Przede wszystkim, należy przy tej robocie pamiętać o kawie. |
Dawno, dawno temu
bawiłam się w popełnienie purity seal. I to bawiłam się bardzo i przezacnie,
toteż z pewną radością powitałam okoliczność, która pozwoliła mi wrócić do tego
typu zajęć.
Tym razem za pomysł
posłużyło hasło: spaczeń. Miałam w
związku z tym kilka koncepcji: spaczeń w formie płynnej, sproszkowany i kamień.
Dwie pierwsze opcje zakładały umieszczenie spaczenia we flakoniku (do kupienia
za złotówkę sztuka w internetach), ostatnia wersja wiązała się ze sporządzeniem
jakiejś zawieszki – bo założyłam, że – niezależnie od decyzji – całość ma być
możliwa do zawieszenia. Na breloczku, rzemyku, czymkolwiek. Nie mój biznes, co
właściciel takiego spaczenia będzie chciał z nim zrobić, ale postanowiłam
umożliwić zrobienie czegokolwiek.
Jeśli chodzi o
płynny spaczeń, trochę się obawiałam, że nie zdołam zrobić tego na tyle
szczelnie, żeby całość nie odparowała i wkrótce nie wyglądała dość nędznie.
Wersja sproszkowana odpadła przez zwykłe „meh” i zostałam przy kamieniu. Tym
bardziej, że po podliczeniu kosztów wyszło mi, że właściwie obie wersje są
cenowo niemal identyczne.
To znaczy
oczywiście, podliczenie kosztów nastąpiło dopiero po obcięciu wszystkich
śmiałych planów typu pigment fosforyzujący i żywica epoksydowa, które – jak
mniemam – wyglądałyby przekozacko, ale chyba musiałabym sprzedać do tego nerkę
(no co? Moje nerki nie są szczególnie drogie…). Ponieważ przez jakiś czas wciąż
jeszcze się upierałam, żeby mój spaczeń był zielony na wskroś, a nie tylko z
wierzchu, szukałam innych metod: zielona modelina? Masa modelarska? I zielony
pigment, jeśli masa będzie miała zły kolor? Tu jednak obawiałam się, że nie dam
rady nadać mojemu spaczeniowi autentycznej, kamiennej faktury. Zrezygnowałam
więc z dogłębnej zieleni na rzecz właściwej… kamienności.
Pierwszym niespodziewanym
problemem okazał się brak kamieni. Nie to, żebym nie miała dostępu do kamienistych
miejsc – ale w momencie, kiedy byłam zainteresowana tym towarem, wszystkie te
miejsca skrywały się pod potężną warstwą śniegu. Ocaleniem okazały się sklepy
ogrodnicze, oferujące całkiem spory wybór grysu ozdobnego, żwirków, podkładów i
innych kamieni – udało mi się nawet znaleźć opakowanie mniejsze niż 25kg. Polecam.
Dużo tańsza alternatywa dla kryształków i kamyczków produkowanych specjalnie do
rękodzieła. A co nie poszło na spaczeń, pójdzie do doniczki.
Drugim nader ważnym
elementem była farba fosforyzująca: bo ubzdurałam sobie, że mój spaczeń musi
świecić. Bo tak.
Potem poszło już
łatwo: mosiężny drut o średnicy 0,8 mm i pęczek rzemyków dokupiłam. Pozostałe
farby, pędzle, gąbkę i kombinerki już miałam. Podobnie jak karton, który okazał
się fantastycznym korytkiem do zabawy, skutecznie chroniącym stół. Wygrzebałam
nawet z szafki bezbarwny lakier Black Citadel, ale to zupełnie opcjonalne i,
bądźmy szczerzy, niezbyt do czegokolwiek potrzebne. Po prostu bawiło mnie
dodatkowe zasmrodzenie mojego warsztatu.
Mycie kamieni. Dokładnie tak wyobrażałam sobie moją pracę, kiedy pisałam CV. |
Kamienie wzięłam i
przepłukałam, bo były całe w pyle i obawiałam się, że farba w ogóle nie będzie
się trzymać. Po wysuszeniu, dziarsko je wszystkie pomalowałam na zielono. To
znaczy najpierw okazało się, że zielona farba, którą mam, jest zdecydowanie za
ciemna, więc pomieszałam je z czymś żółtawym (w sumie to nawet chyba złotym,
ale też dało radę). Zieleń stała się dużo przyjemniejsza, a mieszanki w
pokrywce od słoika wystarczyło mi na niemal czterdzieści kamyków.
Kiedy moje zielone
bambulce wyschły, wypaprałam je farbą fosforyzującą – najpierw niewielką
ilością, po całości. Nie używałam do tego pędzla, tylko gąbki. Jestem całkiem
zadowolona z faktury, jaką mi to dało. Potem poprawiłam miejscowo grubszą
warstwą świecącego stafu, bo chciałam, żeby… no, żeby mocniej świeciło. Chyba
proste.
