Jonah Hex - plakat |
Długo się zastanawiałam, jak ugryźć temat. Prawdę mówiąc, na początku chciałam po prostu napisać o komiksie. Ale potem szarpnęłam się jeszcze, żeby obejrzeć film (o tym, czemu uważam to za solidne szarpnięcie się – za chwilę) i doszłam do wniosku, że może by to jakoś połączyć, porównać. Im więcej jednak nad tym myślałam, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że jednak o wiele łatwiej wyrzygiwać pretensje odnośnie czegoś niż się konstruktywnie zachwycać, toteż ciężar notki właściwie w całości przerzucił się z komiksu na film. A potem zupełnie zwątpiłam, czy cokolwiek na ten temat popełniać, bo dziś rano Ulv przez telefon właściwie mi wypunktował, co tutaj napiszę i pomyślałam, że chyba nie ma sensu tworzyć notki, która już została stworzona. Nawet jeśli tylko w głowie czytelników. Czytelnika.
Moja przygoda z Jonahem Hexem zaczęła się w 2010 roku, kiedy pierwszy raz zobaczyłam zwiastun filmu w reżyserii Jimmy’ego Haywarda. Napaliłam się na to jak szczerbaty na suchary i, jak to zwykle ja, ostatecznie jakoś nie po drodze mi było z kinem. Przez długi czas miałam tylko mgliste pojęcie, że film jest na podstawie jakiegoś komiksu – co zresztą napawało optymizmem, bo przecież 300 też na podstawie komiksu, a jakie świetne. Spodziewałam się czegoś z porządnym przypierdem.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy spróbowałam kiedyś obejrzeć Jonaha Hexa na małym ekranie i zdzierżyłam chyba pół godziny, bo… po prostu było niemożebnie nudne!
Ale jak to?, myślałam sobie. Przecież zwiastun… no i WOGLE… western, Dziwny Zachód, komiksowy rozmach, western, szpetny bohater, western…? Jak to może być nudne? Wiele razy zadawałam sobie to pytanie, aż w końcu zrobiłam jedyną rzecz, jaka mi pozostała: sięgnęłam po komiks Jonah Hex.
Nie ukrywam, że wciąż mam ogromne braki. Prawdę mówiąc przeczytałam ledwie połowę serii wydawanej od stycznia 2006 roku, bo tylko do tego miałam łatwy dostęp. Ale to wystarczyło, żebym zaczęła się zastanawiać: jak to było z tym filmem? Może ja byłam chora albo zmęczona? Dlaczego miałoby mi się nie podobać? Przecież to genialna historia!
I się zawzięłam – i obejrzałam film jeszcze raz. Tym razem od deski do deski (to właśnie było owo szarpnięcie się).
Postawmy sprawę jasno: nie myliłam się. Nie byłam ani chora, ani skacowana po jakiejś świetnej książce. Ten film jest słaby. Bardzo słaby. Okropnie. To zadziwiające, że można nakręcić tak marny film mając jako bazę tak świetny komiks. Ogromny potencjał, w sumie wystarczyłoby kręcić kadr po kadrze, praktycznie zero kombinowania. Tymczasem Mark Neveldine i Brian Taylor (scenarzyści, więc podejrzewam, że to w dużej mierze oni są za to odpowiedzialni) wzięli z komiksu imię bohatera (bo, poza imieniem, niewiele ma wspólnego postać grana przez Josha Brolina z oryginałem), imię jednej z bohaterek (tu wspólnego jeszcze mniej), stworzyli idiotyczną intrygę, dodali najzupełniej kretyńskie efekciarstwo, okrasili to odrobiną magii i wio – wyszła nijaka papka z nudnymi, zupełnie niezapamiętywanymi postaciami.
Zacznijmy od bazy, a więc: kto zacz ten Jonah Hex?
Wychowany przez ojca-alkoholika, bo matka porzuciła ich (znaczy chłopa i potomka), kiedy Jonah miał kilka lat, i uciekła z jakimś absztyfikantem. Stary Woodson Hex przez jakiś czas jeszcze znęcał się nad synem, aż w końcu sprzedał go Apaczom i tyle go było. Jonah wychował się wśród Indian i wszystko byłoby cacy, gdyby nie poprztykanie się z synem wodza, Noh-Tantem, który był ździebko zazdrosny. Noh-Tante podczas wypadu po konie zostawił Jonaha na pewną śmierć. Tyle tylko, że Hex, uparta mynda, nie zechciał umrzeć i po kilkunastu latach wrócił. Stoczył z przybranym bratem pojedynek, został oskarżony o podstępne zabicie przeciwnika i oszpecony – wódz Apaczów wypalił mu na twarzy znak demona.
