(źródło) Helena ma taki wyraz twarzy właściwie nieustannie. |
Swego czasu
trafiłam w internetach na zestawienie: dziesięć najgorszych telewizyjnych
produkcji sci-fi. Nietrudno się domyślić, że absolutnie nie mogłam tego tak po
prostu zostawić – bez wahania podjęłam wyzwanie, po czym zaczęłam oglądać.
Niestety, omawiane w rankingu tytuły to seriale, więc będzie to akcja nieco
bardziej rozciągnięta w czasie, ale nie znaczy to, że zamierzam się poddać.
Niniejszym za mną
miejsce dziesiąte na liście: brytyjski serial z lat 1975-1977 Space:
1999.
Powiem tak: jeśli
to jest naprawdę jeden z najgorszych seriali sci-fi, to ja w ciemno chcę
obejrzeć całą resztę!
Kurde, to może
faktycznie nie jest jakaś epickość. Nie jest to Star Trek. Ani The Expanse.
Ani Lexx. Ani parę innych. Tak, mogę
wymienić parę tytułów o lataniu po kosmosach, które to tytuły zrobiły na mnie
większe wrażenie. Ale nazywanie Space:
1999 jednym z najgorszych sci-fi wszech czasów, to – moim zdaniem – potężne
nadużycie.
Jeśli chodzi o
fabułę, to kolejne odcinki są naprawdę bardzo, bardzo ciekawe. Może bez takiego
nacisku na komentowanie ówczesnej rzeczywistości, bez próby zgłębienia, na czym
polega człowieczeństwo – ale w kategoriach kosmicznych przygód, było po prostu interesująco
i oryginalnie. A i te głębsze treści tu i ówdzie zaistniały, choć może trochę
nieporadnie i nieśmiało.
Przede wszystkim,
sam zamysł daje fajne pole do popisu. Zazwyczaj widz jest przyzwyczajony do
mniej lub bardziej dzielnej załogi statku kosmicznego (na was patrzę,
zdecydowanie mniej dzielna załogo Lexxa!), którzy albo eksplorują, albo
uciekają, albo po prostu się błąkają, bo zabłądzili. Ten ostatni typ jest
najbliższy Space: 1999, ale istnieje
ważna różnica: bohaterowie wspomnianego serialu z lat siedemdziesiątych
podróżują… na Księżycu. Księżycu, który w wyniku potężnej eksplozji wypadł z
orbity i po prostu piżgnęło nim w głąb kosmosu. A potem jeszcze trafili na
tunel czasoprzestrzenny, więc już w ogóle mogiła. A więc mieszkańcy bazy
księżycowej Alfa – bo to o nich mówimy – nie tylko się błąkają, ale dodatkowo
nie mają żadnej możliwości zmiany kursu czy nawet tempa podróży. W nieustannym,
nerwowym pośpiechu szukają planety zdatnej do zamieszkania. Pośpiech ten jest
konieczny, bo jeśli ich Księżyc mija jakiś glob, muszą podjąć decyzję, nim się
oddalą. Bo potem będzie za późno. A jak decyzja okaże się błędna, nie będzie
już powrotu. To taka presja, której nie ma załoga zdatnego do sterowania
statku.
Same przygody są
dość zróżnicowane, choć właściwie wszystkie mają pewien wspólny rys: jak Star Trek (przyzwyczajcie się, to nie
ostatnie porównanie) pokazuje kosmos jako miejsce różnorodne, a człowieka –
jako istotę wspaniałą mimo (albo nawet ze względu na) swoich wad, tak Space: 1999 stawia nacisk raczej na
wrogość, jaką jest przepełniona ta obca przestrzeń. Ludzie są bardziej zabawką,
zagubionymi zwierzątkami, które się błąkają nic nie rozumiejąc, a wszystkie
ważne sprawy odbywają się ponad nimi. Jeśli Alfianie – tak bowiem nazywa się
mieszkańców stacji Alfa – próbują znaleźć rozwiązanie problemu na własną rękę,
zazwyczaj okazuje się to albo nieskuteczne, albo wręcz pogarsza sprawę. Problem
zaś rozwiązuje się sam w sposób zupełnie naturalny, bądź też z pomocą istot
potężniejszych od ludzi. Na palcach jednej ręki policzyłabym przypadki, gdzie
szczęśliwe zakończenie jest zasługą Alfian i komandora Johna Koeniga (Martin Landau).
(źródło) Christopher Lee jako kapitan Zantor. Jeden z nielicznych dobrych kosmitów. |
Skoro już o Koenigu
wspomniałam: największej słabości serialu dopatruję się właśnie w bohaterach. W
pierwszym sezonie odniosłam wrażenie, że są właściwie wyłącznie określonymi
funkcjami w bazie, a nie ludźmi. Po dwudziestu czterech odcinkach właściwie nic
nie mogłam o nich powiedzieć – ot, po prostu John to dowódca, Helena Russell (Barbara Bain) to
lekarz, Alan Carter (Nick Tate) to
pilot, a profesor Victor (Barry
Morse) to… no, profesor. A mnie Star Trek
rozbestwił pod tym względem i lubię, jeśli na załogę statku czy bazy kosmicznej
składają się bohaterowie, którzy mają osobowość. Ot co.
