Trofeów może nie mam wiele, ale za to bardzo starannie je dobierałam! Znaczy ok, kostek nie dostałam, choć miałam dostać :C (zdjęcie zrobione pyrą, stąd doskonała jakość) |
Dziś będzie nieco osobistych wynurzeń, o.
Zacząć należy od tego: jestem stworzeniem
zasadniczo niekonwentowym. Tak o sobie zawsze myślałam i, wbrew wszystkiemu,
tej wersji będę się trzymać. Zawsze wychodziłam z założenia, że nie jeżdżę, bo
meh, dużo człowieków, hałas i… no, dużo człowieków. Ja nie lubię dużo
człowieków.
Ale – jak wspominałam w poprzednim mikrowpisie –
na tegorocznym Pyrkonie miała mieć premierę antologia, w której jest moje
opowiadanie, z kolei Siem miała mieć premierę swojego tekstu, więc tak jakoś od
słowa do słowa wyszło, że jedziemy.
To, co nasuwa mi się teraz w pierwszej
kolejności, to: ten weekend mnie wiele nauczył. Ot, na przykład: wysoki obcas
nie sprawdza się, kiedy trzeba popitalać między pawilonami w tę i nazad.
Szczególnie, jeśli do tego taszczy się ze sobą ciężką torbę i płaszcz – gdyż skąd
ja miałam wiedzieć, że w Poznaniu jest sierpień, skoro u mnie kwiecień w pełnej
krasie?
Przelazłyśmy przez pawilon z wystawcami i ja już
miałam serdecznie dość, płaszcz pod pachą, torba na ramieniu, kręgosłupa brak,
nogi wbite już po nerki, siata obija się o kolana. Teraz już wiem: mniej bagażu,
wygodny ciuch. Ale wiem też coś innego: jak chcę iść na prelekcje, to najpierw
trzeba zrealizować ten plan, a potem się rozbijać po wioskach i sklepikach. Bo
prawda jest taka, że w sobotę od piętnastej do osiemnastej były rozmaite
rzeczy, które mnie interesowały, ale ponieważ od 12:30 do piętnastej byłam na
nogach i w tłumie (nabyłam zupełnie doskonałą Śmierć Szczurów od Trybów –
naprawdę, naprawdę nie wiem, czemu z uporem maniaka nazywałam ją Śmiercią
Myszy, upał wyżarł mi mózg – ponadto Siem pozałatwiała swoje sprawy, a ja
zaopatrzyłam się w trzy egzemplarze antologii Wolsung, a przy okazji wydębiłam
autograf Simona Zacka na jednym z nich i dopisałam się do Wolsungowej Ściany
Chwały czy co to dokładnie było xD ), to kiedy nadeszła pora pierwszej wybranej
przeze mnie prelekcji, byłam w stanie już tylko paść na trawę. Potem
poczłapałyśmy z Siem dalej, na zasadzie: ok., o piętnastej przegapione, uderzamy
na tę o szesnastej – i zahamowałyśmy jakoś przy parasolkach z małym zimnym
Lechem w plastikowych kubeczkach. I to było tyle w temacie prelekcji. Teraz
widzę, że poległyśmy na strategicznym planowaniu.
Ach, no i aparat. Okazało się, że żadna z nas
nie miała aparatu. Bieda, psze państwa, bieda. Następnym razem koniecznie
trzeba wziąć.
Choć prawdę mówiąc, wiem, że jestem marudna. A
to butki, a to płaszcz, a to smęciłam ciągle, że słońce grzeje, ale tak
naprawdę to jestem pełna podziwu dla cosplayerów, którzy zdzierżyli na przykład
całą sobotę w futrach, mundurach, kolczugach i Jeżuś wie w czym jeszcze, że nie
wspomnę o obuwiu niektórych pań – ja bym skisła po wielekroć. I tu muszę jednak
stwierdzić z czystym sumieniem, że to nie dla mnie. Lubię wielce imprezy
przebierane, ale nie wtedy, kiedy kostium może mnie zabić.
