lassańczyków, bo przecież „Magellan”
ma na swoim pokładzie zahibernowane trzy tysiące uchodźców. Ponadto pojawia się
kwestia uczciwości wobec tych wszystkich, którzy ostatnie lata na macierzystej
planecie poświęcili przygotowaniu ekspedycji na Sagana II.
A tak poza wszystkimi innymi problemami poruszonymi w książce, dla mnie Pieśni dalekiej Ziemi są też krytyką religii. Czy też może nie tyle krytyką, co raczej delikatnym podsunięciem pod rozwagę: więcej z tego wynikło szkody czy pożytku dla ludzi? Czy społeczeństwo bez religii nie byłoby lepsze? Przy czym nie chodzi tu o żadną konkretną religię, a o ideę jako taką.
I cóż
mogę powiedzieć… to wszystko jest ciekawe, ale nie aż tak. I nie dla mnie. Tym
bardziej, że ja ciągle mam kłopot z bohaterami Clarke’a – wspomniałam o tym już
przy okazji pisania o Końcu Wieczności,
a teraz wypada powtórzyć: nie potrafię się „wczuć” w jego bohaterów. Oni dla
mnie są jacyś tacy wyblakli. Niby wszystko w porządku, Loren się zakochuje,
kapitan Bey musi być nieustępliwy i rozsądny w tak delikatnej sytuacji, w
jakiej znalazł się „Magellan”, Mojżesz Kaldor tęskni za zmarłą na Ziemi
Eweliną, a dla Kumara liczy się tylko morze – nurkując jest w swoim żywiole. A
jednak, mimo tych indywidualnych rysów, bohaterowie nie są zbyt wyraziści. Z
jednej strony nie umiem sformułować żadnego konkretnego zarzutu, z drugiej
jednak – nie umiem się do nich przekonać. Czy ja wiem? Może oni wszyscy są mimo
wszystko zbyt ugłaskani, zbyt podobnie mówią i się zachowują? Są tylko pustymi nośnikami
pewnych cech (determinacja kapitana, tęsknota Mojżesza itp.), ale nie ludźmi z
krwi i kości.
A
tego, co uwielbiam u Clarke’a najbardziej, czyli opisów, opisów i jeszcze
trochę opisów, zarówno świata jak i technologicznych wynalazków, jest akurat w Pieśniach dalekiej Ziemi jak na lekarstwo.
Trochę
mnie ta powieść rozczarowała. Nie tego się spodziewałam. Powieść wydaje mi się
takim trochę eksperymentem autora, skoncentrowaniem się na czymś innym niż
zwykle, ale nie mogę uznać tego eksperymentu za w pełni udany. Dla mnie to
takie 7/10, które w normalnych warunkach byłoby nawet całkiem
satysfakcjonujące, ale na pewno nie w przypadku Arthura C. Clarke’a. Najlepszy
w całej powieści jest tytuł i kilka pojedynczych scen, jak również sam zarys
losów ludzkości. No, można tu też dorzucić w ramach bonusu inspirowaną
powieścią płytę Mike’a Oldfielda „The Songs of Distant Earth”. Rzecz może i nie
w moich klimatach, ale ma kilka bardzo przyjemnych kawałków.
A wpis
powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.
Początkowo słyszała głęboki brzęk
potężnej harfy ze strunami spinającymi światy. Przeszły ją ciarki. Poczuła, jak
w odwiecznej reakcji na strach wywodzącej się z czasów, gdy Ziemię porastała
pierwotna dżungla, sztywnieją jej włoski na karku.
Ale w miarę jak się wsłuchiwała,
wyławiała z dźwięku całe spektrum zmieniających się półtonów sięgających
granicy słyszalności i bez wątpienia daleko za nią. Drżały, zlewały się z sobą
i mieszały podobnie jak zmienne, lecz regularne odgłosy morza.
Im dłużej słuchała, tym bardziej
przypominało jej to bezkresny szum fal omywających wyludnioną, odległą plażę.
Czuła, że słyszy kosmiczny ocean, huk jego fal łamiących się na brzegach
zatopionych w nim światów. Był to dźwięk przerażający w swej bezsensownej
daremności, dźwięk rozbrzmiewający echem w bolesnej pustce całego wszechświata.
Jedna z moich ulubionych książek.