Ładna historia, widowiskowa, z Indianami, miłością, zazdrością, walką i bogowie wiedzą czym jeszcze. Prawie jak w Wielkim Małym Człowieku, tylko bardziej, mocniej i krwawiej. Dałoby się? Och, na pewno by się dało. Ale przypuszczam, że pokazywanie Indian, którzy wypalają znaki na twarzach białych przyjaciół byłoby może w złym guście czy coś. Bo filmowego Jonaha najzupełniej wykastrowano z całej tej przeszłości. W jakichś smętnych przebitkach mamy głównego antagonistę, Quentina Turnbulla (o zgrozo, John Malkovich, czemuś się na to zdecydował, człowieku?!), który ogólnie sprawia, że żyjący do tej pory długo i szczęśliwie Hex traci wszystko – wraz z symetrią twarzy. A potem, żeby było jeszcze śmieszniej, Jonah sam rozchrzania sobie do reszty facjatę. Ja rozumiem potrzebę pokazania, że główny bohater jest twardzielem, ale po prostu tego nie kupiłam. Gościu w całym filmie jawił mi się raczej mocno nijako i dowalenie mu tego idiotycznego akcentu po prostu zupełnie nie pasowało, gryzło się z całą resztą.
Ponieważ filmowy Jonah wciąż miał zdecydowanie za mały współczynnik zajebistości, trzeba było wykombinować coś jeszcze. Oto więc nasz bohater potrafi rozmawiać ze zmarłymi. I tu znów gwałtowny opad zainteresowania filmem.
To znaczy żeby nie było: ja lubię fantastykę, Weird West i wskrzeszanie zmarłych. W dzieciństwie, kiedy nie chciałam być grabarzem, to planowałam karierę nekromantki (gdzieś pomiędzy astronautką a sławną pisarką, ma się rozumieć). Rzecz w tym, że komiksowy Jonah ma charakter. I nie potrzebuje sztucznego podkręcania go supermocami (a przypominam, że mówimy tu o bohaterze od DC Comics, a więc Supermany, Justice League i cała ta czereda!), jakimiś od czapy dorzuconymi scenkami „utwardzającymi” (ekhm… jak fachowo nazwać takie sceny, które są dodane tylko po to, żeby podkreślić hardość i zajebistość delikwenta?) – jest spójny, konsekwentny i wyrazisty. On sam. I to do niego przywiązuje się czytelnik, a nie do tego, że łohoo, jak fajnie dotknął tamtego gościa, który od tego zmartwychwstał. Po prostu w filmie miałam wrażenie, że twórcy sięgnęli po każdy możliwy chwyt, który sprawi, że ich protagonista będzie interesujący, oprócz tego najbardziej oczywistego – czyli oprócz pi razy drzwi wiernego oddania ducha postaci z komiksu.
No właśnie, skoro już wspominam o udziwnieniach i sztucznym podkręcaniu klimatu: weźmy na przykład taką broń. W jednej z pierwszych scen prawie spadłam z krzesła, kiedy zobaczyłam to:
Jonah Hex - kadr z filmu |
Jonah Hex - kadr z filmu |
Nie znam się za dobrze ani na koniach, ani na militariach, ale niech ktoś mnie poprawi, jeśli się mylę: czy ten koń nie powinien dostać ciężkiego pierdolca, jeśli by mu te gatlingi waliły pod samymi uszami? Takie ustrojstwo chyba hałasuje, czyż nie? Ale znów: bohater jest sam w sobie bez wyrazu, więc trzeba go oblepić gadżetami, choćby te były bez sensu.
Jednak broń Hexa to nie jedyny problem filmu. Turnbull i jego Gwiazda Śmierci broń masowej zagłady też się nie popisali: wciąż mnie nurtuje, dlaczego te wszystkie kule musiały przed wystrzeleniem być turlane przez te wszystkie windy, tunele, podajniki, mijać całe puste przestrzenie pod pokładem statku? Staruszek lubił sobie na to patrzeć w długie zimowe wieczory? Jeśli mam być szczera, więcej sensu dla mnie miały steampunkowe wynalazki w Wild Wild West. Wiem, że to był głupi film, ale miał zasadniczą przewagę nad Jonahem Hexem: nie udawał, że jest na poważnie. No i miał o wiele większy rozmach, ale to już inna para kozaczków.