Przy tej okazji muszę powiedzieć, że zdecydowanie
najbardziej podobają mi się te cosplaye, które pewnie nie wygrywają konkursów –
te wiecie: kartonowi Iron Mani, skrzydełka z rajstop i tak dalej. To jest
strasznie fajne: widzieć ludzi, dla których to wszystko jest pasją, której
potrafią poświęcić czas i energię. Celowo mówię tu o Iron Manie, bo to właśnie
na jego widok uświadomiłam sobie, że absolutnie sobie nie wyobrażam siebie
robiącej caluśką zbroję w ten sposób: farby, klej, tektura itp. Zwyczajnie zabrakłoby
mi cierpliwości. O ileż łatwiej kupić po prostu zbroję w sklepie online?
Wygląda bez porównania bardziej pro, a wysiłku wymaga… ot, no tyle co zarobić
tę kasę, bo takie zabawki zapewne są horrendalnie drogie. To dla mnie trochę
jak z mikrotransakcjami w grach online: mogę wykupić sobie to i tamto i być
wielkim wymiataczem. Ale gdzie w tym zabawa?
Choć tak już w ogóle abstrahując od tych rozkmin,
postacią, która mnie chyba najbardziej ujęła, była Ursula z Małej Syrenki. Raz: była po prostu świetnie
odtworzona. Dwa: była oryginalna. Naprawdę coś wspaniałego, tak innego od widzianych wszędzie dookoła kolorowowłosych dziewuszek z mang, których istnienia do końca
nie ogarniam, bo jestem stworzeniem zupełnie niemangowym ani nieanimcowym.
Następnego dnia udało nam się zaspać na panel „Fantasy & Science Fiction” – pismo środka?,
ale za to – trochę przypadkowo, przyznaję, bo miałyśmy właściwie iść już w
stronę dworca, ale Siem powiedziała coś w stylu „A chcemy autograf od Pawła
Majki? Bo teraz będzie z nim panel” – załapałyśmy się na spotkanie Czy miasto jest dobrym tematem dla fantastyki?
– no i muszę powiedzieć, że trwało to niecałą godzinę, ale to była wielce
emocjonująca niecałogodzina.
Kończyny oklapły mi do samej podłogi w
momencie, w którym moderatorka spotkania nie znała nazwiska jednego z gości,
Emila Strzeszewskiego. Bo wiele potknięć można zrozumieć, ale c’mon, nazwisko gościa? Nieco przeginka.
Ja już w tym momencie miałam nastawienie „dziewczyno, nie pogrążaj się, po
prostu spróbuj się nie odzywać”. No ale się odezwała, dzieląc się wątpliwością,
czy warto zaczynać spotkanie bez trzeciego gościa. I ja wiem, że za tym zapewne nie
kryło się żadne wielkie halo, po prostu prowadząca próbowała jakoś rozbić
niezręczną ciszę, ale no… wypadło źle. Po prostu. A później to już głównie
zastanawiałam się nad sensem zadawania pytań w stylu: lepiej pisać o mieście
istniejącym czy fikcyjnym? A lepiej obmyślić je super logicznie i szczegółowo
czy nie? A zamykać bohaterów w przestrzeni czy nie? A ja siedziałam w tym
wszystkim i tylko myślałam: ej… to chyba zależy, co się chce napisać, no nie?
Ja się chyba trochę nie nadaję na takie
spotkania. Nie wiem. Albo za bardzo się czepiam. Ale tak czy owak, panel uważam
za bardzo udane doświadczenie, no i wydębiłam dwa autografy do antologii
Wolsungowej, więc w ogóle nie ma o czym gadać – wygrałam.
To tak tyle z wrażeń na gorąco.
Prawda jest taka, że teraz jestem całkowicie i
niemożliwie wymęczona, ale jednocześnie wiem i czuję, że świetnie się bawiłam.
Wiem już, co zrobić inaczej przy następnej tego typu okazji, żeby bawić się
lepiej, a zmęczyć mniej. Jadąc autobusem już u siebie w mieście miałam jakieś
takie niewyraźne wrażenie, że ci ludzie, którzy są wokół mnie, są jacyś tacy
odlegli. No wiecie, jakby rzeczywistość usiłowała wepchnąć mi się do mózgu, ale
ja się wciąż bronię. To fajne wrażenie i ostatni raz miewałam je chyba wracając
z turniejów rycerskich – dawno temu.