OdpowiedzUsuńMnie fascynowała wizja społeczeństwa, z którego wyrugowano z góry wszelkie ziemskie złe naleciałości, starając się stworzyć nową cywilizację i nadać jej "poprawny" kształt. W przypadku Lassańczyków to się udało, ale w książce wspomina się również o innych planetach zasiedlonych przez statki, które miały prawdopodobnie problemy. Trochę może irytować fakt, że w przypadku Lassańczyków wszystko tak gładko poszło. Przecież nie da się zaplanować wszystkiego, a ludzie są ludźmi i rządzą nimi różne emocje.
Piszę teraz z pamięci, bo książkę czytałem dość dawno temu. Ciekawi mnie również idea nie zasiedlania planet, na których mogłoby się rozwinąć życie. Gdyby statek "siewca" wyruszył w stronę Thalassy po uchwaleniu owego dekretu na planecie nie zostałaby założona ludzka kolonia.
I opis władców ostatnich dni utkwił mi szczególnie w pamięci.
Nie należy również zapominać o krabach, które akurat wyszły na ląd w złym dla nich momencie.
Książka może nieco rozczarowywać, dość idealistycznie podszedł do tematu. Swoją drogą imo muzyka Oldfielda oddaje klimat powieści - też nie w moich klimatach ;]
OdpowiedzUsuńTej książki nie czytałem, ale przeczytaniu Odysei Kosmicznej trudno będzie mnie zadowolić.
OdpowiedzUsuńOd Oldfielda mi wara ;) Od tego albumu to już w szczególności :)
OdpowiedzUsuńHmm, może się skuszę
OdpowiedzUsuń@Charlie Librarian
OdpowiedzUsuńWłaśnie to społeczeństwo to taka trochę naiwna utopia. Mimo wszystko Lassańczycy byli stuprocentowymi ludźmi, przewiezionymi z Ziemi i nie wierzę, żeby sam fakt usunięcia szemranych elementów z ich historii od razu załatwił sprawę. Czy ta religia nieszczęsna, której nie mieli: nie bardzo rozumiem, jak to się stało, że sami stopniowo nie stworzyli jakiejś własnej religii, co jest przecież naturalne. ;|
Ale kraby - no tak, kraby. Motyw krabów był ciekawy. Faktycznie, zapomniałam o nich przy pisaniu.
@bagienny
Hah, klimat nie klimat, dziś od rana tej płyty słucham. ^^
@tom571
Zupełnie coś innego niż Odyseja, w ogóle nie bawiłabym się porównywanie. :) Spróbować zawsze można, a nuż przypadnie Ci do gustu - spójrz na takiego Charliego z dwóch komentarzy wyżej. :D
@Ulv
Przecież nikt o nim złego słowa nie mówi. :P Dla mnie tam momentami jest trochę za dużo elektroniki, ot co. ;) Nie wymagaj od kogoś, kto zazwyczaj słucha folku i wariacji na jego temat, żeby nagle zachwycił się wszystkimi kawałkami z "The Songs od Distant Earth", no. ;]
@Alannada
Mogę Ci powiedzieć tyle co Tomowi: mimo wszystko warto spróbować. :) Zwłaszcza jeśli np. ktoś lubi fantastykę socjologiczną.
A może jednak tworzenie religii nie jest takie naturalne?
UsuńTrzeba pamiętać, że religię wymyśli nasi przodkowie po to, by w jakiś sposób wytłumaczyć swoje miejsce w świecie, utrzymać w ryzach plemię, społeczność, państwo.
Lassańczycy nie mieli takich rozterek. Od razu znali swoje dziedzictwo, wiedzieli skąd pochodzą, dlaczego i w jaki sposób znaleźli się na Thalassie i co mają robić:)
Pierwsze pokolenia były edukowane przez komputery i roboty, które przekazały im potrzebną wiedzę. Wszystko było jasne i wytłumaczone. Lassańczycy nie patrzyli w gwiazdy zastanawiając się co tam jest, bo wiedzieli co tam jest:)
Może Clarkowi marzyła się tak skonstruowana społeczność:)
Społeczeństwo Thalassy nie jest znów takie idealne. Musi zmagać się z widmem przeludnienia. Ziemianie przybywają akurat w dość przełomowym dla Lassańczyków momencie. Społeczeństwo wydaje się wypalać i pogrążać w marazmie. Brak chęci dalszego rozwoju. Stagnacja wynikająca z dobrobytu. Niezaradność gdy stają w obliczu nieznanych problemów, które wymagają inicjatywy i nowatorskiego podejścia do sprawy. Są trochę jak duże rozpieszczone dzieci.
