Popełnianie sequeli do genialnych dzieł jest ryzykowne. Żeby spełnić oczekiwania widza, który oglądał pierwszą część, trzeba wyprodukować coś równie świetnego, a najlepiej jeszcze trochę lepszego. Fraa ufa, że Troy Duffy starał się jak mógł. A jednak o nakręconej w 2009 roku kontynuacji można powiedzieć tylko tyle, że nie dorównuje pierwszym „Świętym z Bostonu”.
Co nie oznacza, że jest filmem, który ogląda się bez przyjemności.
W ogóle sama koncepcja na popełnienie sequelu ma swoje plusy i minusy: w jakiś sposób wciąż cieszy oglądanie braci McManus (Fraa zauważyła, że nawet na oficjalnej stronie filmu raz jest „MacManus”, a innym znów razem „McManus”) w akcji. Poza tym, z jednej strony wiadomo, że wybicie paru gangsterów, w tym części na oczach dziesiątek ludzi, musi mieć jakiś ciąg dalszy. Takie rzeczy nie idą w zapomnienie – zemsta innych gangsterów wisi w powietrzu. W dodatku mała też szansa, żeby FBI tak po prostu odpuściło, a przecież Paul Smecker nie był jedynym agentem. Ponadto Il Duce jest postacią, która daje duże pole do popisu, jeśli chodzi o dorabianie mu historii – budzący grozę zabójca, który z jakichś powodów nie uśmiercił braci McManus, bez wątpienia wzbudza ciekawość.
Pytanie jednak, czy ta ciekawość powinna być zaspokojona.
W tajemniczych postaciach piękne jest właśnie to, że są tajemnicze. Obnażenie wszystkich ich sekretów często odziera je z magii i sprawia, że tracą pierwotny urok.
Tak samo ma się sprawa z zemstą Yakavetty. To trochę jak z baśniami: księżniczka wychodzi za księcia na białym koniu po tym, jak uśmiercił on złą wiedźmę, po czym żyją długo i szczęśliwie. Jeśli ktoś zacznie snuć kolejną opowieść o tym, że zła wiedźma właściwie miała oddanego brata-nekromantę, który zwołał chłopaków z dzielnicy i razem czają się teraz na księcia w ciemnym zaułku, w dodatku książę wszędzie zostawia brudne skarpetki, a księżniczka zaczyna okropnie tyć, to pryska cała magia pierwotnej baśni. I tak to wyglądało ze „Świętymi z Bostonu” – okazało się, że po finalnym „żyli długo, szczęśliwie i do końca swoich dni mordowali złych” nastąpił ciąg zdarzeń, który odarł pierwszy film z magii.
Z jakichś powodów Paul Smecker (Willem Dafoe) musiał zostać zastąpiony agentką specjalną Eunice Bloom (Julie Benz) – już to źle wróżyło, bo Paul Smecker był postacią absolutnie genialną. A jednak okazało się, że jest jeszcze gorzej. Eunice Bloom to twarda, błyskotliwa i złośliwa agentka, której wszyscy się boją i której nikt nie podskoczy. Jej ciętymi ripostami można kroić dojrzałe pomidory. Przynajmniej w założeniu. Bo prawda jest taka, że Fraa była niemożebnie zirytowana niemal każdym wystąpieniem Eunice. Począwszy od denerwującej intonacji, a skończywszy na nieustannym podkreślaniu zajebistości agentki i wtórne udziwnianie, typu retrospekcje z udziałem Eunice (a ubieranie jej przy tym w kowbojskie wdzianko to już w ogóle pasowało jak pięść do nosa) czy zatyczki do uszu, tak bardzo zalatujące popłuczynami po sposobie badania miejsca zbrodni wyznawanym przez Paula Smeckera. Owszem, Eunice zaplusowała w paru scenach, ale ogółem jednak działała na nerwy.
Kolejną różnicą jest zdecydowane rozwinięcie wątku Il Duce: widz poznaje całą jego historię. Czy to źle czy niedobrze – każdy musi ocenić to we własnym zakresie.
Oczywiście ktoś musiał zastąpić Rocco. Tutaj akurat Fraa musi przyznać, że była całkiem pozytywnie zaskoczona tą zmianą. Meksykanin Romeo (Clifton Collins Jr.) jest (dosłownie) barwną postacią, zabawną w zupełnie inny sposób niż Rocco. Rocco (David Della Rocco) zresztą też się pojawia – w czymś w rodzaju snów, jako coś w rodzaju ducha. Mobilizuje braci McManus do działania. I trzeba przyznać, że po tych dziesięciu latach, które minęły od pierwszych „Świętych z Bostonu”, Rocco strasznie się roztył. Na szczęście jest solidnie zarośnięty i ma wielkie bryle przeciwsłoneczne, ale i tak widać, że buźkę ma mocno pucułowatą. Zresztą te dziesięć lat widać też w przypadku samego Connora McManusa (Sean Patrick Flanery). Fraa musi przyznać, że w niektórych momentach zastanawiała się, czy to ten sam aktor. Najlepiej przetrzymał czas między „Świętymi z Bostonu” a sequelem Murphy McManus (Norman Reedus) oraz Il Duce (Billy Connolly).
Jeśli idzie o film całościowo, to zawiera pożądaną dawkę strzelaniny i skakania, ponadto postacie nadal są wyraziste. Po prostu brakowało lekkości i świeżości pomysłu z części pierwszej. Ale jak już Fraa mówiła: robienie sequelu do genialnego filmu to straszliwe ryzyko. Całe przedsięwzięcie jest praktycznie z góry skazane na ogólną tendencję spadkową.
Fraa musi też ze smutkiem przyznać, że muzyka w „Świętych z Bostonu II” to też nie to. Momentami pojawiają się dobrze znane kawałki z pierwszej części, ale są i nowe utwory, które nie tworzą, niestety, takiego klimatu, jaki był w „Świętych z Bostonu” z 1999 roku.
Fraa nie wyklucza, że będzie wracać do tego filmu. Zapewne nie tak często, jak do pierwszych „Świętych z Bostonu”, ale jednak bracia McManus, Romeo, Il Duce, trójka pierdołowatych policjantów i jedna cudna niespodzianka pod sam koniec sprawiają, że film naprawdę chce się oglądać, nawet jeśli agentka specjalna Eunice gorliwie pracuje nad zniechęceniem do tego widza.
Może to i lepiej, że „Święci z Bostonu II: Dzień wszystkich świętych” nie poszedł w kinach. Pewnie wiele osób plułoby sobie w brodę w związku z głupio wydanymi pieniędzmi. Bo film jako taki jest fajny, momentami bardzo fajny, ale trzeba pogodzić się z tym, że wciąż przyćmiewają go pierwsi „Święci z Bostonu” i tego się nie przeskoczy.
my Lord, for Thee.
Power hath descended forth from Thy hand,
that our feet may swiftly carry out Thy command.
So we shall flow a river forth to Thee
and teeming with souls shall it ever be.
In nomine Patris et Filii
et Spiritus Sancti.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz