poniedziałek, 3 kwietnia 2017

"Ja, Robot" dwadzieścia tysięcy lat później albo: "Preludium Fundacji"

(źródło)
Autor: Isaac Asimov
Tytuł: Preludium Fundacji
Tytuł oryginału: Prelude to Foundation
Tłumaczenie: Edward Szmigiel
Miejsce i rok wydania: Poznań 2013
Wydawca: Rebis

Dość długo czyniłam podchody do cyklu Fundacji i właściwie trudno mi powiedzieć, z czego wynikała ta zwłoka. Przeczytane dotychczas teksty Asimova co najmniej mi się podobały – za wyjątkiem tych, które dały radę całkiem mnie porwać. Na logikę więc, powinnam rzucić się na Fundację jak… no nie wiem, jak coś, co się bardzo rzuca. A tymczasem ciągle mi było nie po drodze.
Stało się jednak tak, że ostatnio szukając w bibliotece czegoś zupełnie, zupełnie innego – przypadkiem zauważyłam, że na półce stoi sobie chyba cały cykl. No to wzięłam pierwszy tom, bo co tak ma stać i się kurzyć, prawda?
Mówiąc „pierwszy tom” mam na myśli tak naprawdę prequel Preludium Fundacji – ponieważ doszłam do wniosku, że spróbuję czytać tak jak to wydał Rebis przed kilkoma laty.

Zacznę od ogólnego spostrzeżenia: na chwilę obecną podoba mi się mniej niż cykl o robotach. To się może zmienić, nie wiem. Ale no… po prostu to nie to. Mimo że jest ten wielki plot twist (teraz widzę, że będzie mi dość trudno pisać o tej powieści bez spoili…), mimo że wyraźnie książka ma spinać uniwersum robocie z tym fundacyjnym. Ciągle czułam, że te robocie akcenty są właśnie wyłącznie takimi łącznikami i że ten cykl tak naprawdę wcale ich nie potrzebuje. Oczywiście, może się okazać, że totalnie się myliłam.

A teraz konkrety.
Przede wszystkim, kompletnie nie przemawia do mnie koncepcja psychohistorii. Wszyscy bohaterowie się tym jarają, olśnieni wizją tego, że oto – dzięki tej zupełnie nowej nauce – będzie można przewidywać prawdopodobne, ogólne wydarzenia w przyszłości. A ja ciągle miałam w głowie myśl: no fajnie. A czy dziś się tym nie zajmuje jakaś… no nie wiem: socjologia? Okej, okej, może nie wylicza potencjalnej przyszłości wedle jakiegoś matematycznego wzoru, ale myślę sobie, że też opiera się na jakichś naukowych przesłankach i że prognozy socjologów nie są wyssane z palca, prawda…? Zwłaszcza że twórca psychohistorii, Hari Seldon (nagminnie czytany przeze mnie „Sheldon”), wyraźnie podkreślał, że jego nauka będzie pomocna w mocno ograniczonym zakresie – nie przewidzi niczego ze stuprocentową pewnością, nie przewidzi żadnego konkretnego wydarzenia. To będą jedynie ogólnikowe prognozy. Więc o co w ogóle tyle zachodu?

Zresztą, Hari Seldon w ogóle jest takim trochę nieciekawym bohaterem. Tak naprawdę po prostu daje się wozić z kąta w kąt i koszmarnie łatwo go zmanipulować. To znaczy nie jest bardzo źle, ale zdecydowanie nie jest to postać, która by mnie zatrzymała przy lekturze, gdybym nie miała innych argumentów. Na szczęście jednak nie musiała.
Trochę więcej wyrazu miała pani historyk, Dors Venabili – no i od któregoś momentu zaczyna być intrygujące, czemu właściwie jej tak zależy na wypełnianiu polecenia Hummina, kim oni dla siebie są i… no, i czy ona aby na pewno nie musi wracać na uniwersytet?
No i Hummin. Chetter Hummin jest bezwzględnie najfajniejszą postacią. Jak się zastanowić, nie tryska oryginalnością: tajemniczy, wpływowy odludek, który sączy w naszego bohatera wiarę w całą tę psychohistorię i ma skłonność do wpadania na odsiecz w ostatniej chwili To tak naprawdę dzięki Humminowi wszystko się kręci. Ot, taki trochę Gandalf chociażby. Niby nic nowego, ale z drugiej strony – kurde no, to się po prostu sprawdza. Tacy bohaterowie może i są już nieco wyświechtani (choć wcale nie musieli tacy być w 1988 roku, kiedy Asimov wydał Preludium Fundacji), ale wciąż działają i wciąż budzą sympatię. No, przynajmniej moją.