W ogóle największą
porażką wszechświata była wspomniana Helena. Ustalmy jedno: TO NIE BYŁ McCOY! W
ciągu dwóch sezonów Helena chyba ani razu nikogo nie uratowała za pomocą
umiejętności medycznych. Raz czy drugi dała radę wskutek swoich praktyk kogoś
zabić, a w większości przypadków tylko patrzyła cielęcym wzrokiem, miziała
czółko pacjenta ręcznikiem i sprawdzała tętno. Jak ją pytali, co dolega
choremu, rzucała uwagami typu „nie wiem, to chyba szok”, które generalnie do
niczego nie prowadziły. Jej skrajna nieużyteczność bardzo prędko zaczęła mnie
wkurzać i na chwilę obecną mogę powiedzieć, że to jedna z najsłabiej napisanych
postaci filmowych, jakie widziałam. Nawet nie mogę powiedzieć, że jest zła czy
denerwująca – jest po prostu wyczynowo nijaka, zbędna. Gdyby ją wywalić z
serialu, dla mieszkańców Alfy nic by się nie zmieniło. Niestety, była to druga
najważniejsza postać – zaraz obok Koeniga.
Sytuację wyraźnie
próbował ratować drugi sezon. Wprowadzono jakieś delikatne wątki miłosne, pojawili
się nowi bohaterowie – Tony Verdeschi
(Tony Anholt), który nawet miał całkiem prywatne hobby (piwo robi!), oraz Maya (Catherine Schell) z planety
Psychon. Tu i ówdzie Alan pokazał swoje bardziej ludzkie oblicze. Myślę, że
twórcy byli na dobrej drodze. Zresztą, w drugi sezon mocno zaangażowany był
Fred Freiberger, współodpowiedzialny też za powstanie trzeciego sezonu Star Treka: Oryginalnej Serii. Myślę, że
można tu dopatrywać się pewnej prawidłowości.
(źródło) ...nie wiem, co to za goście, ale nie byli sympatyczni. |
Inna sprawa, że –
jak się zdaje – to właśnie ta lekkość drugiego sezonu, odejście od metafizycznych
rozkmin nad tym, że coś nad nami czuwa i tak dalej, było jedną z przyczyn, dla
których serial po drugim sezonie anulowano. Z jednej strony, nie uważam, żeby
to była mądra decyzja – z drugiej zaś, nie jestem przekonana, czy Space: 1999 miałby jeszcze widzom do
zaoferowania coś ciekawego. W gruncie rzeczy, łącznie widzowie dostali 48
odcinków tego serialu. To dość dużo i z czystym sumieniem po takiej liczbie
można się rozstać z tytułem.
To, czego wyraźnie zabrakło,
to jakieś konkretne zakończenie. Widać, że nie planowano finału tej przygody.
Na szczęście tutaj w sukurs przyszli fani, którzy dokręcili film z udziałem
grającej w serialu Sandrę Benes
Zieni Merton. Sześciominutowy filmik jest wiadomością, którą nagrywa ostatnia
pozostała w bazie Alfa osoba. Jeśli ktoś obejrzał cały serial – zdecydowanie warto
wysłuchać, co Sandra ma do powiedzenia. Ja przynajmniej bardzo się cieszę, że
nie musiałam rozstać się z bohaterami, nie wiedząc, co się z nimi później
stało.
Warto wspomnieć o
gościnnych występach. Pierwsze moje zdziwienie było, kiedy w jednym z
wcześniejszych odcinków zobaczyłam Iana McShane’a. Z czasem okazało się, że
plan Space: 1999 odwiedziły również
takie osoby jak Joan Collins, Peter Cushing, Patrick Troughton, Brian Blessed
czy Christopher Lee. Połowa z nich ma głupie kostiumy, druga połowa zaś –
głupie kostiumy i makijaż, ale serio: po tym, co pokazała Oryginalna Seria i Lexx,
to ja jestem odporna na takie rzeczy.
Obsada podstawowa
tak naprawdę też nie jest zła. Tyle tylko, że cóż oni mogą zwojować, skoro mają
tak nędznie napisane postaci? Albo raczej: skoro w ogóle nie mają ich
napisanych? Niemniej tylko od czasu do czasu jakaś zupełnie trzecioplanowa postać
sprawia wrażenie drewna – zresztą, serial nie każe widzowi zbyt długo skupiać
na kimś takim uwagi.
Inną miłą dla oka
sprawą są efekty i charakteryzacja. Naprawdę, nie mogę się tu przyczepić. Może
i sporo kosmitów w ten czy inny sposób przypomina Potwora z Czarnej Laguny, niemniej
bohaterowie mają też do czynienia z obcymi w formie chmury energii, promienia światła
czy… no, nie wiem: glutów z gałkami ocznymi. Sporo jest, ma się rozumieć,
humanoidów bardzo podobnych do ludzi (czego zresztą najlepszym przykładem jest
Maya), ale pojawią się też androidy i roboty, świadome rośliny, zmiennokształtni czy żywe kamienie. Zwłoki
potrafią wyglądać bardzo sugestywnie, statki kosmiczne są różnorodne, a planety
nieraz bardzo dziwaczne. Pod tym względem serial ma właściwie wszystko, czego
mogłabym oczekiwać.
