poniedziałek, 13 lutego 2017

Co by było gdyby, czyli "Długa Ziemia"

(źródło)
Autor: Terry Pratchett, Stephen Baxter
Tytuł: Długa Ziemia
Tytuł oryginału: The Long Earth
Tłumaczenie: Piotr W. Cholewa
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Wydawca: Prószyński i S-ka

Przypuszczam, że nie jestem w żaden sposób odosobniona w tym, że mam – wydawałoby się – nieskończoną Listę Książek Do Przeczytania, która z roku na rok staje się dłuższa, a ja i tak czytam coś innego. Kupuję ebooki, książki papierowe, mam nawet parę jakichś pożyczonych sierotek, które przez kolejne miesiące czekają na swój czas – a ja i tak biorę jakiegoś Hellboya czy innych Strażników, bo tak. Bo mogę. Spontanicznie i bez planu.
Ostatnio postanowiłam jednak pomyśleć, zanim wybiorę sobie następną lekturę. Założenia były dwa: po pierwsze, chciałam, żeby było bezwzględnie dobre. Nie miałam ochoty czytać czegoś losowego, co „ujdzie w tłoku” ani nic w ten deseń. Oczywiście, zaraz zawołał do mnie regał z wciąż nieprzeczytanymi Clarke’ami, Asimovami i Lemami. I tu weszło „po drugie”: miało być… no, lżejsze. Czułam, że umysłowo nie jestem wstanie wchłonąć Clarke’a ani pozostałych wyżej wymienionych.
I tu nieśmiało, spod warstwy kurzu i zza leżaka, wychylił się duet Pratchett i Baxter.

Jeżuś jeden wie, że była to ze wszech miar słuszna decyzja.
Do tej pory Pratchetta znałam tylko ze Świata Dysku. Wiem, że napisał parę rzeczy poza tym cyklem, ale jakoś się z nimi nie zaprzyjaźniłam. Baxtera z kolei nie znałam w ogóle – wiem tylko tyle, że napisał Odyseję czasu z Clarkiem. To znaczy teraz już wiem nieco więcej i przekonuję się, że chcę sięgnąć po twórczość tego autora. Bo co prawda nie wiem, jak brzmi sam Baxter, ale duet okazał się bardziej niż satysfakcjonujący. Po pierwsze, ogromnie spodobał mi się sam pomysł Długiej Ziemi i to, jak naturalnie autorzy pokazali cały wachlarz konsekwencji wiążących się z możliwością przekraczania. Po drugie, Pratchettowski styl i humor ani przez moment nie zawodzą.
Ale po kolei.

Przede wszystkim, bohaterowie: owszem, na początku miałam wrażenie pewnego chaosu. Pojawiały się kolejne postaci wraz ze swoimi wątkami, a ja nie potrafiłam ogarnąć, jak one wszystkie się ze sobą łączą. Dlaczego czytam historię Joshuy, a zaraz potem przeskakujemy do Helen Green? Co ma do tego wszystkiego jakaś sekretarka, której jedyną aktywnością było to, że wzięła i wyszła?
Z czasem jednak wszystkie te puzzle zaczęły wskakiwać na swoje miejsce i wkrótce bohaterowie stworzyli kompletny, całościowy obraz ludzkości wobec Dnia Przekroczenia – wachlarz postaw, które przecież zadecydowały o tym, jak po latach wyglądała Długa Ziemia, ukształtowały ją. Oczywiście, znaczenie poszczególnych postaci jest różne. Ale nie ma przecież powodów oczekiwać, że wszyscy będą ważni dla czytelnika w równym stopniu co Joshua i Lobsang.

Ach, no właśnie… Joshua i Lobsang… Nie wiem do końca, od kogo zacząć. Obu polubiłam, choć przyznam, że nie od razu. Ten pierwszy wydawał mi się pretensjonalny, drugi – zwyczajnie nudny. Z czasem dotarło do mnie, że Joshua jest zdecydowanie zbyt autentyczny, żeby można jego postawę wrzucić do worka „pretensjonalny”. I właściwie nie powinno mnie to dziwić – bohaterowie Pratchetta tak już mają: są prawdziwi, wyraziści i dają się lubić… a właściwie: nie dają się nie lubić. Co więcej – czytając czułam, że w gruncie rzeczy rozumiem tę odmienność Joshuy. Zresztą, on sam w trakcie podróży nieco się zmienia. Ale robi to w ten sposób, że wciąż pozostaje sobą, samotnikiem tęskniącym do Ciszy, który w ogóle nie chce – nigdy nie chciał – być w centrum uwagi. Który obawia się, że ktoś mógłby go uznać za Problem.
Inaczej sprawa przedstawia się z Lobsangiem, który po prostu dość powoli się rozkręca. Na początku rzeczywiście nie można o nim powiedzieć zbyt dużo, ale po pewnym czasie jego zapał, by być przekonującym człowiekiem, staje się rozczulający. Przypomina mi w tym trochę Datę z Następnego pokolenia. A jego zaskakująco naiwne wyobrażenia na temat bycia człowiekiem pięknie kontrastują z tym, że wszak mowa o istocie na wskroś logicznej i inteligentnej.
No i nie można zapominać o sterowcu. Sterowiec jest piękny. I jest Lobsangiem. I czegóż chcieć więcej? Taki sympatyczny, steampuknowy HAL.
No i jest jeszcze siostra Agnes. Taka moja Honorowa Ulubiona Bohaterka. Siostra Agnes to zdecydowanie ktoś, kogo chciałabym spotkać. I właściwie nie tylko ona – z opowieści Joshuy wynika, że Dom to niezwykłe miejsce prowadzone przez niezwykłe kobiety i mam wrażenie, że samo w sobie stanowiłoby tło dla niejednej historii.

