poniedziałek, 11 marca 2013

Fraa w czytelni (46) - "Teoria portali"

Teoria portali - okładka
Autor: Martin Lechowicz 
Tytuł: Teoria portali 
Miejsce i rok wydania: Lublin 2010 
Wydawca: Digi-Tec

Ludzkość od zawsze zadaje sobie fundamentalne pytanie: czy Bóg stworzył świat z miłości czy tak dla jaj? No dobrze, ale na pewno mogłaby je sobie zadawać. Bo Teoria portali, debiutancka powieść Martina Lechowicza, stanowi odpowiedź na ten, jakże istotny, problem.
Bohaterami powieści są dwaj bezrobotni naukowcy (matematyk i biochemik), Witold Bąk oraz Aleksander Poniatowski, którzy pędzą mocno zakrapiane piwem życie w zapadłej wsi Bandziochy, gdzieś na południu Polski. Wszystko się zmienia, kiedy Witek odkrywa tytułową teorię i, kierując się jej wskazaniami, odnajduje tajemniczy portal. Okazuje się, że trzy światy – Ziemia, Guldia oraz Mindia – są połączone Korytarzem, który umożliwia prowadzenie interesów na naprawdę szeroką skalę. A kiedy Mindianie orientują się, że lada moment Korytarz może się rozsypać, tylko Witkowa teoria może ocalić megakorporację Ko-Ka-Kola. Tylko że Witek nie zamierza tanio sprzedać swojego odkrycia.

Tak naprawdę taka fabuła mogłaby oznaczać wszystko: można by z tego wyłuskać całkiem złożoną opowieść spod znaku fantastyki socjologicznej, rozdmuchane naukową terminologią hard sci-fi, wreszcie całkiem malowniczą space operę napakowaną opisami planet z drugiego końca wszechświata.
Martin Lechowicz nie poszedł żadną z tych dróg – wybrał za to formułę kipiącej humorem, nieco absurdalnej historyjki tchnącej polskimi realiami, gdzie akcja pędzi na łeb na szyję, a bohaterowie wygrzebują się z kolejnych tarapatów tylko po to, żeby zaraz po szyję wpaść w następne.
Wybór ten pociągnął za sobą rozmaite skutki.

Jeśli ktoś ma rozeznanie w tym, jak wygląda pisanie w ramach NaNoWriMo (a jeśli tu zagląda, to powinien mieć – w końcu nie raz o tym wspominałam), to tak naprawdę powinna wystarczyć mu konkluzja, że Teoria portali nosi wszelkie znamiona NaNoPowieści. Ponieważ jednak moje blogosumienie nie pozwoliłoby mi skończyć na tym dzisiejszego wpisu, pociągnę ten wątek dalej:
Po pierwsze więc: widać, że autor po prostu się tym pisaniem bawił. To z całą pewnością nie jest kunsztowne arcydzieło, spłodzone w pocie czoła i cyzelowane co do przecinka. Nie, to lawina mniej lub bardziej udanych żarcików, połączona z pewnym niedbalstwem językowym i pędzącą na złamanie karku akcją. Dlaczego twierdzę, że to charakterystyczna cecha NaNoPowieści? Bo żeby napisać pięćdziesiąt tysięcy słów w ciągu miesiąca, trzeba mieć radochę z tego, co się pisze. To nie jest dobra akcja na pisanie Wielkiej Literatury, za to świetna dla stworzenia czegoś ot tak, dla jaj.
Po drugie: wspomniane niedbalstwo. To jasne, że podczas listopadowego maratonu nie ma czasu na przemyśliwanie składni, wracanie do każdego pominiętego przecinka czy szukanie synonimów celem uniknięcia powtórzeń. W efekcie nawet jeśli ktoś całkiem sprawnie posługuje się polszczyzną i potrafi formułować ładne myśli, do NaNoPowieści wkrada się cały szereg banalnych błędów i potknięć, które załatwia później korekta (jeśli, oczywiście, ktoś po listopadzie ma ochotę jeszcze bawić się w korektę). I to samo dotyczy Teorii portali. Widać w niej, że autor jest stosunkowo niegłupim gościem – potrafi znajdować trafne porównania, składać zgrabne zdania i wymyślać fajną fabułę. A nawet jeśli kogoś nie przekonałaby książka, to przecież o filmiki Martina Lechowicza w Internetach nietrudno – facet nagrywa zarówno satyryczne piosenki, jak i dotykające poważniejszych zagadnień wykłady (to właściwie nie jest dobre słowo, ale nie mogę znaleźć lepszego). Wreszcie na stronie Teorii portali znaleźć można krótkie wypowiedzi, w których autor informuje potencjalnego czytelnika, kim jest, po co napisał tę książkę i o czym ona jest. Toteż natłok błędów w powieści ewidentnie nie wynika z wrodzonej tępoty autora, a z pośpiechu, braku korekty, chciałoby się rzec: z NaNoGrzechów.
Tu muszę na moment zatrzymać się przy humorze: oczywiście, sięgając po Teorię portali, należy uświadomić sobie, że sięga się po dno rynsztoka. Finezji w tym wszystkim niewiele, za to sporo dowcipów o pierdzeniu i aluzji do seksu. Dużo też jest o piciu. Nie wszystkim to musi odpowiadać, ale autor na samym początku uczciwie o tym uprzedza. Problem w tym, że momentami odnosiłam wrażenie, jakby niektóre z tych żartów pojawiały się w tekście trochę na siłę. Jakby autor uparł się, by każda, najmniejsza nawet scenka, była zabawna za wszelką cenę. A ten sam dowcip powtarzany po raz siedemnasty przestaje bawić, choćby był super-śmieszny. To samo dotyczy pewnych zabiegów stylistycznych. Na przykład bardzo szybko można się zorientować, że Lechowicz uwielbia porównania. W którymś momencie miałam wrażenie, że zdanie, które nie zawiera zdania podrzędnego zaczynającego się od „jak” bądź „niczym” to zdanie zmarnowane. Niektóre porównania są, oczywiście, zabawne, większość jest trafna, ale wobec takiego namnożenia jednego triku on się w końcu nudzi. Tym bardziej, że momentami autor trochę się powtarza, choćby wałkując w kółko Johna Rambo w rozmaitych konfiguracjach. To wszystko sprawia, że humor w powieści trochę się marnuje. Czytelnik szybko się z nim oswaja i przestaje się śmiać. I dlatego, choć we wszystkich opiniach i recenzjach, jakie czytałam, autorzy pieją z zachwytu nad tym, jaka to Teoria portali jest pełna absurdu, surrealistyczna, jak to się przy niej człowiek śmieje do bólu brzucha i wypluwa hektolitry kawy i herbaty w niekontrolowanych atakach rechotu, ja mogę napisać tylko tyle: parę razy rzeczywiście parsknęłam śmiechem.
To samo niedbalstwo sugeruje mi trzecią rzecz, którą potwierdza zresztą stopka redakcyjna, gdzie za wszystko odpowiedzialny jest autor, za wyjątkiem ilustracji na okładce(nota bene, świetnej): Teoria portali zalatuje mi selfpublishingiem. Nie mam pojęcia, czym właściwie jest wydawnictwo Digi-Tec. Ale gdyby było „normalnym” wydawnictwem (wbrew pozorom nie zamierzam hejtować selfpublishingu, bo sama korzystam z jego dobrodziejstw), dysponowałoby kompetentnym zespołem do redakcji i składu. A jednak tego zabrakło. I właśnie selfpublishing jest dla mnie kolejną rzeczą charakterystyczną dla NaNoPowieści (bo wszyscy kochamy CreateSpace).

