Autor:
Tomasz Pacyński
Tytuł:
Sherwood
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2001
Wydawca:
Runa
Na fali zaprzyjaźniania się z wesołymi przygodami
sherwoodzkich banitów oraz weekendu spędzonego w łóżku, a także, ma się
rozumieć, wyzwania czytelniczego (z którym niniejszym udało mi się wyjść na
prostą, choć miałam wiele miesięcy zaległości), zdołałam w dwa dni przemknąć
przez Sherwood Pacyńskiego. I piszę
„przemknąć”, mimo że z wielu powodów była to tak naprawdę dość mozolna wędrówka.
Ale po kolei.
Nie ukrywam, że trochę się pomyliłam we wstępnym
obstawianiu, o czym to w ogóle będzie. Myślałam, że to jakaś uwspółcześniona czy
urealistyczniona wersja przygód Robin Hooda – tymczasem nic z tych rzeczy.
Robin pojawia się jedynie w paru wspominkach, bohaterem powieści zaś jest
Match, być może znany polskim czytelnikom raczej jako Muszka Młynarczyk. I
prawda jest taka, że Match stanowi jedyną nić, która łączy Sherwood z legendami o Robin Hoodzie (nie licząc serialowej Marion,
która gdzieś się pojawia, ale tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia). Drugi z
protagonistów, Jason, jest postacią zupełnie oderwaną od tego settingu.
I to dało mi tak naprawdę wiele do myślenia. Tytuł i –
bardzo nieliczne – wzmianki o Robinie ewidentnie każą spodziewać się albo
jakiejś „historii prawdziwej”, albo przynajmniej rozbudowanego fanfika, jak to
miało miejsce w przypadku Ostatniego
Władcy Pierścienia (no, inna sprawa, że tamto akurat był wyjątkowo słaby
fanfick, ale nie o to chodzi). Tymczasem są to nawiązania, które można by z
powieści usunąć bez żadnej szkody dla snutej historii (ot. Match byłby
randomowym zbójem, a nie tym konkretnym Muszką). A skoro można je swobodnie
wywalić w diabły, to… cóż, po prostu: po co one w ogóle się pojawiły? Nie
rozumiem, dlaczego Pacyński uparł się na wtłoczenie swojej opowieści w setting
Robin Hooda. No bo przecież nie po to, żeby wspomniany setting wzbogacić i
rozwinąć – zaczerpnął z niego raptem cztery imiona. Męczyła mnie ta sprawa
podczas czytania i męczy do tej pory, bo zalatuje mi to jakimś takim sztucznym
i zbędnym podpinaniem się pod historię, którą wszyscy znają, żeby nie musieć
samemu kombinować nad tłem dla bohatera.
Ale to nie wszystkie problemy Sherwoodu.
Kolejne zastrzeżenie: dialogi. Wspomniałam na początku, że
przez książkę mozolnie brnęłam. Jakoś w połowie lektury nagle mnie olśniło,
skąd to wrażenie ślamazarnego przedzierania się przez kloce tekstu, mimo że
przecież bohaterowie w sumie dużo rozmawiają, coś się dzieje i czułam, że
powinnam odbierać tę historię zupełnie inaczej.
Problem leży właśnie w rozmowach. Bo bohaterowie tak
naprawdę nie rozmawiają. Nie prowadzą normalnych dialogów, oni wygłaszają
monologi. Sadzą przemówienia wciąż i bez ustanku. Najgorsze chyba były te
długaśne pierdolety o przeznaczeniu, którymi pociskał Match, ale w ogóle
wszystkie postacie miały po prostu taki styl wypowiadania się. Monologami.
Kiedy kończył się jeden monolog, ktoś zaczynał z kolei swoją wielką przemowę,
zamiast prosto odpowiedzieć. Głupie przeprosiny za jakąś gafę urastały do
egzystencjalnych monologów o przeszłości, przeznaczeniu, życiu i nie wiem czym
jeszcze. To było cholernie męczące.
Może zresztą dlatego tak bardzo polubiłam Basile’a: jako
jedyny wypowiadał się dość zwięźle, przez to był dla mnie dużo bardziej
wiarygodny, mimo że chyba w zamierzeniu przerysowany.
No właśnie – Basile, a nie Match czy Jason. Bo, niestety,
ci dwaj panowie mieli ze sobą więcej problemów, niż tylko skłonność do
wygłaszania monologów. Ja w nich po prostu totalnie nie wierzyłam: zachowywali
się jak dwie rozkapryszone panienki, a ich wzajemne relacje polegały na naprzemiennych
fochach z przytupem i melodyjką. Praktycznie co drugą stronę. I to też było
męczące.
