Autor: Andrzej
Szynkiewicz
Tytuł: Gniewne lato
Miejsce
i rok wydania: Gdynia 2014
Wydawca: Novae
Res
Są takie książki czy filmy, po zapoznaniu się z
którymi naprawdę nie wiem, co napisać. Tworzenie notki jest wówczas o tyle
kłopotliwe, że najchętniej biegałabym w kółko i piszczała entuzjastycznie. Tak
było chociażby z Pacific Rim.
To nie jest taki przypadek.
Choć nie przeczę – tym razem również trudno mi
coś sklecić. Bo najchętniej spaliłabym książkę i wydłubała sobie oczy solniczką.
Nie pamiętam, żebym czytała coś tak fatalnego ostatnimi czasy. Nieostatnimi
też. Jeśli się zdarzyło, to wyparłam. Gniewne
lato jest tytułem, który nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego – nie
chodzi tylko o to, że to słaba książka. Podczas długiej walki z nią złapałam
się na tym, że zaczyna we mnie narastać wewnętrzne „fuj” do czytania – nie
tylko Gniewnego lata. Do czytania w
ogóle. Wyobrażałam sobie, że oto zalegnę pod kołdrą z książką – bliżej
nieokreśloną książką – i nagle uznawałam, że hej, a może bym tak poskładała
pranie? Niby niezłe z punktu widzenia gospodarstwa domowego, niemniej będę się
upierać, że książka, która zniechęca do czytania, to największa zbrodnia,
jakiej można dokonać na literaturze.
Babolae Res
Ale może zacznę od samego wydania. Novae Res,
robisz to źle. Ja wiem, że ogólnie wydawnictwa selfpublishingowe nie cieszą się
specjalną estymą. Staram się temu nie wtórować – bo wiem, że wielu
wartościowych autorów wybiera tego typu publikację i wiele świetnych tekstów
możemy dzięki temu czytać (chociażby nie tak dawno wspominany przeze mnie Marsjanin). Zresztą, w samej Novae Res
są tytuły, które cenię. Wydane w sposób, który nie budzi w człowieku żądzy
krwi. Tymczasem w stopce redakcyjnej Gniewnego
lata pojawiają się nazwiska: redakcja – Joanna Grubba, korekta – Bartłomiej
Kuczkowski. Chciałoby się zapytać: czy te osoby naprawdę wzięły pieniądze za
pracę nad tą książką? Bo powinny oddać. Rozumiem, że czasem każdemu zdarza się
potknięcie. Ale pierwsza rzecz z brzegu: trzy razy trafiłam na słowo „strużka”
(w sensie: mała struga) napisane przez „ó”. Normalnie stuprocentowa
skuteczność. Przypadek? Nie. Po prostu ktoś nie ma pojęcia, jak się pisze to
słowo. I utrwala błędną wersję. Brawo, korektorze. Brawo, panie Bartłomieju.
Ale problemem tekstu są nie tylko banalne orty.
Parę cytatów:
„– Coś pan taki styrany? Przecież w taką pogodę to nic się robić nie chce – zagadał, sepleniąc” - Sepleniąc. Co totalnie było widoczne w wypowiedzi postaci, czyż nie?
„Minęliśmy zawieszony na dwóch stalowych prętach, mocowany do sufitu, okrągły zegar. Prowadził mnie do boksu w rogu. Miał pluszowe siedziska, wysokie ścianki z ciemnej boazerii i okrągły stolik na grubej nodze pośrodku.” - Ten zegar. Się wie.
„Jej przejęcie nawet nie udawało być udawane” – komentarz chyba zbędny?
„Obejmował jakąś wydekoltowaną, ciemnowłosą kocicę. Zwróciło to moją uwagę, bo zdarzyło się, że do biura przyszła po niego jego żona. Jest brunetką.” - DUM DUM DUUUM! Ok, taka informacja: brunetki zazwyczaj są ciemnowłose.
Dalej nie jest lepiej. Mały szpic terkocze jak
karabin maszynowy, granitowa podłoga trzeszczy
pod stopami, oczy są osadzone między brwiami i tak dalej. Tego typu kwiatki są
nagminne. Ogólnie można by naprawdę wiele, wiele wymieniać. I to zupełnie
pomijając kwestie humoru, ciągłej skłonności narratora do personifikowania
martwych przedmiotów i do hiperbolizowania… wszystkiego. Bo przyjmuję, że te
akurat rzeczy to kwestia gustu. Mi działały na nerwy, ale ktoś to może lubić.