Ach, no bo właśnie: po filmie kręconym na podstawie komiksu oczekuję, wspomnianego już wcześniej, przypierdu. Jak we, wspomnianych już wcześniej, 300. Kij, że dużo komputera, że historia przemieszana z fantasy, że widowiskowe dla samej widowiskowości – ma być z rozmachem i fantazją. A Jonah Hex…? Wspominałam, że był nudny? No właśnie. Takie dziwne niewiadomoco, które nie może się zdecydować, czy być steampunkową opowieścią z Dziwnego Zachodu ze szczyptą grozy, czy poważnym, historycznym westernem. I wyszła kupa. A jak się dowiedziałam, że oblubienica Jonaha, Lilah (Megan Fox), to komiksowa Tallulah, miałam ochotę wyrzucić komputer za okno. W komiksie Tallulah to prawdziwa babka z jajem. Spójna i przekonująca, samodzielna, z bardzo konkretnymi pragnieniami. W dodatku oszpecona, co stworzyło fajną sytuację, w której wszyscy byli przekonani, że ona oszpecona, on oszpecony, więc na pewno w te pędy poleci jej pomóc. Tymczasem Lilah poci się i wzdycha do Hexa – na tym właściwie jej rola w filmie się kończy.
Film Jonah Hex mogę z czystym sumieniem zaliczyć do moich największych rozczarowań roku. Nie chodzi o to, że był wyjątkowo słaby. Bo oglądałam wiele słabych filmów i potrafiłam się na nich fantastycznie bawić. Chodzi o to, że miałam naprawdę spore oczekiwania wobec tego tytułu. A po przeczytaniu (części) komiksu – jeszcze większe.
Tu wrócę jeszcze do komiksów: jeśli ktoś w ogóle lubi te klimaty, niech, brońcie bogowie, nie sugeruje się filmem. Bo komiks jest naprawdę przedni. To znaczy nie przeczę, było kilka odcinków, które trochę mnie znużyły, w dodatku parskam jadem na niektórych rysowników, ale całokształt oceniam naprawdę wysoko. Świetne historie, rewelacyjny klimat, wyraziste postacie (ach, Bat Lash!) i przebijający tu i ówdzie steampunk (bah, jest nawet odcinek poświęcony Edisonowi i Tesli, choć akurat wypadł zdecydowanie poniżej moich oczekiwań). A na rysowników parskam z dwóch powodów: po pierwsze, niektórzy mają tendencję do beznadziejnego cieniowania, które wygląda, jakby bohaterowie spędzili cały poranek na mazianiu się smołą, a ja dzięki temu kompletnie nic nie widzę oprócz czarno-białej paciai. Po drugie, nie wszyscy są Lukiem Rossem. Tak, Ulvie, napiszę to!
Luke Ross rysował odcinki 1-7 tej serii, o której wspomniałam. Jego Jonah Hex wyglądał jak młody Clint Eastwood. I ja teraz zadam pytanie: jak, u licha, można, mając bohatera, który wygląda jak młody bóg Eastwood, przez resztę serii rysować go JAKKOLWIEK INACZEJ?!
fragment: Jonah Hex vol. 3, odc. 1, s. 3 (rys. Luke Ross) |
W ogóle na temat komiksu miałabym do napisania dużo więcej, bo uwag nasuwa się przy lekturze wiele, ale wciąż nie czuję się kompetentna, by którykolwiek z tematów poruszać – może kiedyś, jak doczytam.
A film dostaje ode mnie 2/10 – tylko dlatego, że dwóch przydupasów Quentina Turnbulla było całkiem fajnych.
Do popełnienia tej notki zainspirowała mnie akcja „Cała Polska pisze o komiksach”, do udziału w której bardzo zachęcam.
Film to jeden wielki rzyg, tyle z moich wspomnień. Widziałam raz i do końca dzielnie trwałam na posterunku. Nie stawiałam przez to komiksu w negatywnym świetle i po twoim wpisie wiem jak bardzo słusznie. ;)
OdpowiedzUsuń"(ekhm… jak fachowo nazwać takie sceny, które są dodane tylko po to, żeby podkreślić hardość i zajebistość delikwenta?)"
OdpowiedzUsuńPowiedziałabym, że najbliżej temu do imperatywu opkowego Mary Sue.
Sam film widziałam nawet dwa razy i ciągle go nie pamiętam. A pamiętam nawet najgorsze badziewia, przy których waliłam głową w ścianę.
A mnie tam się podobał. To znaczy zdaję sobie sprawy z tego, że jest tandetnie zrobiony, ale ja uwielbiam Wired West i Steam Punk, a takich filmów jest jak na lekarstwo, więc mówcie co chcecie, ale ja i tak będę lubił :P
OdpowiedzUsuń