czwartek, 23 lutego 2017

Zagubieni w kosmosie... na Księżycu!

(źródło)
Helena ma taki wyraz twarzy
właściwie nieustannie.
Swego czasu trafiłam w internetach na zestawienie: dziesięć najgorszych telewizyjnych produkcji sci-fi. Nietrudno się domyślić, że absolutnie nie mogłam tego tak po prostu zostawić – bez wahania podjęłam wyzwanie, po czym zaczęłam oglądać. Niestety, omawiane w rankingu tytuły to seriale, więc będzie to akcja nieco bardziej rozciągnięta w czasie, ale nie znaczy to, że zamierzam się poddać.
Niniejszym za mną miejsce dziesiąte na liście: brytyjski serial z lat 1975-1977 Space: 1999.

Powiem tak: jeśli to jest naprawdę jeden z najgorszych seriali sci-fi, to ja w ciemno chcę obejrzeć całą resztę!
Kurde, to może faktycznie nie jest jakaś epickość. Nie jest to Star Trek. Ani The Expanse. Ani Lexx. Ani parę innych. Tak, mogę wymienić parę tytułów o lataniu po kosmosach, które to tytuły zrobiły na mnie większe wrażenie. Ale nazywanie Space: 1999 jednym z najgorszych sci-fi wszech czasów, to – moim zdaniem – potężne nadużycie.

Jeśli chodzi o fabułę, to kolejne odcinki są naprawdę bardzo, bardzo ciekawe. Może bez takiego nacisku na komentowanie ówczesnej rzeczywistości, bez próby zgłębienia, na czym polega człowieczeństwo – ale w kategoriach kosmicznych przygód, było po prostu interesująco i oryginalnie. A i te głębsze treści tu i ówdzie zaistniały, choć może trochę nieporadnie i nieśmiało.
Przede wszystkim, sam zamysł daje fajne pole do popisu. Zazwyczaj widz jest przyzwyczajony do mniej lub bardziej dzielnej załogi statku kosmicznego (na was patrzę, zdecydowanie mniej dzielna załogo Lexxa!), którzy albo eksplorują, albo uciekają, albo po prostu się błąkają, bo zabłądzili. Ten ostatni typ jest najbliższy Space: 1999, ale istnieje ważna różnica: bohaterowie wspomnianego serialu z lat siedemdziesiątych podróżują… na Księżycu. Księżycu, który w wyniku potężnej eksplozji wypadł z orbity i po prostu piżgnęło nim w głąb kosmosu. A potem jeszcze trafili na tunel czasoprzestrzenny, więc już w ogóle mogiła. A więc mieszkańcy bazy księżycowej Alfa – bo to o nich mówimy – nie tylko się błąkają, ale dodatkowo nie mają żadnej możliwości zmiany kursu czy nawet tempa podróży. W nieustannym, nerwowym pośpiechu szukają planety zdatnej do zamieszkania. Pośpiech ten jest konieczny, bo jeśli ich Księżyc mija jakiś glob, muszą podjąć decyzję, nim się oddalą. Bo potem będzie za późno. A jak decyzja okaże się błędna, nie będzie już powrotu. To taka presja, której nie ma załoga zdatnego do sterowania statku.
Same przygody są dość zróżnicowane, choć właściwie wszystkie mają pewien wspólny rys: jak Star Trek (przyzwyczajcie się, to nie ostatnie porównanie) pokazuje kosmos jako miejsce różnorodne, a człowieka – jako istotę wspaniałą mimo (albo nawet ze względu na) swoich wad, tak Space: 1999 stawia nacisk raczej na wrogość, jaką jest przepełniona ta obca przestrzeń. Ludzie są bardziej zabawką, zagubionymi zwierzątkami, które się błąkają nic nie rozumiejąc, a wszystkie ważne sprawy odbywają się ponad nimi. Jeśli Alfianie – tak bowiem nazywa się mieszkańców stacji Alfa – próbują znaleźć rozwiązanie problemu na własną rękę, zazwyczaj okazuje się to albo nieskuteczne, albo wręcz pogarsza sprawę. Problem zaś rozwiązuje się sam w sposób zupełnie naturalny, bądź też z pomocą istot potężniejszych od ludzi. Na palcach jednej ręki policzyłabym przypadki, gdzie szczęśliwe zakończenie jest zasługą Alfian i komandora Johna Koeniga (Martin Landau).