BYLO GORACO STOP POSZEDLEM NA PIWO STOP
Rzeczą, która w moim odczuciu jest potężnym
błędem stylistycznym, ale w zasadzie ktoś mógłby uznać, że to kwestia gustu
(stąd czynię z niej osobną kategorię) są krótkie zdania. Ogólnie melodia tekstu
przypominała mi w cholerę długi telegram. Całe akapity były napisane trzy-,
czterowyrazowymi zdaniami – zdankami w sumie – sprawiając, że brnęło się przez
to z niesamowitym mozołem, jakbym pokonywała tor przeszkód. No bo serio? Ile
pauz można wcisnąć w scenę, w której facet idzie na piwo i pocą mu się plecy?
Zero jakiejkolwiek płynności.
Ale, żeby nie było, dla równowagi narrator od
czasu do czasu przywala z kolei zdania dość złożone. Efekt był taki, że takie
tasiemce trzepały po głowie czytelnika, który właśnie powoli nawykał do tej
telegraficznej formuły.
Koniec końców, tekst nie ma żadnego rytmu, nie
można się w niego wkręcić i dać się ponieść opowieści. Trzeba się przez
opowieść przebijać.
„Pomogło. Wróciłem i usiadłem, tym razem za biurkiem. Olśniło mnie. Sięgnąłem do szafki na akta. Nalałem potrójną dawkę. Działała jak najlepszy rosół Magdy Schulmbach. Nalałem sobie kolejną. Ta była równie miła. Musiałem zadzwonić.”
„Przywitał mnie Adolf. Wziąłem go na ręce. Mruczał przymilnie. Usiadłem w fotelu stojącym obok komody. Drapałem go za uchem. Zaczął układać się do snu na moich kolanach. Chyba się stęsknił. Myliłem się. On po prostu chciał jeść. Jakby sobie sam nie mógł nic upolować. Mimo to udało nam się zasnąć.”
Błyskotliwy detektyw. Not.
Osobną kategorią jest wciskanie czytelnikowi
rzeczy, które nie mają żadnego poparcia w działaniach. Tak naprawdę już
przykład seplenienia podpadał pod tę kategorię. Tyle tylko, że o ile tamto było
drobiazgiem, o tyle nieco większy problem się pojawia, kiedy np. narrator
usiłuje wmówić czytelnikowi, że oto bohater jest inteligentnym, przenikliwym i
błyskotliwym detektywem. I wszyscy się dziwią, wydają ochy i achy, pojawia się
ofkoz fraza w stylu „Ale jak na to wpadłeś?!”, podczas gdy czytelnik siedzi
skonsternowany i zastanawia się, co przegapił. Gdzie była niewiadoma? Gdzie
twoja zagadka, kryminale?
Na dzień dobry więc przychodzi do naszego
detektywa cycata laska i mówi coś, co w skrócie można przedstawić tak: „ojejku,
dobry panie, potrzebujemy z mężem pana pomocy! Mojego męża oskarżyli o
włamanie! A on by przecież nie umiał otworzyć żadnego sejfu!” – na coś takiego
detektyw oznajmia, cytuję: „Więc twierdzi pani, że on tego nie zrobił?”. No i
cycata pani oczywiście strzela oniemiałym „Skąd pan wie?”, a detektyw uśmiecha
się tajemniczo. No to ja już wyjaśniam, skąd on to wiedział: laska sama mu to
przed chwilą powiedziała. I tak właśnie wygląda większość błyskotliwych
spostrzeżeń bohatera. Ciągłe wyważanie otwartych drzwi, ciągłe stwierdzanie
oczywistości. I banda kretynów wokół niego, którzy będą wyrażać podziw.
Biorąc pod uwagę, że detektyw Sherlockiem to
raczej nie będzie, łatwo wywnioskować, że i intrygi są na poziomie piaskownicy.
Nie jestem mocna w kryminałach, ale tutaj nawet dla mnie akcja rozwijała się do
bólu przewidywalnie. Podkreślę: przewidywalnie. W kryminale. Wow.
Erotyka
Och, tutaj musiałam dać osobną kategorię. Otóż
kobiety to samobieżne cycki – cycki wyrywające się z okowów fałdek materiału,
cycki kołyszące się niebezpiecznie na boki, cycki, które nie zmieściłyby się w
rozcapierzonej dłoni, cycki drgające – i wiele, wiele innych cycków. Sutki
przebijające materiał sukienki. Sukienka zawieszona wyłącznie na cyckach.