I nudne. Momenty, w których mieliśmy na scenie Matcha i
Jasona, zwyczajnie mnie nudziły. Przez pół powieści nasi bohaterowie siedzą na
łące i przerzucają się natchnionymi monologami. Na szczęście te sceny były
przeplatane z retrospekcjami, w których poznawaliśmy przeszłość Matcha –
przeszłość przeładowaną co prawda użalaniem się nad sobą, ale pod pewnym względem
ciekawą. Ładnie widać stopniową zamianę ról w konflikcie dobrych banitów z
wyzyskującą chłopów władzą.
Niestety, ten jedyny ciekawy wątek jest właściwie poboczny, bo kiedy Match kończy monologować o sobie,
dopiero tak naprawdę zaczyna się właściwa fabuła. Która ma to do siebie, że
zupełnie, ale to zupełnie mnie nie wciągnęła. Nie po to sięgam do powieści
teoretycznie nawiązującej do legendy o Robin Hoodzie, żeby czytać jakieś
metafizyczne brednie o druidzkich spiskach. Choć nie przeczę, rozczuliła mnie
bohaterska walka z t-rexem, ale cała ta fantastyka była po prostu jakaś taka
tandetna. Zakapturzeni, tajemniczy panowie o niezwykłych oczach, magiczne
portale, no i – a jakże! – Wybraniec. Miałam na to wszystko takie wewnętrzne
„meh”. W szczególności chyba na Wybrańca, który jest tak oklepany w swoim byciu
Wybrańcem, że aż trzeszczy. Szczególnie urzekło mnie zdanie, w którym czytelnik
dowiaduje się, że Match dzięki dokarmianiu ziółkami stał się inteligentniejszy
i szybciej się uczył niż zwykli ludzie, a jako skutek uboczny (!) dorzuciło mu
ponadprzeciętną kondycję i siłę fizyczną. C’mon, panie Pacyński, to tak na poważnie?!
W dodatku z tej dawnej traumy Matcha, której poświęcona jest pierwsza połowa
książki, tak naprawdę nic nie wynika – w drugiej połowie nasz poczciwy Muszka
Młynarczyk jest całkowicie pozytywny, cieszy się ogólnym respektem i nic nie
wskazuje na to, jakoby miał jakieś wojenne flashbacki czy cokolwiek. Jason
przynajmniej miał tyle przyzwoitości, żeby mieć koszmary.
Ostatnim irytującym elementem powieści były aluzje. A nawet
Aluzje – do współczesnej historii i
popkultury. Pamiętam, że coś w tym stylu drażniło mnie nieco u Sapkowskiego.
Ale w Sherwoodzie było jeszcze
gorzej. Te wszystkie nawiązania były najzupełniej zbędne i tylko wytrącały z
jakiegokolwiek klimatu, w który z mozołem starałam się wniknąć. Kiedy już
prawie-prawie wczułam się w dramatyczną sytuację Wybrańca i jego dzielnej
drużyny, narrator nagle mi wyskakuje z chłopskim rewolucjonistą Le Perem. Albo
z Jackiem Kaczmarskim. Bo o licznych nawiązaniach do Wiedźmina to nawet nie ma
co wspominać. Wszystkie te wtręty nie są do niczego potrzebne, nie są zabawne,
za to są nachalne i istnieją chyba tylko po to, żeby czytelnik mógł zagrać w
„złap je wszystkie!”.
W dużym skrócie więc: Sherwood
to dla mnie zdecydowanie za mało nawiązania do legendy Robin Hooda, za to za
dużo nawiązań do wszystkiego innego, za dużo monologów, za dużo utyskiwania i
przekonywania całego świata o doniosłości misji Wybrańca. Całość przeczytałam w
dwa dni, bo mobilizowało mnie, że im szybciej to skończę, tym szybciej… cóż,
będę to miała za sobą i będę mogła przeczytać coś przyjemniejszego. A po kolejne tomy Sherwoodu sięgnę może jak będę spojona. Spojona w trupa. Wtedy mogłabym spróbować.
