Drużyna A - plakat |
Wiem,
wiem, nie powinnam była tego wcale oglądać. Odkąd usłyszałam po raz pierwszy o
tym, że kręcą ten film, odkąd pierwszy raz zobaczyłam zwiastun – wiedziałam, że
będzie zło. Ale wychowałam się na serialowej Drużynie A, obejrzenie filmu pełnometrażowego uznałam za swój
obowiązek.
Film
z 2010 roku w reżyserii Joe Carnahana (ciągle nie przechodzi mi przez
klawiaturę używanie tytułu w odniesieniu do tej produkcji…) to dowód na to, że naprawdę nie do
wszystkiego można zrobić rimejka.
Ale
od początku: w stosunku do serialu, film jest czymś w rodzaju prequela –
bohaterowie dopiero się poznają, przed nimi lata wspólnych akcji w wojsku, a
także niesłuszne oskarżenie i skazanie za „przestępstwo, którego nie popełnili”
(ach, któż nie pamięta czołówki serialu?), dopiero potem wezmą się za karierę
najemników.
Hannibal Smith (Liam
Neeson) jedzie na odsiecz porucznikowi Peckowi
– „Buźce” (Bradley Cooper), który
uwięziony przez jakiegoś latynoskiego badassa lada moment ma zginąć śmiercią
tragiczną i gwałtowną. Tak się składa, że na wielkim, meksykańskim pustkowiu pułkownik
Smith trafia akurat na sierżanta B.A.
Baracusa (Quinton Jackson). Kiedy obaj zorientują się, że służyli w
Rangersach, ramię w ramię (co prawda postrzelone ramię, ale B.A. jest twardy)
pojadą ratować „Buźkę”. Potem jeszcze dołączy do nich kapitan H.M. Murdock (Sharlto Copley), szalony pilot, który dokona cudów za
sterami śmigłowca.
A
potem będą walczyć ze złem i występkiem, ganiać jakieś matryce, rozkochiwać w
sobie Sosę (Jessica Biel), wkurzać
agenta CIA Lyncha (Patrick Wilson) i
tego typu rzeczy, słowem: ot, wydawałoby się, że kolejny głupkowaty film sensacyjny.
Sama
nie wiem, nad czym się znęcać najpierw: nad idiotyzmami fabularnymi czy
bohaterami? Chyba zacznę jednak od bohaterów.
Kadr z filmu Drużyna A (od lewej: "Buźka", Murdock, Hannibal oraz B.A.) |
Nowa
obsada najzwyczajniej w świecie nie daje rady. Po pierwsze, bądźmy
szczerzy: jest tylko jeden B.A. Baracus
i jest nim Mr. T. Nie wystarczy być czarnym, napakowanym wrestlerem, żeby
dobrze odegrać tę rolę. Pech chciał, że serialowy B.A. stał się absolutnym
hitem, ikoną na co najmniej dwadzieścia lat i próba zastąpienia Mr. T kimkolwiek innym była z góry skazana na
porażkę. Próby nadania bohaterowi głębi przez jakieś brednie o Ghandim –
jeszcze bardziej. To po prostu nie był
B.A. Baracus, tylko jakiś emujący Murzyn. No i co się stało z tym złotem,
którym obwieszał się B.A.? Kryzys go dopadł czy co?
Liam
Neeson, jakkolwiek sam w sobie jest porządku, tu się nie sprawdził. Zabrakło mu
humoru i lekkości pułkownika Smitha. Był zwykłym, zupełnie nieciekawym
amerykańskim żołnierzem, którego los jest widzowi najzupełniej obojętny.
Podobnie miała się sprawa z „Buźką” granym przez Coopera – niby gdzieś tam pojawiła
się próba pokazania, że to podrywacz, ale postać i tak wypadła mdło. Poza tym
ksywkę miał zupełnie od czapy, ponieważ wiele o nim można było powiedzieć, ale
nie był to znany miłośnikom serialu koleżka o ślicznej, uśmiechniętej – no właśnie
– buźce. Po prostu kolejny nieciekawy typ.
Nie
ukrywam, że najbardziej mnie bolało to, co stało się z Murdockiem, moim
niekwestionowanym faworytem z serialu i jednym z pierwszych tróloffów (obok
Włóczykija, ma się rozumieć). Kiedy Fraa była zaledwie malutką kawiarką,
zaśmiewała się do łez z wariactw pilota, założyciela Frontu Wyzwolenia Piłeczek
Golfowych, właściciela niewidzialnego psa i ofiary nieustannych ataków Baracusa,
który uważał Murdocka za skończonego kretyna. No jasne, kiedy parę miesięcy
temu obejrzałam sobie parę odcinków Drużyny
A, zauważyłam, że to wszystko było bardzo infantylne i naiwne, niemniej
jednak było w tym przynajmniej konsekwentne. Murdock z filmu pełnometrażowego
gibie się między postacią tworzoną „na serio”, a tamtym wariatem, przez co
jakkolwiek by na niego spojrzeć, wypada nieprzekonująco.
Ale
to właśnie ta przypadłość, ten brak zdecydowania, w jakiej to wszystko ma być
konwencji, sprawia, że cały film nie jest po prostu jednym z wielu głupich,
sensacyjnych filmów amerykańskich, ale epicko durnym i nieudanym sensacyjnym filmem
amerykańskim.
Moim
pierwszym przypuszczeniem podczas oglądania Drużyny
A z 2010 roku (ach! Użyłam tego tytułu w odniesieniu do tego… tego czegoś!
Sczeznę w piekle!), poniekąd uzasadniającym smętnych bohaterów czy nieciekawą
fabułę, było, że twórcy usiłowali naiwną bajeczkę z lat osiemdziesiątych
przekuć w produkcję „na poważnie”. Wymazać ten cały infantylizm i skierować
film do dorosłego widza (cóż, serial sprawdzał się doskonale jako kino
familijne). Ale kiedy już to ustaliłam, moim oczom ukazało się robienie świecy
śmigłowcem. I moje kawiarcze uszka mi oklapły, bo już się pogubiłam, z czym
właściwie mam do czynienia. A potem porwali samolot, w którym był czołg,
samolot eksplodował, a oni schowali się w czołgu. I urwały im się spadochrony.
Ale – hura, hura – spadli w jezioro, więc przeżyli. A celowali strzelając.
Co
jeszcze? Ach tak, pomylili paszporty… No ale oczywiście wystarczyło udawać
rabina i wykazać się znajomością suahili. Najwyraźniej ich paszporty to jakaś
edycja kolekcjonerska, bez zdjęć. W sumie niezła rzecz dla pań – nie narzekałyby,
że nieładnie wyglądają na fotografiach.
No
i patriotyzm! Piszę to ja, która – jak zapewne wiele razy już wspominałam –
lubię amerykański, prosty i oczojebliwy patriotyzm. Ale to, co ten kijowy film
zaserwował mi na samym początku, ta jakaś kuriozalna pogadanka Rangersów, to
było naprawdę potężne nieporozumienie i rzygliwe przegięcie.
A
zupełnie inna sprawa, że skoro już zrobili prequel, to przynajmniej mogli
spróbować wyłuskać z przeszłości bohaterów coś interesującego, choćby właśnie
to, co bardzo starannie zostało ominięte i skwitowane hasłem „8 lat i 80 misji później”:
jak z czwórki właściwie obcych sobie ludzi stali się tą tytułową drużyną.
Dlaczego na ten przykład B.A. w ogóle z nimi trzymał? Bo Murdock go karmił?
Serio, na tym była oparta ta przyjaźń? Jasne, w serialu też właściwie Baracus
mógłby dawno stwierdzić „Screw you guys, I’m going home”, ale – powtarzam –
serial jest naiwny i głupiutki, nie oczekuję od niego realizmu i uzasadniania
każdego elementu. A od filmu, który pretenduje do bycia produkcją poważną,
owszem.
Dlatego
o ile w serialu mnie tylko śmieszy, o tyle w pełnometrażówce mnie wkurza,
kiedy widzę, jak strasznie oni wszyscy tam strzelają i wcelować nie mogą.
Pewnie wszyscy kojarzą, jak w serialu Drużyna
A po każdej strzelaninie i po każdym dachowaniu wszyscy bohaterowie
musieli, stękając co prawda, ale stanąć na nogi, żeby pokazać, że – brońcie
bogowie – nikt nie zginął. Ba, nawet młodziutką kawiarkę to śmieszyło jako aż do przesady naiwne. Cóż
dopiero teraz, cóż dopiero w filmie, który chce być filmem „na serio”?
Ktoś
mi powie: ej no, ale może po prostu twoje założenie było do dupy, nie przyszło
ci to do głowy? To jest komedia!
No
dobra. Więc w drugą stronę. Jak na nieszkodliwą, głupiutką komedię, to ma zdecydowanie za mało
jaj, jest smętne i nudne, a w całym filmie naliczyłam jedną uroczą scenę
(agenci przechodzący przez bramki i cudnie nonszalanckie wręczenie parasolki
jakiemuś zdębiałemu ochroniarzowi) i dwa fajne teksty, które zresztą były tak
fajne, że aż na następny dzień po seansie już ich nie pamiętam. Gdyby nie
czapeczka Murdocka i ciągłe podkreślanie, że jest szalony, wcale bym się nie
zorientowała, że to ten sympatyczny świrus z serialu.
To
zła komedia i zły film sensacyjny.
To
po prostu zły film. 1/10 to i tak
łagodna ocena.
A
w ramach buntu, zakończenie – żeby przynajmniej coś przyjemnego było – wlepiam z
serialu, o.
– Uh, Murdock, what's going to happen?
– Looks like we're going to crash.
– No, what's really going to
happen?
– Looks like we're going to crash and die.
Ale marudzisz. :D Ja z seansu kinowego zapamiętałam same miłe rzeczy, i to uwzględniwszy fakt, iż szczerze nie znoszę Bradleya Coopera i omijam filmy z nim szerokim łukiem - a też byłam fanką serialu. Inna sprawa, że ja się też dobrze bawiłam na G.I.Joe. Tylko Expendables mnie znudzili.
OdpowiedzUsuńNo widzisz, a ja właśnie zaraz po "Drużynie A" (która epicko mi się nie spodobała :P ) obejrzałam "Expendables" i bawiłam się przy tym świetnie. ^^ Ba, chcę obejrzeć drugą część. :D Przynajmniej wiedziałam, co oglądam: głupią siekankę, wiadra krwi i napakowanych panów z giwerami. A nie jakieś takie nie wiadomo co. ;)
UsuńEj, "Expendables" byli dupni, ale przynajmniej było to coś nowego. Nowego w sensie, że nie odcięli kuponu od starego serialu i nie próbowali zagrać sentymentem :D No chyba, że sentymentem do aktorów ^^ Nowa wersja "Drużyny" w sumie może śmiało stanąć na półce z 4 częścią Indiany Jonesa, Gwiezdnymi Wojnami ze Słój Słój Binksem na czole i Akademią Policyjną 7. A co tam, dorzucę do tego "Szczęki" ale tę część, gdzie zdaje się jakiś odległy wnuk rekina z oryginału polował na zdaje się wnuczkę bohatera, też z oryginału (a może córkę?) a akcja miała miejsce w podwodnym miasteczku.
OdpowiedzUsuń