(źródło)
Christopher Lee jako kapitan Zantor.
Jeden z nielicznych dobrych kosmitów.
Skoro już o Koenigu wspomniałam: największej słabości serialu dopatruję się właśnie w bohaterach. W pierwszym sezonie odniosłam wrażenie, że są właściwie wyłącznie określonymi funkcjami w bazie, a nie ludźmi. Po dwudziestu czterech odcinkach właściwie nic nie mogłam o nich powiedzieć – ot, po prostu John to dowódca, Helena Russell (Barbara Bain) to lekarz, Alan Carter (Nick Tate) to pilot, a profesor Victor (Barry Morse) to… no, profesor. A mnie Star Trek rozbestwił pod tym względem i lubię, jeśli na załogę statku czy bazy kosmicznej składają się bohaterowie, którzy mają osobowość. Ot co.
W ogóle największą porażką wszechświata była wspomniana Helena. Ustalmy jedno: TO NIE BYŁ McCOY! W ciągu dwóch sezonów Helena chyba ani razu nikogo nie uratowała za pomocą umiejętności medycznych. Raz czy drugi dała radę wskutek swoich praktyk kogoś zabić, a w większości przypadków tylko patrzyła cielęcym wzrokiem, miziała czółko pacjenta ręcznikiem i sprawdzała tętno. Jak ją pytali, co dolega choremu, rzucała uwagami typu „nie wiem, to chyba szok”, które generalnie do niczego nie prowadziły. Jej skrajna nieużyteczność bardzo prędko zaczęła mnie wkurzać i na chwilę obecną mogę powiedzieć, że to jedna z najsłabiej napisanych postaci filmowych, jakie widziałam. Nawet nie mogę powiedzieć, że jest zła czy denerwująca – jest po prostu wyczynowo nijaka, zbędna. Gdyby ją wywalić z serialu, dla mieszkańców Alfy nic by się nie zmieniło. Niestety, była to druga najważniejsza postać – zaraz obok Koeniga.
Sytuację wyraźnie próbował ratować drugi sezon. Wprowadzono jakieś delikatne wątki miłosne, pojawili się nowi bohaterowie – Tony Verdeschi (Tony Anholt), który nawet miał całkiem prywatne hobby (piwo robi!), oraz Maya (Catherine Schell) z planety Psychon. Tu i ówdzie Alan pokazał swoje bardziej ludzkie oblicze. Myślę, że twórcy byli na dobrej drodze. Zresztą, w drugi sezon mocno zaangażowany był Fred Freiberger, współodpowiedzialny też za powstanie trzeciego sezonu Star Treka: Oryginalnej Serii. Myślę, że można tu dopatrywać się pewnej prawidłowości.
(źródło)
...nie wiem, co to za goście,
ale nie byli sympatyczni.
Inna sprawa, że – jak się zdaje – to właśnie ta lekkość drugiego sezonu, odejście od metafizycznych rozkmin nad tym, że coś nad nami czuwa i tak dalej, było jedną z przyczyn, dla których serial po drugim sezonie anulowano. Z jednej strony, nie uważam, żeby to była mądra decyzja – z drugiej zaś, nie jestem przekonana, czy Space: 1999 miałby jeszcze widzom do zaoferowania coś ciekawego. W gruncie rzeczy, łącznie widzowie dostali 48 odcinków tego serialu. To dość dużo i z czystym sumieniem po takiej liczbie można się rozstać z tytułem.

To, czego wyraźnie zabrakło, to jakieś konkretne zakończenie. Widać, że nie planowano finału tej przygody. Na szczęście tutaj w sukurs przyszli fani, którzy dokręcili film z udziałem grającej w serialu Sandrę Benes Zieni Merton. Sześciominutowy filmik jest wiadomością, którą nagrywa ostatnia pozostała w bazie Alfa osoba. Jeśli ktoś obejrzał cały serial – zdecydowanie warto wysłuchać, co Sandra ma do powiedzenia. Ja przynajmniej bardzo się cieszę, że nie musiałam rozstać się z bohaterami, nie wiedząc, co się z nimi później stało.


Warto wspomnieć o gościnnych występach. Pierwsze moje zdziwienie było, kiedy w jednym z wcześniejszych odcinków zobaczyłam Iana McShane’a. Z czasem okazało się, że plan Space: 1999 odwiedziły również takie osoby jak Joan Collins, Peter Cushing, Patrick Troughton, Brian Blessed czy Christopher Lee. Połowa z nich ma głupie kostiumy, druga połowa zaś – głupie kostiumy i makijaż, ale serio: po tym, co pokazała Oryginalna Seria i Lexx, to ja jestem odporna na takie rzeczy.
Obsada podstawowa tak naprawdę też nie jest zła. Tyle tylko, że cóż oni mogą zwojować, skoro mają tak nędznie napisane postaci? Albo raczej: skoro w ogóle nie mają ich napisanych? Niemniej tylko od czasu do czasu jakaś zupełnie trzecioplanowa postać sprawia wrażenie drewna – zresztą, serial nie każe widzowi zbyt długo skupiać na kimś takim uwagi.

