Autor:
Philip K. Dick
Tytuł: Raport mniejszości
Tytuł oryginału: Minority
Report
Tłumaczenie: Konrad Brzozowski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2002
Wydawca: Amber
Chciałabym
móc napisać, że ponieważ sięgnęłam już do powieściowego dorobku Dicka (no,
dopiero zaczęłam sięgać, ale jednak jakąś próbkę już miałam), to tym razem
postanowiłam zerknąć do krótszych form tego autora. Niestety, prawda jest
znacznie bardziej prozaiczna: akurat byłam w bibliotece, akurat spieszyłam się
na tramwaj, więc szarpnęłam z półki „fantastyka” pierwsze, co mi wpadło pod
rękę, po czym popędziłam załatwiać dalsze sprawunki. Okazało się, że w mojej
torbie wylądował właśnie Raport mniejszości (no i coś
Cherryh, ale czarno to widzę). I, co wciąż mnie bawi, dopiero przy którymś z
kolei opowiadaniu zorientowałam się, że to właśnie jest zbiór opowiadań, a nie
powieść.
Wszelkie
facepalmy i głosy oburzenia zamierzam w tym miejscu zbyć wzruszeniem ramion.
Podkreślam, że nigdy nie uważałam i nadal nie uważam się za fachowca w
dziedzinie fantastyki naukowej (nienaukowej zresztą też). Cmoknijta się więc
Państwo w Państwa super-obeznany poślad.
Kiedy
już połapałam się, z czym w ogóle mam do czynienia (och, raz przydałoby się,
gdybym od razu przeczytała opis na okładce, cóż…), całość wreszcie zaczęła mi
się gładko układać.
Otóż
jest sobie świat – chciałoby się powiedzieć, że świat przyszłości, gdyby nie
to, że wcale nie. W zamyśle gdzieś pod koniec dwudziestego wieku światem tym
wstrząsnęła wielka wojna – a może nawet dwie. Jakiś kataklizm, o którym tu i
ówdzie jest mowa. Opowiadania zaś dotykają zdarzeń poprzedzających wojnę,
czasem takich tuż po niej, innym znów razem nieco odleglejszej przyszłości. A
ponieważ teksty wchodzące w skład zbioru zostały napisane na przestrzeni lat
1954-1964, ta „nieco odleglejsza przyszłość” to XXI wiek.
Teoretycznie
opowiadania są odrębnymi całostkami, trudno jednak nie zauważyć, że wiele je
łączy. Począwszy od najbardziej ewidentnych przykładów, jak teksty Zastępca oraz I co teraz z Raglandem Parkiem?, w których czytelnik ma do
czynienia z tymi samymi postaciami i zaledwie kilkoma miesiącami rozrzutu, a na
mniejszych oczywistościach kończąc, jak przewijający się w rozmaitych
opowiadaniach prekognici czy pewne stałe elementy wymyślonego świata: ot,choćby
homeostatyczne kioski z gazetami. Przede wszystkim jednak nad wszystkimi
utworami wisi bardzo podobny klimat: trochę postapokaliptyczny, trochę
antyutopijny, wypełniony ludźmi, którzy jakośtam próbują robić swoje, próbują
odnaleźć się w tym świecie, który dawno temu już przestał być normalny. Czyli
tak naprawdę czytelnik znów dostaje to, co miał w Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?: przygniecioną do ziemi
ludzkość, która usiłuje się podnieść i wszystko sobie poukładać. Tu i ówdzie są
osiedla (w niektórych opowiadaniach jedynie schrony, w innych zaś całe, nieźle
prosperujące miasta), ale poza ich granicami Ziemia jest opustoszała i
niegościnna. Nikt nie chce tam być. Atmosfera tego dziwnego osamotnienia
towarzyszy czytelnikowi przez całą lekturę.
Nie
ukrywam, że dla mnie najciekawsze były opowiadania, w których najmocniej
rysowała się owa postapokalipsa: Autofabryka,
Monopolistka, Beztroska Pat – to teksty, które utkwiły mi w pamięci, w
szczególności właśnie otwierająca zbiór Autofabryka
– z jednej strony opowiadanie o tym, jak to maszyny przejęły kontrolę i o
konsekwencjach nieograniczonej eksploatacji dóbr naturalnych, z drugiej jednak
warto tu przytoczyć słowa, które o tym tekście powiedział sam autor: „Jednak
pisząc ten tekst chciałem powiedzieć, że jeśli fabryki w pełni się
zautomatyzują, może wytworzyć się u nich, jak u istot żywych, instynkt
przetrwania… i w rezultacie sięgną po dobrze nam znane środki” (komentarze
autora znajdują się pod koniec zbioru, wraz z datami popełnienia zarówno ich,
jak i samych opowiadań).