Sporadycznie do cycków było doczepione coś jeszcze, typu pośladek albo kolano.
Po pierwsze, to wypadło po prostu żenująco, jakby czytelnik śledził losy
napalonego gówniarza, a nie dojrzałego emocjonalnie i płciowo faceta. Po
drugie, naprawdę niektóre z opisów były dość karkołomne. Oczywiście, tu swoje
na pewno robi gust. Niemniej sorry, ale normalne piersi, nawet pozbawione
stanika, nie będą podrygiwać podczas stania czy nawet chodzenia. To nie
galareta, w którą ktoś wetknął wibrator. A tego typu bzdury tylko nasilały
wrażenie, że mówimy o napalonym dwunastolatku – takim, co to kobiecych piersi
na oczy nie widział, ale próbuje się przechwalać przed kolegami z klasy.
Pojawiają się również seksy – i już nawet nie
chce mi się komentować sceny, w której bohater twardymi dłońmi zdziera sukienkę
z twardych sutków. Ot, powtórzenie zwykłe, które zresztą zupełnie blednie przy
języku buszującym w ustach. Problem z całą tą sekwencją, w której dochodzi do
zbliżenia bohaterów, polega na tym, że to coś zupełnie, absolutnie zbędnego.
Pojawia się znikąd, prowadzi donikąd, nie ma na nic wpływu. Trudno też mówić o
pogłębieniu relacji między postaciami, bo takie relacje nie istnieją. Ot,
bohaterowie wychodzą z knajpy, rypią się przez dzień i noc, po czym każde idzie
w swoją stronę. Tadam! Co zyskał na tym czytelnik…?
…
No właśnie.
No i naprawdę nie mogę pominąć fragmentu:
„Po drugiej stronie stołu, jakiś kilometr od nas, misternie rzeźbione krzesło z wysokim oparciem zajmowała wysoka blondynka. (…) Kroiła frankfurterkę jakby mnie w ogóle nie było w tym pomieszczeniu. Miała długie, arystokratyczne palce. Zapragnąłem być jej frankfurterką.”
Oczywiście, narratorze. Bo jest w cholerę
erotyki w penisie nadzianym na widelec i krojonym na kawałki, z bryzgającą
wokół krwią i strzępami skóry. Tak.
Choć jeszcze mocniej mnie uderzył chyba
kawałek:
„Objąłem ją ramieniem. Była bardzo miła w dotyku i zadbana. Wtuliłem twarz w jej włosy. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby zechciała posprzątać czasem i u mnie w sypialni.”
Bo naprawdę spodziewałam się, że jeszcze
strona, a dojadę do żartu o gwałceniu swojej Ukrainki. Figurski approves.
Wilhelmowskie postrzeganie świata
Kolejnym problemem jest to, jak bohater
postrzega otaczającą go rzeczywistość. A jest to ponownie postrzeganie do bólu
szczeniackie, prostackie i wulgarne. Kto z nami, ten cacy. Kto przeciwko nam –
i to w bardzo szerokim znaczeniu: niekoniecznie faktyczny przeciwnik, może
chodzić o zwykłego przechodnia, który akurat zawadzał bohaterowi – ten brzydki,
gruby, śmierdzi mu z paszczy, ma obciachowy głos i milion innych wad,
prawdziwych bądź urojonych.
Dawno nie spotkałam się z takim skupiskiem
uprzedzeń, szkodliwych stereotypów i niedojrzałości, jak u Willego. Gruba pani
z pieskiem – voila, automatycznie mamy ją hejtować i nie wiem: gratulować
bohaterowi gówniarskiego zachowania w pociągu? Mówię tu o fragmencie:
„Zająłem miejsce w przedziale tuż obok grubej niczym tysiącletni dąb jejmości trzymającej na kolanach koszyk z małym, białym, puchatym szpicem o czarnym nosku. Całą drogę do Greiffenberg warczał na mnie i szczerzył swoje cieniutkie kiełki. Jak tylko jego właścicielka odwracała wzrok, odwzajemniałem jego minę, unosząc wargę do góry. Rozpoczynał wtedy jazgot niczym karabin maszynowy. W efekcie ciężka łapa jego pani lądowała mu na łbie. Bawiła mnie ta sytuacja, gdyż do celu zdążyła zdzielić go w łeb ze dwadzieścia razy. Wysiadając, nie chciałem być blisko jego zębów, więc jak tylko zbliżyliśmy się do stacji końcowej, natychmiast zająłem miejsce na pomoście w oczekiwaniu na peron.”