I wystawiłam całość
razem z kartonem na balkon, żeby sobie schło.
Nad ranem nadal
brudziło, w dodatku tu i ówdzie przykleiło się do tektury. Sugeruję opracować
tu jakąś własną metodę przechowywania i suszenia kamieni.
Następnego dnia
maznęłam delikatnie mój spaczeń czarną farbą. Tyle o ile, żeby punktowo przytłumić
trochę tę zieleń, która ze swoją oczojebnością wyglądała jednak dość sztucznie.
Przy czym absolutnie nie chciałam jej przyciemniać w całości – wszak nie po to
kupowałam farbę fosforyzującą! Enyłej, choć pierwotnie miało to wyglądać nieco
inaczej, końcowy efekt nawet jakośtam mnie usatysfakcjonował. A Ulv mnie
pocieszył, że podobno nie ma jeszcze wiarygodnego zdjęcia spaczenia, więc nikt
się nie powinien przyczepić, że to tak nie wygląda.
Kiedy kamienie
wyschły, pojechałam je jeszcze lakierem. A kiedy pokój wywietrzał na tyle, że
byłam w stanie tam popracować i nie zemdleć, zajęłam się cięciem drutu.
Dziesięć metrów
wystarczyło mi na dwadzieścia zawieszek. Pewnie dałoby się to rozegrać inaczej,
ale ja sobie wymyśliłam akurat tak, że chciałam oplątać cały spaczeń drutem i
zostawić pętelkę na rzemyk. Pół metra na sztukę okazało się akurat dla mojej
wielkości kamieni.
Rzemyki to była
formalność.
Nie sądzę, żeby to
był najlepszy spaczeń pod słońcem. Boli mnie, że jeśli farba gdzieś odpryśnie,
będzie widać pod spodem biały kamień. Niemniej wydaje mi się, że jak na
pierwszą w życiu próbę popełnienia czegoś takiego, nie wyszło wcale tak źle.
Oczywiście, wisiorek z tego nędzny i raczej do noszenia się nie nadaje, ale zawsze
można sobie podwiesić gdzieś tak po prostu.
Pamiętajcie: po
naświetleniu, będzie świecić w ciemności. Co może pójść źle?
A teraz zdjęcia.
Pierwszy rzut oka na plac boju. |
Dopiero pod koniec roboty wpadłam na to, żeby przyodziać lateksową rękawiczkę. Ale było już za późno. |
Kamienie pomalowane na zielono. W lewym górnym rogu dwa kamyki testowe: jeden pojechany zieloną farbą przed jej rozjaśnieniem, drugi - wyłącznie fosforyzującą. |
Rzut oka na warsztat. |
Kamienie bardziej z bliska. |
Wskazówka dla pań: jeśli postanowicie pomalować sobie paznokcie w dniu, w którym zamierzacie produkować spaczeń, pamiętajcie: to nieco daremne. |
Kamienie po nałożeniu farby fosforyzującej za pomocą gąbki. |
A tak to zaczęło wyglądać po ciemku. |
Następny dzień i przeniesienie mojego placu boju. Kamienie po nałożeniu drugiej partii farby fosforyzującej. |
A tutaj już po posmyraniu czarną farbą. Drut też już pocięty. |
Tak to wygląda po zamontowaniu drutu i rzemyka. |
A tak po zgaszeniu światła. Zdjęcie uczynione w profesjonalnej ciemni, zwanej dalej "pod umywalką w toalecie". Spostrzeżenie: nie da się zrobić takiego zdjęcia, żeby ludzie na Was dziwnie nie patrzyli. |
Teraz będę chciała mieć posiadać spaczeniowy wisior.
OdpowiedzUsuńDa się zrobić - wszak jedyne, czego mi brakuje, to drut :3 W ciągu miesiąca da się nadrobić ten brak.
Usuń:D zajefajnie wyszło :D Mówię jako dumny posiadacz wisiora! Rogaty Szczur byłby kontent :D
OdpowiedzUsuńZacieszam, że się podoba :3 Zawsze to lepiej, jak Rogaty Szczur jest kontent, niż jak nie jest!
UsuńNa jakie ciekawe rzeczy można natrafić w internetach. Super wyglądają te kamienie.
OdpowiedzUsuńDzięki :)
UsuńJa tylko tak, z technicznej strony - może na papierze do pieczenia by się nie kleiło...? W końcu ciastka się nie kleją, czemu miałyby kamienie w farbie? ;)
OdpowiedzUsuńAnyway, fajne :D
Ej, dobra koncepcja :D Nie wiem, czy by zadziałało, ale przekonuje mnie argument. Do sprawdzenia :D
Usuń