A szkoda. Bo fabularnie Teoria portali jest naprawdę fajna, pełna nieoczekiwanych twistów fabularnych, zawierająca sporo akcji i zgrabnie przeplatających się wątków. Gdyby tak poświęcić jej więcej uwagi, mogłoby być naprawdę super. Może i troszkę bolało mnie, że w Guldii i Mindii za grosz nie ma egzotyki i że wszystkie światy tak naprawdę wyglądają i funkcjonują jak Ziemia, tylko ich mieszkańcy trochę się między sobą różnią. Drażniło mnie, że narrator, nawet opisując myśli i uczucia Midianina albo Guldożera, wciąż odnosi się do naszej, ziemskiej rzeczywistości, co nieco rozbijało klimat (którego i tak nie było za wiele). Niemniej były to elementy, które właściwie zostały dość dobrze uzasadnione w samej powieści i trudno mi się do tego przyczepić na jakiejkolwiek innej podstawie niż „bo tak mi się podoba”. Ale cała reszta mankamentów bardzo niefajnie psuje efekt. Mam jednak nadzieję, że Martin Lechowicz nie spocznie na laurach i może, przyjrzawszy się swojej debiutanckiej powieści, weźmie się znów za pisanie, tym razem dbając o dowcip (nie zawsze trzeba iść w ilość, a jedna poważna scena raz na parę rozdziałów nikogo by nie zabiła), o urozmaicenie, wreszcie o korektę i skład. Bo pomysły są (dla mnie szczególnie ciekawe były wtręty historyczne). Jest też poważniejsza treść przemycona gdzieś na marginesie beztroskiej opowiastki o dwóch uczonych pijakach. A skoro o nich mowa, no to przecież czytelnik dostaje też wachlarz pełnokrwistych bohaterów, w których losy bardzo szybko można się zaangażować. Szkoda byłoby to wszystko marnować.
A dla Teorii portali 5/10 – średnio. Ale z uśmiechem. 






Vortan był wściekły. Nie dość, że wywrzeszczał na całą restaurację ściśle tajne informacje, których siła rażenia była porównywalna ze średniej wielkości bombą atomową, to jeszcze pozwolił, żeby dziesięciu osobom udało się z nimi dać nogę. Dziesięć osób! Dziesięć osób biegających po mieście z supertajną informacją, której samo głośne wypowiedzenie wystarczy, aby obrócić całą Guldiańsko-Mindiańską cywilizację w proch, pył i szambo! Praktycznie rzecz biorąc, dziesięć osób poza kontrolą daje w tej sytuacji pewność, że jutro rano wszyscy już będą wiedzieć o tym, co jeszcze przez dobry miesiąc mogło i powinno pozostać tajemnicą. A znaleźć dziesięć osób w tym rewolucyjnym chaosie graniczy z cudem.
– Koniec imprezy! – huknął Vortan w stronę pozłacanego stolika dla honorowych gości stojącego w samym środku pobojowiska. – Wyłazić mi stamtąd!

2 komentarze:

  1. Ja jednak dam szansę tej książce. Może nie teraz ale już nie długo. Jakoś mnie zaintrygowała. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wcale nie sugeruję, że nie powinno się jej dawać szansy - wręcz przeciwnie, czyta się szybko i - mimo wszystkich wad - jest to przyjemny odmóżdżacz. :) Ale, jeśli miałabym coś sugerować, to doradzałabym pożyczenie tej książki z biblioteki lub od kogoś, kto ma, aniżeli kupowanie własnego egzemplarza. ;) Kupić zawsze można później, jak już nas zachwyci i stwierdzimy, że będziemy do niej chcieli kiedyś wrócić. :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...