Dobrze, więc ujmę to tak:
BRAWO, ZWIĘDŁY CZŁONIE, ŻE BAWI CIĘ WYŻYWANIE
SIĘ NA KUŹWA MAŁYM PIESKU. TAK WŁAŚNIE DOROSŁY MĘŻCZYZNA PODBUDOWUJE SOBIE EGO.
Hell yeah. Serio, męskość Wilhelma osiągnęła w tym momencie wyżyny. Dosłownie i
w przenośni.
O podejściu do kobiet właściwie wspomniałam już
w punkcie wyżej, więc tutaj je pominę.
Nie mogę natomiast pominąć jednego z głównych
elementów trzeciego opowiadania, „Wrogie przejęcie”: homoseksualizmu. Tak jak
wcześniej Gniewne lato mnie po prostu
irytowało, tak w momencie wprowadzenia do fabuły Huberta poczułam się… czy ja
wiem? Obrażona? Chyba to dobre słowo. Powody? Raz: wciskanie żałosnego,
obraźliwego stereotypu. Dwa: narrator próbujący przekonać czytelnika, że młody Hradecky
jest obrzydliwy, wstrętny i fuj. Trzy: późniejsze łaskawe uznanie, jakim
obdarzył bohater chłopaka – bo to oznaczało, że wszystkie wcześniejsze rzeczy
były na serio. Łącznie z tym, jak to się Willemu ciągle robiło niedobrze – a to
kiedy Hubert wydmuchał nos, a to kiedy… no, po prostu był. Ot, taki
esteta wrażliwy z tego Willego.
„Na koniec głośno wydmuchał w nią nos. Zrobiło mi się niedobrze.(…)Wolałem, aby nie zawiało mocniej i aby szczątki jego koszuli nie uniosły się wyżej, niż to było konieczne. Mogłoby mi się zrobić niedobrze.”
A ja pytam: Willi, chłopie, to jak ty sikasz,
skoro robi ci się niedobrze na widok penisa?
Ale rozumiecie: nasz bohater jest tak
turbomęski, że samo przebywanie w sąsiedztwie kogoś takiego jak Hubert
najwyraźniej uruchamiało systemy obronne. Bo nasz bohater to taki, że spuści łomot
jakiemuś przypadkowemu ochroniarzowi, na widok czego znajdującej się akurat w
pobliżu cycolinie zrobi się mokro w gaciach i potem będą się parzyć jak króliki
przez dwa dni.
Równie żenującą (em… znaczy pewnie też męską,
tak?) postawę Willi reprezentuje względem służby i personelu hotelowego –
wspomniałam już o sprzątaniu w jego sypialni, do tego zaś dorzucam jeszcze
opierdol, jak bohater zafundował recepcjonistce, która – OMG – nie zgadła jego
myśli.
Scena: Willi poszedł do pokoju, w pokoju trup.
Dzwoni do recepcjonistki i chce, żeby do niego przyszła. Recepcjonistka nie ma
czasu łazić do pokojów na każde skinienie gości i odmawia. Willi, nasz
sympatyczny bohater, zamiast w jakiś sposób zasygnalizować, że naprawdę jest ekstremalna
sytuacja, co zrobił? Zbluzgał i zastraszył dziewczynę! Bo to takie fajne, czyż
nie?
„Cholerna, zimna, młoda damo, albo pofatygujesz tutaj natychmiast swój chudy tyłek, albo nie będziesz miała za moment gdzie pracować.”
Przedwojenny Wrocław
No cóż. I tu chyba ostatni naprawdę duży
zarzut.
Początkowo liczyłam na to, że no dobra: mogę
nie polubić bohatera, może mnie nie wciągnąć fabuła, ale przecież jest jeszcze
opisany świat: przedwojenny Wrocław to dla mnie coś wysoce egzotycznego i
ciekawego. Tymczasem okazało się, że całość budowania klimatu czasów i miejsca
polegała na zasypaniu czytelnika niemieckimi nazwami. Super. Gdybym czegoś
takiego potrzebowała, to naprawdę umiem znaleźć w Internecie mapę Breslau i
popatrzeć na nazwy ulic. Tyle tylko, że to patrzenie na mapę nie zabierze mnie
na Dolny Śląsk 1938 r. – tak samo, jak nie uczyniło tego Gniewne lato. Przewagą zbioru opowiadań nad planem miasta
teoretycznie byłyby przypisy, w których czytelnik dostaje objaśnienia
wszystkich nazw. Tyle tylko, że mnie na przykład te przypisy kompletnie nie
interesowały – poza naprawdę nielicznymi. Bo co mi z tego, że dawna Schweidnitzer
Straβe to teraz Ulica Świdnicka? Ja od literatury oczekuję, że zobaczę, jaka ta
ulica jest. A nie: jaką ma tabliczkę na słupku.