Inną miłą dla oka sprawą są efekty i charakteryzacja. Naprawdę, nie mogę się tu przyczepić. Może i sporo kosmitów w ten czy inny sposób przypomina Potwora z Czarnej Laguny, niemniej bohaterowie mają też do czynienia z obcymi w formie chmury energii, promienia światła czy… no, nie wiem: glutów z gałkami ocznymi. Sporo jest, ma się rozumieć, humanoidów bardzo podobnych do ludzi (czego zresztą najlepszym przykładem jest Maya), ale pojawią się też androidy i roboty, świadome rośliny, zmiennokształtni czy żywe kamienie. Zwłoki potrafią wyglądać bardzo sugestywnie, statki kosmiczne są różnorodne, a planety nieraz bardzo dziwaczne. Pod tym względem serial ma właściwie wszystko, czego mogłabym oczekiwać.
No i ma Orły. Orły to wahadłowce Alfian. Orła zaiwanili Pi i Sigma, przemalowali na pomarańczowo i przylecieli z Matplanety. Zbiór przyjaciół z jednej paki, psia ich mać. A tymczasem Orły w Space: 1999 są zaskakująco funkcjonalne i przemyślane.
Zresztą, na Alfie wiele rzeczy mnie zaskoczyło pod tym względem. Nie wszystkie, to prawda, ale – porównując ze Star Trekiem – Alfianie mają na przykład pasy bezpieczeństwa! Jak również, kiedy dopada ich przenikliwy mróz, zakładają rękawiczki! (nie zawsze, ale zdarza im się) Ich przyszłość momentami zdaje się jednak trochę logiczniejsza.

Matematyki uczyły mnie złodziejaszki.
Dzieciństwo zniszczone.
Jasne, są rozmaite bzduryzmy. Mamy w izbie chorych rannego, półprzytomnego kosmitę? Zostawmy go tam bez opieki i bez monitoringu, w końcu co może pójść źle? Sieją panikę, kiedy na bazę pada deszcz – ale wszak to baza księżycowa, a więc mniemam, że szczelna, w dodatku potrafią otoczyć się tarczą antygrawitacyjną no i ogólnie naprawdę co jak co, ale deszcz nie powinien im zagrozić. Strasznie dziwnie też postępowali z głuchoniemym dzieckiem, choć, ma się rozumieć, nie jestem ekspertem w temacie. A większość kosmosów mówi po angielsku, bo czemu nie.

Aha, skoro o angielszczyźnie: absolutnie uwielbiam w Space: 1999 tłumaczenia tytułów! Są całkiem i zupełnie normalne. Dokładne. Jest The Dorcons, i lektor czyta „Dorkończycy”. Collision Course to najzwyklejszy w świecie „Kurs kolizyjny”, Alpha Child – „Dziecko Alfy” i tak dalej. Nawet z Brian the Brain nikt nie kombinował, choć po polsku ten tytuł, ma się rozumieć, nie brzmi już tak fajnie. To było zaiste odświeżające po tym, jak się człowiek osłucha, jak polski dystrybutor uparcie gwałci tytuły Star Treka.

Cóż ja mogę? To po prostu fajny serial, który zostaje gdzieś tam w serduszku, mimo że może nie był doskonały. Mimo że momentami miałam kłopot ze skupieniem uwagi na odcinku. A miałam – bo nijakość bohaterów sprawiała, że nie zawsze interesowały mnie ich losy. Space: 1999 mógłby być świetny. Nie jest, niestety, ale zdecydowanie nie jest tragiczny i ogromnie się cieszę, że go obejrzałam.




– We've had a lot of success so far. We know what dangers to expect out there from black suns, neutron storms, radiation and the like, but if we think we know everything that goes on out there, we're making a terrible mistake!

4 komentarze:

  1. o klasyka się kłania oglądałem to za dzieciaka to był hit w polskiej TV lat przełomu 70/80 ale że ktoś to umieścił na liście najgorszych seriali wszechczasów to chyba kiepski żart jak na owe czasy gdy powstał to chyba był jednym z najlepszych jak nie najlepszym (bogiem a prawdą konkurencja wielka nie była Buck Rogers i Blake 7 ) kosmosem w tv nawiasem czy do tego nie był film dokręcony ??moją ulubienicą była Maya w końcu laska zmieni się w co chce taka mystique tyle że nie w dziwnym kolorze :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo interesujący wpis o serialu, który niekoniecznie taki musi być:)

    Niemniej jakąś żaróweczkę zapaliłaś, także jeśli kiedyś obejrzę dam znać :)

    OdpowiedzUsuń
  3. O czym mowa? Serial z dużą dawką filozofii, kontemplacji o rzeczach ostatecznych i nostalgii za życiem. Wspaniały klimat, wspaniała muzyka. Wyeksponowana tajemnica i nieskończoność kosmosu. A co do komandora Koeniga, to posiada on najważniejszą cechę dobrego dowódcy, na której należy się wzorować - szybkość podejmowania decyzji. Na zasadzie, że każda decyzja jest lepsza, niż żadna. Na nic efekty specjalne, na nic wielkie pieniądze, jeśli dzisiejsze seriale tego nie mają. Bo tamto kino odeszło, jak odeszła z westchnieniem cała dekada lat 70-tych. Kto przeżył, ten wie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każda dekada odchodzi i za każdą ktoś wzdycha i będzie wzdychał. ;) Myślę, że na spokojnie współcześnie też można znaleźć teksty kultury o rzeczach ostatecznych, ze wspaniałym klimatem i porządnymi bohaterami. Przeżyjemy :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...