Mój pierwszy Pyrkon – i pierwszy konwent w
ogóle – uważam za doświadczenie udane i chyba jednak wielość człowieków nie
przeszkadza mi aż tak – bo to dość specyficzne człowieki są. Nie, nie zamierzam
przeobrazić się w konwentowy czołg i jeździć teraz ile wlezie. Ale chyba od
czasu do czasu mam ochotę jakąś tego typu imprezę sobie odwiedzić.
Myślę, że to już i tak dostatecznie duży
postęp.
PS. Z Wolsungowej antologii przeczytałam na
razie trzy opowiadania, w Polskim Busie. Niebawem doczytam pozostałe i na pewno
będzie o nich parę słów gdzieś tutaj.
Jako istota z gruntu uczciwa i obdarzona silnym kręgosłupem moralnym (krzyż mnie napiera niemożebnie, a to tylko dzień włóczenia się...) czuję się w obowiązku sprostować: z tym moim tekstem, to raczej przed-przed-przed-premiera ;) Coś jak rzucenie draftem osobom zaangażowanym w większą całość. Jak cała akcja stanie się aktem dokonanym nie omieszkam się chwalić.
OdpowiedzUsuńNo i taka radość, że wypatrzyłam pana Strzeszewskiego w programie, bo ja się przede wszystkim przekonałam, że nie zaglądanie w program wcześniej i nie układanie jakiegoś logicznego planu to jest w ogóle jakiś bardzo zły pomysł na konwent, no bo, kurczaki, człowieki naprawdę ciekawie mówią, a ja niestety mam tendencję do nie ogarniania w ogóle, jeśli wybór jest zbyt duży. Jak ten osiołek zdycham przy pełnym żłobie.
Całościowe wrażenie moje jest takie, że jest pozytywne. O. Po prostu.
A Trybowe cuda są cudne, a ilość ludzi z pasją na tym świecie daje temu światu nadzieję :D
Acz niesmak po warszawskiej starówce, co to ma tylko sto lat, nadal we mnie siedzi *zakłada torbę wstydu*
UsuńAch! Zapomniałam o tym napisać! Mam torbę wstydu! Nareszcie! Co tam, że kostek nie dostałam - mam torbę wstydu!! xDDD
A tak! Temat warszawskiej starówki... Wiemy co o tym myślimy: miej zniszczone do pyłu miasto i je sobie odbuduj, a potem rozważaj znaczenie słowa starówka pod kątem wieku cegieł/kamieni/zaprawy i tak dalej. O.
UsuńCzytam, czytam i gdzieś zaczynam żałować, żem pojechała do domu via Łódź a nie Poznań. xD i jaki tam kwiecień, przez ostatni tydzień wg mnie w Gdańsku był jakiś taki maj w sumie ;)
OdpowiedzUsuńHa! To byłaś Ty? No patrz, nie skojarzyłem nic a nic. Czyli byłyście potem świadkami łamania serca młodemu autorowi, który przyszedł po rady?
OdpowiedzUsuńNa usprawiedliwienie prowadzącej - i nasze trochę też - powiem, tylko, że panele urządzane przedpołudniem ostatniego dnia konwentu bywają,,, no HM. No i jeszcze - to była młoda, trochę stremowana dziewczyna.
Pozdrowienia.
Takie tam z nas psychostalkerki^^ Yup, młodego autora takoż widziałyśmy i prawie było nam go żal, ale przecież to dla jego dobra :)
UsuńHM - dobre określenie. ;)
Ale i tak dobrze było, co?
OdpowiedzUsuńAż sobie przypomniałam mój pierwszy konwent (i jedyny jak na razie) w zeszłym roku w B-b. Niby byłam nie całkiem z tamtej bajki, ale jakoś urzekało.
Było fantastycznie, owszem :)
Usuń