W
większości opowiadań widać… cóż, dramatyczny brak wiary w człowieka, a więc coś
zupełnie odwrotnego od tego, co można znaleźć u Clarke’a. Dickowi bohaterowie
są bierni, zobojętniali, nieudolni – jak choćby Slade, który tak fatalnie
motywuje innych do pracy, że najlepszym pomysłem wydaje się wysłanie go, żeby
pomotywował trochę Hitlera, bo a nuż uda się uniknąć II wojny światowej. Albo
wszyscy dorośli w Beztroskiej Pat – tam
z kolei ludzie zamknęli się w schronach i żyją grą, która przenosi ich do
świata wspomnień. Od czasu do czasu wychodzą na powierzchnię, by odebrać
paczki, które zrzucają im Marsjanie – ale tak naprawdę zawartość tych pakietów marnują,
zużywając wszystko do udoskonalania planszy do gry. Kto wie, jak daleko mogliby
zajść, gdyby się otrząsnęli? To nieistotne – bo się nie otrząsną.
To
dość charakterystyczne dla tych fabuł: niby coś się w nich dzieje, czasem nawet
jest całkiem sporo akcji (jak choćby w tytułowym Raporcie mniejszości) ale aż nazbyt często powtarza się schemat, że
generalnie po przeczytaniu tych kilkunastu stron… nic się nie stało. Fabuła
jest dokładnie w tym samym miejscu co przedtem, a wszelkie wysiłki jednostek,
które jakoś próbowały się wyrwać z tych ponurych światów, spełzły na niczym.
Maszyny spokojnie zaczną się reprodukować, małżeństwo zacznie grać w innym
schronie i tak dalej. Nawet całkiem spektakularne sukcesy do niczego nie
prowadzą. Człowiek nie potrafi albo nie chce niczego zmienić ani poprawić.
Mimo
niezbyt dużej dawki optymizmu, jestem bardzo zadowolona z lektury zbioru Raport mniejszości. Jest tam kilka
elementów, które cenię dużo bardziej niż akcję i ratowanie świata: mądre
pomysły, które trudno wyrzucić z pamięci. Jakby losowe wycinki z jednej
rzeczywistości, nie tak odległej od dnia dzisiejszego, przesycone świetnym
klimatem. Są też wzbudzający emocje bohaterowie, choć nie zawsze są to emocje
pozytywne – wystarczy wspomnieć Maxa Fischera, zastępcę prezydenta Stanów
Zjednoczonych, który, niezależnie od intencji autora, dla mnie jest uosobieniem
stoczniowca i nic na to nie poradzę. I go nie cierpię. Pojawia się też sporo dystansu, odrobina ironii tu i ówdzie, autor wplata do tekstów autentyczne osoby, a w dwóch opowiadaniach bardzo ładnie wciąga do gry czytelnika, który przekonuje się, dlaczego w ogóle czyta to co właśnie czyta.
Najgorsze
z tego wszystkiego jest to, że kilka tekstów na tyle mnie wciągnęło, że ze
sporą irytacją witałam ich nagłe zakończenie. Mam pewien niedosyt po zbiorze,
choć wiem, że gdyby te opowiadania ciągnąć dalej, rozbudowywać do powieści,
byłyby słabsze, pewnie przegadane, a na pewno nie odciskałyby się tak silnie w
pamięci.
Prawdę
mówiąc, Raport mniejszości to dla mnie
w tym momencie taka modelowa antologia opowiadań jednego autora: praktycznie
wszystkie teksty dobre, za wyjątkiem tych, które są świetne. Na pewno warto przeczytać.
8/10.
Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.
- No dobrze - przyznał Manville - udało mi się znaleźć jedno opowiadanie science fiction pióra Jacka Dowlanda. Krótkie, słabe i zupełnie zapomniane. - Otworzył szufladę biurka i wyciągnął z niej pożółkłe pismo, które rzucił Slade'owi. - Nosi tytuł Orfeusz kulawy, a opublikował je pod pseudonimem Philip K. Dick. Nikt go wtedy nie czytał i dziś też nikt nie czyta.
[Philip K. Dick, Orfeusz kulawy]
Od dłuższego czasu ostrzę sobie pazury na twórczość Dicka. A Raport Mniejszości jest jedną z obowiązkowych pozycji.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
A film Spielberga widziałaś?
OdpowiedzUsuńDawno bo dawno, ale widziałam. Pamiętam z niego jedną scenę, bo mi się bardzo spodobała, więc nawet nie wiem, na ile był wierny oryginałowi. ;)
Usuń