Kraby są dość ważne. Zwłaszcza w kontekście kolonizacji innych planet. Clarke zadaje pytanie, które na razie dla nas wydaje się abstrakcyjne, ale może kiedyś ludzkość będzie musiała na to pytanie odpowiedzieć. To znaczy, czy mamy prawo ingerować w możliwą ewolucję żyjących stworzeń na jakiejś planecie?
Uff, alem się rozpisał, ale to świadczy tylko o tym, jak bardzo lubię tę książkę:)
Nie przekonuje mnie to - mówisz, że "wszystko było jasne i wytłumaczone". Zbytni optymizm, nie wydaje Ci się? Okej, zakładam, że zanim Słońce eksploduje, ludzie jeszcze posuną się nieco z nauką do przodu. Ale nawet wtedy nie sądzę, żeby można WSZYSTKO wyjaśnić. Może taka religia miałaby trochę inny charakter, owszem, Lassańczycy wiedzieli, co jest na niebie - ale jestem pewna, że znalazłyby się inne pytania. Może dotyczące bardziej skrajnych rzeczy, typu co było, zanim zaczął płynąć czas, co było przed Wielkim Wybuchem, a wreszcie zwykłe głupie "po co istniejemy?" - no bo naukowo? Po nic tak w sumie. :) Ale nie wierzę, że człowieka by to na dłuższą metę satysfakcjonowało.
UsuńNo i nie odczułam, że to jakiś znaczący moment w rozwoju Thalassy. Znaczy owszem, byli blisko tego optimum jeśli chodzi o gęstość zaludnienia, ale odebrałam to raczej jako jeden ze stałych elementów takiego do bólu racjonalnego, pozbawionego mistyki, małego społeczeństwa: kontrola urodzeń, wszystko pod linijkę. Owszem, jak jest wszystko pod linijkę, to popada się w marazm... Ale to chyba jest fajniej pokazane w "Końcu dzieciństwa" - ta nuda utopii. :)
Och, z kolei prawo ingerencji w ewolucję stworzeń... tu znów "Trudno być bogiem" Strugackich się nasuwa. ^^ W "Pieśniach..." ten problem jest ledwie zasygnalizowany - trochę szkoda, bo pewnie zainteresowałby mnie dużo bardziej niż sami Lassańczycy. ^^
(rozpisuj się pan do woli - w sumie rzadko trafia mi się okazja porozmawiania z fanem, nawet jeśli jesteś fanem niekoniecznie tych książek Clarke'a co ja :D )
Gdy napisałem "wszystko było jasne i wytłumaczone" miałem na myśli pochodzenie Lassańczyków. Nie musieli się zastanawiać czy są dziećmi jakiegoś boga, potomkami bogini czy może zaledwie duszą wędrującą od jednego stworzenia do drugiego. Nie musieli tego robić, bo wyrugowano wszelką religię dając im naukowe wyjaśnienie funkcjonowania świata.
UsuńNa pewno mieli swoich filozofów, myślicieli, którzy zastanawiali się nad istotą wszechświata. Tworzyli przecież sztukę, literaturę, ale musiała to być zupełnie inna sztuka i literatura od ziemskiej. Wrażliwość na piękno mamy chyba zapisaną w genach, ale komu czy też czemu przypiszemy piękno tego świata zależy już od naszego wychowania. A Lassańczycy są społeczeństwem sztucznie zaprojektowanym w najdrobniejszych detalach. Takim modelowym wręcz przykładem tego jak powinna wyglądać misja kolonizacyjna. Co może wydawać się trochę podejrzane:)
Nawet nie musieli się zastanawiać jak wyglądała Ziemia, bo mieli ogromne zbiory wszelkich materiałów z ojczystej planety.
Książkę czytałem dawno dlatego piszę bardziej o swoich wrażeniach. Ja pamiętam, że czułem jak społeczeństwo Thalassy szykuje się do poważnych zmian i nawet bez przybycia Ziemian coś się musiało stać.
Nie potrafię sobie przypomnieć czym czytał Strugackich. Kolejna lektura do nadrobienia albo bardzo solidnego odświeżenia:)
Tak samo chyba nie czytałem "Końca dzieciństwa".
Pozostaje mi tylko zakrzyknąć parafrazując Goethego "Więcej czasu!" (właśnie narodził mi się pomysł na plakat:)
Dla porządku, tylko nieśmiało nadmieniam, że Koniec wieczności napisał niejaki Asimov.
OdpowiedzUsuńNikt nie twierdzi, że tak nie jest. ;)
Usuń