(źródło) |
Autor: Terry Pratchett,
Stephen Baxter
Tytuł: Długa Ziemia
Tytuł oryginału: The Long Earth
Tłumaczenie:
Piotr W. Cholewa
Miejsce i rok wydania:
Warszawa 2013
Wydawca:
Prószyński i S-ka
Przypuszczam, że
nie jestem w żaden sposób odosobniona w tym, że mam – wydawałoby się –
nieskończoną Listę Książek Do Przeczytania, która z roku na rok staje się
dłuższa, a ja i tak czytam coś innego. Kupuję ebooki, książki papierowe, mam
nawet parę jakichś pożyczonych sierotek, które przez kolejne miesiące czekają
na swój czas – a ja i tak biorę jakiegoś Hellboya czy innych Strażników, bo tak. Bo mogę. Spontanicznie
i bez planu.
Ostatnio postanowiłam
jednak pomyśleć, zanim wybiorę sobie następną lekturę. Założenia były dwa: po
pierwsze, chciałam, żeby było bezwzględnie dobre. Nie miałam ochoty czytać
czegoś losowego, co „ujdzie w tłoku” ani nic w ten deseń. Oczywiście, zaraz
zawołał do mnie regał z wciąż nieprzeczytanymi Clarke’ami, Asimovami i Lemami.
I tu weszło „po drugie”: miało być… no, lżejsze. Czułam, że umysłowo nie jestem
wstanie wchłonąć Clarke’a ani pozostałych wyżej wymienionych.
I tu nieśmiało,
spod warstwy kurzu i zza leżaka, wychylił się duet Pratchett i Baxter.
Jeżuś jeden wie, że
była to ze wszech miar słuszna decyzja.
Do tej pory
Pratchetta znałam tylko ze Świata Dysku. Wiem, że napisał parę rzeczy poza tym
cyklem, ale jakoś się z nimi nie zaprzyjaźniłam. Baxtera z kolei nie znałam w
ogóle – wiem tylko tyle, że napisał Odyseję
czasu z Clarkiem. To znaczy teraz już wiem nieco więcej i przekonuję się,
że chcę sięgnąć po twórczość tego autora. Bo co prawda nie wiem, jak brzmi sam
Baxter, ale duet okazał się bardziej niż satysfakcjonujący. Po pierwsze,
ogromnie spodobał mi się sam pomysł Długiej Ziemi i to, jak naturalnie autorzy
pokazali cały wachlarz konsekwencji wiążących się z możliwością przekraczania.
Po drugie, Pratchettowski styl i humor ani przez moment nie zawodzą.
Ale po kolei.
Przede wszystkim,
bohaterowie: owszem, na początku miałam wrażenie pewnego chaosu. Pojawiały się
kolejne postaci wraz ze swoimi wątkami, a ja nie potrafiłam ogarnąć, jak one
wszystkie się ze sobą łączą. Dlaczego czytam historię Joshuy, a zaraz potem
przeskakujemy do Helen Green? Co ma do tego wszystkiego jakaś sekretarka,
której jedyną aktywnością było to, że wzięła i wyszła?
Z czasem jednak
wszystkie te puzzle zaczęły wskakiwać na swoje miejsce i wkrótce bohaterowie
stworzyli kompletny, całościowy obraz ludzkości wobec Dnia Przekroczenia –
wachlarz postaw, które przecież zadecydowały o tym, jak po latach wyglądała
Długa Ziemia, ukształtowały ją. Oczywiście, znaczenie poszczególnych postaci
jest różne. Ale nie ma przecież powodów oczekiwać, że wszyscy będą ważni dla
czytelnika w równym stopniu co Joshua i Lobsang.
Ach, no właśnie…
Joshua i Lobsang… Nie wiem do końca, od kogo zacząć. Obu polubiłam, choć
przyznam, że nie od razu. Ten pierwszy wydawał mi się pretensjonalny, drugi –
zwyczajnie nudny. Z czasem dotarło do mnie, że Joshua jest zdecydowanie zbyt
autentyczny, żeby można jego postawę wrzucić do worka „pretensjonalny”. I
właściwie nie powinno mnie to dziwić – bohaterowie Pratchetta tak już mają: są
prawdziwi, wyraziści i dają się lubić… a właściwie: nie dają się nie lubić. Co
więcej – czytając czułam, że w gruncie rzeczy rozumiem tę odmienność Joshuy.
Zresztą, on sam w trakcie podróży nieco się zmienia. Ale robi to w ten sposób,
że wciąż pozostaje sobą, samotnikiem tęskniącym do Ciszy, który w ogóle nie
chce – nigdy nie chciał – być w centrum uwagi. Który obawia się, że ktoś mógłby
go uznać za Problem.
Inaczej sprawa
przedstawia się z Lobsangiem, który po prostu dość powoli się rozkręca. Na początku
rzeczywiście nie można o nim powiedzieć zbyt dużo, ale po pewnym czasie jego
zapał, by być przekonującym człowiekiem, staje się rozczulający. Przypomina mi
w tym trochę Datę z Następnego pokolenia.
