wtorek, 30 lipca 2019

...i po amerykańsku: "Spaceman"


Autor: Mike Massimino
Tytuł: Spaceman. Jak zostać astronautą i uratować nasze okno na Wszechświat?
Tytuł oryginału: Spaceman. An Astronaut’s Unlikely Journey to Unlock the Secrets of the Universe
Tłumaczenie: Krzysztof Bednarek
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2018
Wydawca: Agora SA

No dobra. Po pierwsze: tłumaczenie tytułu jest cokolwiek głupie. Nie mam pojęcia, skąd i po co nastąpiła taka zmiana – nie wydaje mi się też, żeby to była zmiana udana. No bo po prostu tytuł oryginalny o wiele lepiej oddaje zawartość tej książki.

Ale po drugie: kurde, to po prostu taka fajna książka jest, no. Od samego początku pozostawałam w szoku, jak bardzo inna jest od Ceny nieważkości. Oczywiście, temat także jest inny, bo Kortko i Pietraszewski opisywali głównie początki kosmicznego wyścigu, ze szczególnym naciskiem na udział Związku Radzieckiego, podczas gdy Massimino opowiada, cóż, o swoim życiu – począwszy od dzieciństwa, kiedy to zapragnął zostać astronautą. Nie mamy tu wielkiej polityki, gorzkich refleksji na temat historii, szerokiego kontekstu. To opowieść dość kameralna, ale jednocześnie niesamowicie fajna i inspirująca.
Całe wnętrze wahadłowca jest pełne instrukcji postępowania w przypadku awarii i różnych oznaczeń wskazujących, w którą stronę iść i co robić. Pouczepiano je tam po to, żeby astronauta miał coś do poczytania przed śmiercią.

Oczywiście, tu i ówdzie można natknąć się na wzmianki o tych samych wydarzeniach, które zostały omówione w Cenie…. Mimo wszystko są rzeczy, o których nie sposób nie napisać, kiedy porusza się temat podróży do gwiazd. Ot, chociażby ponownie przeczytałam o Johnie Glennie, który został bohaterem narodowym, po czym dostał zakaz lotów, żeby przypadkiem coś mu się nie stało. Ponownie w kosmos poleciał w wieku 77 lat.
W ogóle porównywanie tych dwóch książek jest ogromnie pouczające. Abstrahując już od tego, że w Cenie… mieliśmy kosmonautów, podczas gdy u Massimino mamy astronautów. Tam było pod wieloma względami ponuro i depresyjnie, historia krążyła wokół kolejnych katastrof i trudów życia w realiach Związku Radzieckiego. Amerykański astronauta zaś z lekkością i humorem opisuje kolejne etapy swojego życia, a nawet jeśli tu i ówdzie pisze o niewesołych wydarzeniach, robi to w taki sposób, że nie towarzyszy temu smutek. W ogóle o negatywach Massimino opowiada na dwa sposoby: albo tak jak każdy normalny, dorosły człowiek wspomina swoje mniej i bardziej wstydliwe potknięcia z dzieciństwa – czyli ze śmiechem z samego siebie, albo z kolei traktuje te przykre zdarzenia jako lekcje, które koniec końców nauczyły go czegoś nowego na temat życia i spełniania marzeń. Momentami ten optymistyczny ton jest tak silny, że człowiek ma wrażenie, jakby czytał jakąś coachingową lekturę.
Algieria nie jest może największym na świecie krajem, ale jeżeli ściągnie się z niego dwóch najlepszych studentów, będą to bardzo bystrzy ludzie. Tak samo jest w przypadku prawie każdego innego kraju: na MIT trafiają najlepsi z najlepszych z Tajlandii, Brazylii, Polski. To istna ogólnoświatowa szkolna olimpiada.
No i byłem ja, chłopak z Long Island, który złożył papiery na niewłaściwy wydział.