No i sama Długa Ziemia też jest czymś, na co warto popatrzeć: nieprzeliczone „co by było, gdyby”. Gdyby humanoidy na początku swojej ewolucyjnej wędrówki nauczyły się przekraczać? Gdyby naczelne wyłoniły się nie ze ssaków, ale z gadów? Gdyby jakiś kataklizm zniszczył Księżyc? Ba, a gdyby tak zniszczył Ziemię? I mnóstwo, mnóstwo innych opcji. Dzięki temu nawet jeśli nie dzieje się dużo, książkę czyta się z przyjemnością. W pewnych momentach bardziej jak pokaz slajdów niż jakąś konkretną historię, ale pokaz szalenie ciekawy. Zresztą, z czasem wyłania się z tego wszystkiego bardzo konkretny problem i tajemnica, którą czytelnik wraz z Joshuą i Lobsangiem chce rozwikłać.
Dodatkowym smaczkiem są liczne nawiązania do innych tekstów kultury, począwszy od Odysei kosmicznej i Star Treka, a na Balladzie o Cable’u Hogue’u kończąc. Czytelnik czuje, że bohaterowie są z jego rzeczywistości. Że ja i oni czytaliśmy te same książki i oglądaliśmy te same filmy. Kiedy oni, dla wyjaśnienia sobie własnego położenia, używają porównania do jakichś fikcyjnych postaci, ja doskonale wiem, o co chodzi. To w fajny, naturalny sposób zbliża czytelnika z bohaterami. No i każe mi wierzyć, że chyba całkiem nieźle bym się dogadała z Lobsangiem.

Co gorsza, powieść kończy się w tak perfidny sposób, że musiałam natychmiast odszukać na regałach drugi tom – Długą Wojnę – bo coś tak czuję, że prędko się od tego cyklu nie uwolnię. Trzyma mnie przedstawiony świat i trzymają mnie bohaterowie. I pochwały ze skrzydełka okładki ani trochę nie kłamią – to naprawdę jest genialne poczucie humoru w świecie science fiction.




– Jesteś komputerem?
– A czemu pytasz?
– Bo jestem wściekle pewny, że nie ma tam w środku człowieka, a poza tym dziwnie się wyrażasz.
– Zapewniam, panie Valienté, jestem bardziej wymowny i elokwentny niż ktokolwiek, kogo pan w życiu poznał, i rzeczywiście nie przebywam we wnętrzu tego automatu z napojami. Przynajmniej nie w całości.
– Przestań sobie pokpiwać, Lobsangu – odezwała się Selena. Zwróciła się do Joshuy. – Panie Valienté, wiem, że kiedy świat pierwszy raz usłyszał o Lobsangu, znajdował się pan… gdzie indziej. Jest wyjątkowy. Fizycznie jest komputerem, ale kiedyś był… jak by to określić… tybetańskim mechanikiem motocyklowym.
– No a jak trafił z Tybetu do środka automatu Coca-Coli?
– To długa historia, panie Valienté…
Gdyby Joshua nie był tak długo nieobecny, wiedziałby o Lobsangu. Lobsang był pierwszą maszyną, której udało się przekonać sąd, że jest istotą ludzką.

2 komentarze:

  1. Kurczę nie chcę ci psuć humoru, ale jakość kolejnych tomów dość mocno siada, chyba w związku z postępującą chorobą Pratchetta. Ja sama zakochałam się w pierwszym tomie, lecz kolejne czytałam z dość mieszanymi uczuciami. Drugi jest nawet dużo słabszy w moim odczuciu, więc nie zdziw się, "Długi Mars" dzięki fajnemu pomysłowi i powrotowi do struktury jedynki dużo zyskuje, ale "Długa utopia" to taki średniaczek. Obecnie czekam na premierę piątki i... trochę się boję.

    Pozdrawiam!
    Między sklejonymi kartkami

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie negatywne opinie o kolejnych tomach na tyle zniechęciły, że nie drugiego nie przeczytałem, choć mam go od dłuuuuugiego czasu, a pierwszy podobał mi się bardzo.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...