– No, widzisz chyba, że nie możesz z nami
zostać. Nie masz po co, nie zarobisz nic u nas. Nie ma tu dla ciebie żadnej
przyszłości…
– Nie, panie – odparł Basile. Nie zostało
śladu z niepewności, ton nie był już błagalny. – Ja z wami zostaję. Zobaczycie,
przydam się…
– Chyba nie zrozumiałeś…
– Zrozumiałem, panie, tyle,
ile trzeba. Idziecie walczyć ze złem, takim, przed którym nie można uciec, nie
można się schować. To i ja się przydam. Nie jestem mądry, ale zawsze mogę
pomóc, konie oporządzić, broń wyczyścić. Silny jestem. A jak się trafi, to może
i ja jakie zło zduszę, takie mniejsze, z którym sobie poradzę. Albo pałą w łeb
zdzielę. Bo to większe, to już wy musicie…
To ja coś powiem :P
OdpowiedzUsuńMój stosunek na początku był wybitnie negatywny, nie umiałam się przebić przez jojczenie Matcha, nie chwytał mnie za serce Jason ani trochę. Emowanie, przeznaczenie i wspomniany przez Ciebie brak dialogów. Ponadto to jest fanfic niczym "Ostatni Władca Pierścienia". Tyle, że nie do "Wesołych przygód Robin Hooda" pana Pyle'a i nawet nie do samej legendy. To jest fanfic do wersji legendy przedstawionej w brytyjskim serialu z lat osiemdziesiątych "Robin z Sherwood". Trzy sezony, dwadzieścia sześć odcinków, czarny (Michael Pread) i biały (Jason Connery - tak, ja tam posuwam się do tego, że uważam, iż nawet imię Jasona nie jest tu przypadkowe) Robin. Ubicie tego drugiego - znaczy białego Robina - ogniem piekielnym przez nie mającego pojęcia o co chodzi Matcha... OMG WTF i co pił autor oraz gdzie to można... Ekhem, nic nie mówiłam.
Match opowiada inną wersję tego, co było po tym jak ludzie szeryfa wreszcie dopadli Robina z Locksley (w serialu od razu pojawia się drugi Robin - Robert z Huntigton, wystrzeliwuje również strzałę razem z drużyną Robina i praktycznie bez kłopotu przejmuje czeladkę - Nasira, Willa, Małego Johna, braciszka Tucka, Mucha no i Marion oczywiście też i walczy sobie z szeryfem jakby nigdy nic dalej). Serial jest naszpikowany mistycyzmem, druidami, wiedźmami, mocą mieczy (swoją drogą, świetny jest wykład o przywiązaniu do starych, nieporęcznych mieczy XD), mgłą i obrzędami. Do tego Pacyński właśnie nawiązuje, to wziął za bazę. Nie te najpierwsze legendy, lecz właśnie ich serialową trawestację. I powiem szczerze - ja dlatego właśnie nie mogłam się z "Sherwood" zaprzyjaźnić, bo ja uwielbiam serial. Oglądałam go wielokrotnie, najpewniej przez sentyment dla dziecięctwa i dopiero po nim zaczęłam poznawać wersje legendy z innych filmów, czy z książek. Jako fanka serialu widziałam u Pacyńskiego to samo odcinanie kuponów, które Ty swego czasu widziałaś u Jeśkowa. A myśl, że to chłopię: http://images.tvrage.com/cguide/26/2372.jpg miałoby zarządzać bandą po śmierci Robina i romansować z Marion... no nie mogłam, uznajmy, że jestem konserwatywnym sztywniakiem...
Natomiast trudno nie zauważyć u Pacyńskiego, że on także serial znał dobrze i lubił. Jego szeryf i jego Gisbourne są jak dla mne idealni. Zaciskałam zatem zęby i czytałam. A potem mniej więcej w połowie przyszło na mnie olśnienie - oto Pacyński i Sapkowski siedzą sobie nad kufelkiem pienistego i Pacyński mówi: "wiesz Andrzej, ja też dam radę napisać takie cuś jak ty, tylko szybciej, bo po co w pięciu tomach? Będzie dużo o przeznaczeniu, będą potwory, będzie niesprawiedliwość i okrucieństwo oraz niszczące uczucie, ponadto zaś nieco pomieszania epok; a na końcu bohaterowie rozpłyną się we mgle..." Tak, pojmuję, że jak powiedziałaś zakulisowo, to może być optymistyczna nadinterpretacja. Tylko bez niej, ta książka cóż... jest słaba... a z nią - o! z nią bardzo mi się podoba.
"Ponadto to jest fanfic niczym "Ostatni Władca Pierścienia". Tyle, że nie do "Wesołych przygód Robin Hooda" pana Pyle'a i nawet nie do samej legendy. To jest fanfic do wersji legendy przedstawionej w brytyjskim serialu z lat osiemdziesiątych "Robin z Sherwood"."