A jego zaskakująco naiwne wyobrażenia na temat bycia człowiekiem pięknie
kontrastują z tym, że wszak mowa o istocie na wskroś logicznej i inteligentnej.
No i nie można
zapominać o sterowcu. Sterowiec jest piękny. I jest Lobsangiem. I czegóż chcieć
więcej? Taki sympatyczny, steampuknowy HAL.
No i jest jeszcze
siostra Agnes. Taka moja Honorowa Ulubiona Bohaterka. Siostra Agnes to
zdecydowanie ktoś, kogo chciałabym spotkać. I właściwie nie tylko ona – z
opowieści Joshuy wynika, że Dom to niezwykłe miejsce prowadzone przez niezwykłe
kobiety i mam wrażenie, że samo w sobie stanowiłoby tło dla niejednej historii.
No i sama Długa
Ziemia też jest czymś, na co warto popatrzeć: nieprzeliczone „co by było, gdyby”.
Gdyby humanoidy na początku swojej ewolucyjnej wędrówki nauczyły się
przekraczać? Gdyby naczelne wyłoniły się nie ze ssaków, ale z gadów? Gdyby
jakiś kataklizm zniszczył Księżyc? Ba, a gdyby tak zniszczył Ziemię? I mnóstwo,
mnóstwo innych opcji. Dzięki temu nawet jeśli nie dzieje się dużo, książkę
czyta się z przyjemnością. W pewnych momentach bardziej jak pokaz slajdów niż
jakąś konkretną historię, ale pokaz szalenie ciekawy. Zresztą, z czasem wyłania
się z tego wszystkiego bardzo konkretny problem i tajemnica, którą czytelnik
wraz z Joshuą i Lobsangiem chce rozwikłać.
Dodatkowym smaczkiem
są liczne nawiązania do innych tekstów kultury, począwszy od Odysei kosmicznej i Star Treka, a na Balladzie o
Cable’u Hogue’u kończąc. Czytelnik czuje, że bohaterowie są z jego
rzeczywistości. Że ja i oni czytaliśmy te same książki i oglądaliśmy te same
filmy. Kiedy oni, dla wyjaśnienia sobie własnego położenia, używają porównania
do jakichś fikcyjnych postaci, ja doskonale wiem, o co chodzi. To w fajny,
naturalny sposób zbliża czytelnika z bohaterami. No i każe mi wierzyć, że chyba
całkiem nieźle bym się dogadała z Lobsangiem.
Co gorsza, powieść
kończy się w tak perfidny sposób, że musiałam natychmiast odszukać na regałach drugi
tom – Długą Wojnę – bo coś tak czuję,
że prędko się od tego cyklu nie uwolnię. Trzyma mnie przedstawiony świat i
trzymają mnie bohaterowie. I pochwały ze skrzydełka okładki ani trochę nie
kłamią – to naprawdę jest genialne poczucie humoru w świecie science fiction.
– Jesteś komputerem?
– A czemu pytasz?
– Bo jestem wściekle pewny, że nie ma tam w środku
człowieka, a poza tym dziwnie się wyrażasz.
– Zapewniam, panie Valienté, jestem bardziej wymowny i
elokwentny niż ktokolwiek, kogo pan w życiu poznał, i rzeczywiście nie
przebywam we wnętrzu tego automatu z napojami. Przynajmniej nie w całości.
– Przestań sobie pokpiwać, Lobsangu – odezwała się
Selena. Zwróciła się do Joshuy. – Panie Valienté, wiem, że kiedy świat pierwszy
raz usłyszał o Lobsangu, znajdował się pan… gdzie indziej. Jest wyjątkowy. Fizycznie
jest komputerem, ale kiedyś był… jak by to określić… tybetańskim mechanikiem
motocyklowym.
– No a jak trafił z Tybetu do środka automatu
Coca-Coli?
– To długa historia, panie Valienté…
Gdyby Joshua nie był tak długo nieobecny, wiedziałby o
Lobsangu. Lobsang był pierwszą maszyną, której udało się przekonać sąd, że jest
istotą ludzką.
Kurczę nie chcę ci psuć humoru, ale jakość kolejnych tomów dość mocno siada, chyba w związku z postępującą chorobą Pratchetta. Ja sama zakochałam się w pierwszym tomie, lecz kolejne czytałam z dość mieszanymi uczuciami. Drugi jest nawet dużo słabszy w moim odczuciu, więc nie zdziw się, "Długi Mars" dzięki fajnemu pomysłowi i powrotowi do struktury jedynki dużo zyskuje, ale "Długa utopia" to taki średniaczek. Obecnie czekam na premierę piątki i... trochę się boję.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Między sklejonymi kartkami
Mnie negatywne opinie o kolejnych tomach na tyle zniechęciły, że nie drugiego nie przeczytałem, choć mam go od dłuuuuugiego czasu, a pierwszy podobał mi się bardzo.
OdpowiedzUsuń