Jest od tego pewien wyjątek: katastrofa promu Columbia. Autor poświęca temu wydarzeniu dużo miejsca – omawia zarówno szczegóły techniczne i przyczyny tragedii, jak również (a może przede wszystkim) opowiada o ludziach z tych czy innych względów zaangażowanych w katastrofę. O zmarłych astronautach, ich rodzinach, a także ludziach z NASA, którzy muszą się z tym wszystkim zmierzyć.
O tej okładce autor też wspomina.
(źródło)
Ludziom zresztą Massimino poświęca dużo uwagi. Każda z postaci, która pojawi się  w jego historii, jest przynajmniej w paru słowach scharakteryzowana. I, a jakże, niemal wszyscy są super mili, fajni i inteligentni. Autor o nikim nie wypowiada się negatywnie. To jakby o podboju kosmosu opowiadał Troskliwy Miś. Ale jednocześnie taki Troskliwy Miś, który ma poczucie humoru i potrafi zainteresować, bo jest też szalenie pracowity i kompetentny, więc między tęsknotą za rodziną a zaprzyjaźnieniem się z przełożonym jest w stanie w przystępny sposób objaśnić czytelnikowi, jak z grubsza działa teleskop Hubble’a i dlaczego to tak wspaniałe osiągnięcie ludzkości.
Massimino objaśnia też wiele innych elementów: jak wygląda nabór astronautów w NASA, jak dokładnie przebiega późniejsze szkolenie, z czym trzeba się mierzyć będąc już na pokładzie promu, a z czym podczas spaceru w przestrzeni kosmicznej. Co jest problemem, kiedy trzeba obrócić w próżni panel baterii słonecznej. Robi to wszystko bez użycia skomplikowanych słów, za to mocno działając na wyobraźnię obrazowymi porównaniami. To nie jest pakiet faktów, które można sobie wygóglować, tylko wspomnienia człowieka, który wszystko to robił, był tam i przeżywał każdą opisaną sekundę.
Jest też dużo zachwytu: ludźmi, własnymi sukcesami, ale chyba przede wszystkim - wszechświatem. Widokami podczas kosmicznego spaceru, widzianym z orbity Słońcem, błękitną Ziemią. Od razu widać, że autorem jest ktoś, kto naprawdę uwielbiał to co robił.
Atmosfera nie była imprezowa. Nic w rodzaju: „Tak! Udało nam się polecieć w kosmos!”. Tylko raczej: „Eeech… Trzymajcie się z daleka. Zaraz puszczę pawia”.

Mimo tego przystępnego, lekkiego tonu, pod sam koniec książki towarzyszy człowiekowi pewien żal – bo, jakkolwiek historia pełna jest optymizmu i wiary w spełnianie marzeń, to autor dociera do momentu, w którym marzenie się spełniło, a życie toczy się dalej. I nagle pojawia się wrażenie przemijalności i pytanie o sens tego wszystkiego. Loty wahadłowców zawieszono, a Mike Massimino zerwał z szafki w Houston plakietkę ze swoim nazwiskiem – którą z takim szalonym entuzjazmem umieścił tam piętnaście lat wcześniej. Mimo że to, jak wspomniałam, raczej kameralna opowieść o życiu jednego człowieka, jasno bije z niej, że zmienił się zarówno ten człowiek, jak i cały świat. A potem zostaje już tylko pisanie wspomnień i epizodyczna rola w Big Bang Theory.

To fajna, wciągająca książka, która pozwala zupełnie inaczej spojrzeć na kosmiczny wyścig. Pozwala dostrzec ludzi, a nie puste nazwiska z NASA, które wydają polecenia. Świetna odmiana i bardzo przyjemnie spędzony czas.




Siedziałem w filmowej recepcji, oglądałem nagranie katastrofy odtwarzane przez telewizję raz po razie i wtedy dotarło do mnie jasno: masz tylko jedno życie. Musisz je spędzić na robieniu czegoś ważnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...