UsuńAno widzisz, może problem w tym, że ja serial kojarzę piąte przez jedenaste, parę odcinków widziałam, ale jakoś nigdy nie oglądałam wyczynowo. Może gdybym lepiej znała pierwowzór, to miałabym więcej frajdy z czytania. Ale mi nikt nie powiedział, że to fanfic serialu i że powinnam była najpierw obejrzeć tenże. Nawet Wikipedia mówi mi "na motywach legendy o Robin Hoodzie". Czuję się oszukana. :( A w ogóle, to ja naprawdę nie przepadam za czytaniem fanfików, no ale to już inna sprawa. :)
"Match opowiada inną wersję tego, co było po tym jak ludzie szeryfa wreszcie dopadli Robina z Locksley" - yup, teoretycznie tak. Ale ja czytając ciągle miałam wrażenie, że gdyby całą wielką mistyczną wyprawę Matcha ratującego świat wyciąć z kontekstu Robin Hooda, naprawdę ta historia nic by nie straciła. Tak jakby... Tak jakby Pacyński napisał sobie historię o Wybrańcu i POTEM dosłownie zahaczył ją o Robin Hooda. Ot tak, żeby jakąś kotwiczkę miało. "Sherwood" mi się rozlatuje w połowie, no. Nie umiem tego wyjaśnić. *wchodzi do torby*
"Serial jest naszpikowany mistycyzmem, druidami, wiedźmami, mocą mieczy (swoją drogą, świetny jest wykład o przywiązaniu do starych, nieporęcznych mieczy XD), mgłą i obrzędami. Do tego Pacyński właśnie nawiązuje, to wziął za bazę." - to może dlatego nie oglądałam serialu :D Ok, więc tandetny, zakapturzony druid jest nie jego, a serialowy. Zwracam honor w takim razie za tego jednego dziada. :P
"A myśl, że to chłopię: http://images.tvrage.com/cguide/26/2372.jpg miałoby zarządzać bandą po śmierci Robina i romansować z Marion..."
XDDD Spłakałaś mnie xD
"Natomiast trudno nie zauważyć u Pacyńskiego, że on także serial znał dobrze i lubił. Jego szeryf i jego Gisbourne są jak dla mne idealni." - no, oni nawet w oderwaniu od serialu byli po prostu całkiem spoko. Szeryf sympatyczny nawet, Gisbourne też miał swoje plusy... no i coś robili, w przeciwieństwie do Marion, która z grzeczności dawała dupy. xD Ekhm. Cóż.
"Tak, pojmuję, że jak powiedziałaś zakulisowo, to może być optymistyczna nadinterpretacja. Tylko bez niej, ta książka cóż... jest słaba... a z nią - o! z nią bardzo mi się podoba." - ta Twoja interpretacja jest naprawdę fajna. Ale ja w nią nie umiem uwierzyć do tego stopnia na serio, żeby faktycznie czytać w ten sposób "Sherwood". Toteż dla mnie "Sherwood" jest, jak sama określiłaś, słaba. :(
Popieram nogyma i ręcyma. Przy każdej pożal się Boże Aluzji miałam w głowie taki dźwięk schodzącej komediowej trąbki, względnie sitcomowy śmiech martwych ludzi. Poważnie, gdybym chciała czytać literacki odpowiednik porozumiewawczego mrugania i trącania łokciem, to jest "Kłamca" Ćwieka, o tyle lepszy, że lżej napisany i nie biorący się tak strasznie serio. Nie wiem, co ostatecznie mnie zabiło (nadzieję miałam do pierwszej retrospekcji z perspektywy Gisbourne'a, który swoją drogą ma całą jedną cechę charakteru i miałam nieustające wrażenie, że na tym bazuje trzy czwarte żartów w książce. Które właściwie były jednym żartem, tylko powtarzanym): wegański dumbledore, Wybraniec-Avatar, jednowymiarowy bromans jednowymiarowych protagonistów, ten nieszczęsny tyranozaur, czy - nomen omen - postacie kobiece. Marion jest najdupowszą dupą, która kiedykolwiek dupiła (to ona skłoniła mnie do wiary, że ta książka to MUSI być satyra), poza nią w tle pojawia się jeszcze jakaś blondie, której głównym zadaniem jest dosłowne zgwałcenie głównego bohatera po tym, jak przez tygodnie zachwyca się jego penisem (i nie, nie przesadzam, to wszystko jest w tekście). Aa, gdzieś jeszcze przewinęła się rozmowa dwóch szlachcianek, które dyskutują o tym, jak najbardziej profitowo dawać dupy. Aż zatęskniłam za Grzędowiczem, a to w kategorii postaci kobiecych poprzeczka zawieszona tak nisko, że właściwie wkopana w ziemię.
OdpowiedzUsuńPoza tym to jojczenie, te przepychanki, które miały być chyba emocjonalne, to potworne, rozlazłe tempo akcji, wszystko do slapstikowego śmiechu. Niee. Nieeeee.
Panie Pacyński, nie umiał pan fanficków.
Oficjalnie kocham tego komcia xDDDDDDDDDD <3
UsuńBardzo wyczerpująca recenzja, która zdecydowanie zniechęciła mnie do sięgnięcia po tę książkę. Uwielbiam historię Robina, bardzo lubiłam Matcha w serialu BBC, ale to chyba nie jest mu bliskie. Szkoda, bo właściwie mogło być dobrze...
OdpowiedzUsuń