Słowem: klimatu zero.
„Zawiezie ją pan do Scheitniger Park. Jest tam zakątek o nazwie Göppert Hain. Za Pass Brücke zjedzie pan w Adolf Hitler Straβe i za Eichborn Teich skręci pan w Grüneiche Weg.”
Wnioski
No dobrze. Ja naprawdę przyjmuję, że bohater
nie musi być zbudowany na samych zaletach, kryształowy i o żelaznym kręgosłupie
moralnym. Spoko. Problem Willego polega na tym, że nie ma totalnie żadnej
zalety. Naprawdę: długo się nad tym zastanawiałam i niczego nie znalazłam. Jest
bucowatym, głupim, niedojrzałym gówniarzem o stanowczym przeroście ego.
Erotomanem-gawędziarzem, chamskim i nieodpowiedzialnym. Postawię piwo temu, kto
wskaże mi jedną pozytywną cechę tego faceta. Choćbym dwoiła się i troiła, nie
znajdę żadnego punktu zahaczenia, by Willego polubić.
Żeby nie było – przyjmuję także, że bohater
wcale nie musi być sympatyczny. Całe nagromadzenie bucowatości i głupoty
Willego mogło być celowym zabiegiem (choć, na litość Jeżusia, dlaczego wobec
tego na autorskiej stronie wyraźnie jest napisane, że Willi jest sympatycznym
gościem!?). Ale w takiej sytuacji oczekuję, że bohater jest bucem po coś. I że tekst zaoferuje mi coś
innego, co wynagrodzi mi konieczność obcowania z takim burolem. Świat, postaci
poboczne, intrygę, albo przynajmniej wciągający styl. W Gniewnym lecie dostałam skrajnie antypatycznego bohatera, postacie
poboczne będące kukłami, miałkie i przewidywalne intrygi, no i styl… cóż.
Przez moment wmawiałam sobie, że może to po
prostu pastisz klasycznych historii w stylu noir.
Ale obawiam się, że nic nie wskazuje na to, by
to był pastisz.
Czytanie Gniewnego
lata było dla mnie męką. Pierwsza połowa szła mi jak krew z nosa, bo
naprawdę miałam mnóstwo ciekawszych rzeczy do roboty, niż siadanie do tej
książki. Skrobać paznokciami po tablicy czy coś… Drugą połowę łyknęłam w trzy
dni – nie żeby nagle robiło się lepiej, wręcz przeciwnie. Ale powiedziałam
sobie: „Froo, nakurwiaj. Im szybciej skończysz Gniewne lato, tym szybciej w nagrodę weźmiesz się za Niebiańskie pastwiska, które leżą na
biurku i czekają na swoją kolej, tak bardzo kusząc śliczną okładką”. I wiecie
co? System nagród jednak świetnie działa.
No. Już mi lepiej.
O wow O___O O WOW. Słyszałam, że jest źle, słyszałam, że jest bardzo źle, ale nie spodziewałam się, że ta książka weszłaby na dosłownie każdy berserk button (no bo spójrzmy... maltretowanie psów, pocisk z grubych ludzi, cycbabki, homofobia... brakuje tylko, żeby protagonista zabrał dziecku cukierki), włącznie z mało klimatycznym Wrocławiem x____X
OdpowiedzUsuńNo to... dzięki, że dzięki Tobie ominie mnie ta książka szeeeerooooookim łukiem.
Jak również, sam akt pisania tej recenzji musiał trochę przypominać to:
https://scontent.fwaw3-1.fna.fbcdn.net/hphotos-frc3/v/t1.0-9/10157134_850750408311128_4532604562071626272_n.jpg?oh=7a483fedbfdada5454d50d95c87af3e4&oe=565D66BB
;)
Co do linka: TAK, dokładnie tak wyglądało. xDDD <3
UsuńI cóż... do usług. Cieszę się, że mogłam pomóc. Domagam się popatania w nagrodę T_T