To, co jeszcze u Asimova zadziałało, to po prostu świat. Uświadomiłam sobie w którymś momencie, że choć powieść jest zbiorem przydługich, niezbyt naturalnych dialogów przepełnionych ekspozycją, wygłaszanych przez niekoniecznie porywających bohaterów, to jednak czyta mi się to dobrze. A to wynikało ni mniej ni więcej z tego, że autor pokazuje czytelnikowi interesującą wizję przyszłości i ciekawy świat. Ot co. Jest fajny pomysł, który broni się właściwie sam. Z prawdziwą przyjemnością podróżowałam po Trantorze wraz z Harim i Dors. Pal sześć, co oni tam robili. Wystarczyło mi, że dzięki nim mogłam obejrzeć te wszystkie sektory, tak bardzo różniące się między sobą, no i poznać parę postaci epizodycznych, zaskakująco ciekawych. Szczególnie myślę tu o Yugo Amarylu oraz Raychu. Jestem autentycznie ciekawa, co się z nimi dalej stało. Zresztą, trochę wiem, bo wstawki z „Encyklopedii Galaktycznej” uchyliły rąbka historii Yugo.
W ogóle te wstawki z Encyklopedii, otwierające każdy rozdział, to strzał w dziesiątkę. Bardzo fajnie pozwalają odczuć, że czytelnik ma do czynienia z wydarzeniami z przeszłości, które już wkrótce będziemy traktować jako zamierzchłą historię, na poły nawet legendę. Dodatkowo ładnie spina Preludium… z właściwą Fundacją.

Tym razem Asimov mnie nie porwał jakoś nadzwyczajnie. Zainteresował jednak na tyle, że na pewno lada dzień zaopatrzę się w kolejne tomy z cyklu i będę kontynuować przygodę z Fundacją. Zwłaszcza że mimo wszystko trochę mnie kupił finałowymi plot twistami (choć znaczącą część z nich przewidziałam jakieś sto stron przed końcem!), nawet jeśli czułam, że to trochę zbędne… Ach, no dobra:

[SPOILER ALERT]

Pomysł, że Eto Demerzel i Chetter Hummin to ta sama osoba przemknął mi gdzieś w połowie książki. Nie skupiałam się nad tym, to prawda – ale gdzieś tam jednak instynkt podpowiadał dobrze! Natomiast nie ukrywam, że zupełnie mnie zaskoczyła prawdziwa tożsamość naszego dziennikarza-szefa sztabu. I jednocześnie wyjaśniło mi się, czemu podskórnie tak tego gościa lubiłam. Nie mogło być inaczej, skoro to sam Daneel R. Olivaw!
To, że Dors była robotem, zrozumiałam jakoś w 2/3 powieści. Tu więc nie było najmniejszego zaskoczenia, choć było mi dość miło, że miałam rację. Niestety, przy tej okazji Asimov zaserwował dość głupią scenę końcową, w której to nasz z lekka ciapowaty Hari z jakiegoś powodu… rozkochuje w sobie Dors? No po prostu to mi nie pasowało. Bo przecież jak? Dlaczego? Jest robotem, na litość Jeżusia! Ehh…

[KONIEC SPOILI]

Tak czy owak – jestem zadowolona i szykuję się na więcej. Nawet jeśli korekta miejscami mocno słabuje. Jakoś muszę z tym żyć.
I, ma się rozumieć, choć akcji Eksplorując nieznane od dawna już nie ma, ja wciąż w niej uczestniczę. A co! To jest właśnie jedna z notek z tego cyklu.





He clearly knew how dangerous it was to have an excited twelve-year-old handling a powerful weapon.

3 komentarze:

  1. czy mi się zdaje czy to preludium to asimow napisał już po napisaniu właściwego cyklu ?bo tak coś mi kołaczę w tyle głowy? :)"

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak najbardziej - jak wspomniałam, to prequel jest :) Wydany w 1988 r., podczas gdy "podstawowa" Fundacja to lata pięćdziesiąte. Inna sprawa, że te prequele kontynuowali jeszcze potem inni autorzy i przyznam, że tu się mocno waham, czy w ogóle się za te ich rzeczy brać... ;|

      Usuń
  2. "Fundacja" to jeden z cykli przeze mnie zaniedbanych. Dawno, dawno (chyba jeszcze na studiach) czytałem w oryginale pierwszą napisaną przez Asimova. Pamiętam, że mi się podobało, ale fakt, że nie sięgnąłem po resztę też o czymś świadczy. A opowiadania o robotach uwielbiam.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...