No i ma Orły. Orły
to wahadłowce Alfian. Orła zaiwanili Pi i Sigma, przemalowali na pomarańczowo i
przylecieli z Matplanety. Zbiór przyjaciół z jednej paki, psia ich mać. A
tymczasem Orły w Space: 1999 są
zaskakująco funkcjonalne i przemyślane.
Zresztą, na Alfie
wiele rzeczy mnie zaskoczyło pod tym względem. Nie wszystkie, to prawda, ale –
porównując ze Star Trekiem – Alfianie
mają na przykład pasy bezpieczeństwa! Jak również, kiedy dopada ich przenikliwy
mróz, zakładają rękawiczki! (nie zawsze, ale zdarza im się) Ich przyszłość
momentami zdaje się jednak trochę logiczniejsza.
Matematyki uczyły mnie złodziejaszki. Dzieciństwo zniszczone. |
Jasne, są rozmaite
bzduryzmy. Mamy w izbie chorych rannego, półprzytomnego kosmitę? Zostawmy go
tam bez opieki i bez monitoringu, w końcu co może pójść źle? Sieją panikę,
kiedy na bazę pada deszcz – ale wszak to baza księżycowa, a więc mniemam, że
szczelna, w dodatku potrafią otoczyć się tarczą antygrawitacyjną no i ogólnie
naprawdę co jak co, ale deszcz nie powinien im zagrozić. Strasznie dziwnie też
postępowali z głuchoniemym dzieckiem, choć, ma się rozumieć, nie jestem
ekspertem w temacie. A większość kosmosów mówi po angielsku, bo czemu nie.
Aha, skoro o
angielszczyźnie: absolutnie uwielbiam w Space:
1999 tłumaczenia tytułów! Są całkiem i zupełnie normalne. Dokładne. Jest The Dorcons, i lektor czyta „Dorkończycy”.
Collision Course to najzwyklejszy w
świecie „Kurs kolizyjny”, Alpha Child
– „Dziecko Alfy” i tak dalej. Nawet z Brian
the Brain nikt nie kombinował, choć po polsku ten tytuł, ma się rozumieć,
nie brzmi już tak fajnie. To było zaiste odświeżające po tym, jak się człowiek
osłucha, jak polski dystrybutor uparcie gwałci tytuły Star Treka.
Cóż ja mogę? To po
prostu fajny serial, który zostaje gdzieś tam w serduszku, mimo że może nie był
doskonały. Mimo że momentami miałam kłopot ze skupieniem uwagi na odcinku. A
miałam – bo nijakość bohaterów sprawiała, że nie zawsze interesowały mnie ich
losy. Space: 1999 mógłby być świetny.
Nie jest, niestety, ale zdecydowanie nie jest tragiczny i ogromnie się cieszę,
że go obejrzałam.
– We've had a lot
of success so far. We know what dangers to expect out there from black suns,
neutron storms, radiation and the like, but if we think we know everything that
goes on out there, we're making a terrible mistake!
o klasyka się kłania oglądałem to za dzieciaka to był hit w polskiej TV lat przełomu 70/80 ale że ktoś to umieścił na liście najgorszych seriali wszechczasów to chyba kiepski żart jak na owe czasy gdy powstał to chyba był jednym z najlepszych jak nie najlepszym (bogiem a prawdą konkurencja wielka nie była Buck Rogers i Blake 7 ) kosmosem w tv nawiasem czy do tego nie był film dokręcony ??moją ulubienicą była Maya w końcu laska zmieni się w co chce taka mystique tyle że nie w dziwnym kolorze :))
OdpowiedzUsuńBardzo interesujący wpis o serialu, który niekoniecznie taki musi być:)
OdpowiedzUsuńNiemniej jakąś żaróweczkę zapaliłaś, także jeśli kiedyś obejrzę dam znać :)
O czym mowa? Serial z dużą dawką filozofii, kontemplacji o rzeczach ostatecznych i nostalgii za życiem. Wspaniały klimat, wspaniała muzyka. Wyeksponowana tajemnica i nieskończoność kosmosu. A co do komandora Koeniga, to posiada on najważniejszą cechę dobrego dowódcy, na której należy się wzorować - szybkość podejmowania decyzji. Na zasadzie, że każda decyzja jest lepsza, niż żadna. Na nic efekty specjalne, na nic wielkie pieniądze, jeśli dzisiejsze seriale tego nie mają. Bo tamto kino odeszło, jak odeszła z westchnieniem cała dekada lat 70-tych. Kto przeżył, ten wie...
OdpowiedzUsuńKażda dekada odchodzi i za każdą ktoś wzdycha i będzie wzdychał. ;) Myślę, że na spokojnie współcześnie też można znaleźć teksty kultury o rzeczach ostatecznych, ze wspaniałym klimatem i porządnymi bohaterami. Przeżyjemy :)
Usuń