Autor: praca zbiorowa
Tytuł: Tarnowskie Góry Fantastycznie 2
Miejsce i rok wydania: Tarnowskie Góry 2020
Wydawca: Wydawnictwo Almaz
Tytuł: Tarnowskie Góry Fantastycznie 2
Miejsce i rok wydania: Tarnowskie Góry 2020
Wydawca: Wydawnictwo Almaz
Jakiś czas temu (zdecydowanie zbyt dawno, ma się rozumieć, za co
serdecznie przepraszam Wydawcę – padło na trudny dla mnie czas, o czym nie
wiedziałam, przytulając książkę do recenzji) przygarnęłam drugi tom antologii Tarnowskie
Góry Fantastycznie. Nie od dziś twierdzę, że lokalny patriotyzm jest
zarąbistą sprawą i takie literackie podbijanie go uważam za świetną aktywność,
stąd też tytuł ten ogromnie mnie ciekawił. No i wszak byłam chyba cały jeden
raz w Tarnowskich Górach, więc czułam się totalnie upoważniona do oceniania,
jak to miasto zostało przedstawione w tekstach.
Zanim przejdę do poszczególnych opowiadań, chciałabym jednak wyjaśnić
swój punkt wyjścia. Bazę, do której odnosiłam swoje przemyślenia względem
tekstów.
Wspomniałam już o lokalnym patriotyzmie – tak, naprawdę bardzo to lubię.
Jeśli mam być całkiem szczera, to uważam, że lokalny patriotyzm jest nawet
cenniejszy od tego patriotyzmu przez duże „P”, narodowego. Bo to przecież
naturalne, że im coś jest nam bliższe, tym bardziej się w to angażujemy.
Najważniejszy jest dla nas własny dom, potem leci osiedle, miasto, a dopiero
gdzieś tam późniejszy level dotyczy całego kraju. I nie ma w tym nic złego.
Jeśli ktoś zaparkuje swoje BMW w naszym ogródku, będziemy ostro wkurzeni –
jeśli zrobi to w ogródku kogoś z Radomia (czy innego miasta, z którym nie mamy
wiele wspólnego), najpewniej nad taką informacją wzruszymy ramionami. I nic
dziwnego.
Chcemy, żeby nasz region, nasza „dzielnia”, był najfajniejszy. Chcemy
pokazać światu, że nasza okolica jest super. Robimy to w różnoraki sposób:
jedni za pomocą sprayu wyrażą na murku swój afekt względem lokalnej drużyny
piłkarskiej, inni wydadzą antologię opowiadań poświęconą danemu miastu. Nie
szukając przecież daleko, od dziesięciu lat robi w Zielonej Górze tamtejszy
klub fantastyki Ad Astra. I ja to ogromnie szanuję.
Ale to moje podejście do tematu wiąże się z tym, że mam w głowie jakieś
cele, którym – wedle mojego mniemania – takie antologie mają służyć. Chodzi tu
głównie o promocję. Jeśli Zielona Góra czy Tarnowskie Góry publikują poświęconą
danemu miastu antologię opowiadań, mniemam, że chodzi tu i pokazanie się
światu. O wykazanie, że hej, mamy ciekawą historię, swoją regionalną i
niepowtarzalną specyfikę, której nie znajdziecie nigdzie indziej. Że to jest
komunikat kierowany na cały kraj, tak żeby ludzie, którzy nigdy nie postawili
nogi na takim przykładowo Śląsku, po przeczytaniu opowiadań uznali „kurde, ja
bym chyba w następne wakacje tam podskoczyła”.
Nie jestem pewna, czy te moje urojone cele i czy to moje podejście do
tematu podzielał wydawca, decydując się na publikację Tarnowskich Gór
Fantastycznie. Ale do tego tematu jeszcze wrócę.
Teraz może przejdę do
meritum.
Mimo najlepszych chęci i tego mega pozytywnego podejścia, którego
przyczyny wyjaśniłam powyżej, antologia niczego mi nie urwała – ani zadka, ani
żadnej innej części ciała. Co nie oznacza, że było źle. Było… cóż, dokładnie
tak, jak można się spodziewać przy antologii opowiadań. Bardzo różnorodnie. I
to dość naturalne, jeśli dostajemy w ręce zbiór tekstów różnych autorów, w
żadnym razie nie mam o to pretensji.
Na plus mimo wszystko muszę zaliczyć, że z czternastu opowiadań raptem
dwa mnie autentycznie zirytowały, kilka po prostu nie podbiło, ale z drugiej
strony – pięć tekstów naprawdę mi się spodobało, z czego dwa tak naprawdę
bardzo mocno.
Zacznę może od tej słabszej strony:
Srebro Marty Kładź-Kocot – i nie chodzi tu nawet o samo
opowiadanie. Nie wciągnęło mnie jakoś spektakularnie, ale przebrnęłam, no bo
tak czysto technicznie było naprawdę wcale sprawnie napisane. Ot, po prostu
fabuła do mnie nie trafiła. Ale autorka popełniła jeden solidny strzał w
kolano: następujące po opowiadaniu „Od autorki słów parę”. Bo dla mnie mało
rzeczy w literaturze jest równie złych co ładowanie czytelnikowi szpadlem do
głowy, że hurr durr, zrobiłam taki risercz, to a to było oparte na faktach, a
to też się naprawdę wydarzyło, a ja to wszystko sprawdziłam i paczaj,
czytelniku, jaka jestem rzetelna. Nie mam pojęcia, po ki ciul autorzy to robią,
ale naprawdę cenię, kiedy pisarz zaufa inteligencji czytelnika i uzna, że jeśli
dany tekst będzie odpowiednio intrygujący, to rzeczony czytelnik sam sobie
sprawdzi, czy przedstawione wydarzenia są fikcją czy nie. Marta Kładź-Kocot
najwyraźniej totalnie nie wierzy w inteligencję czytelnika i jest to dla mnie –
jako czytelniczki – przykre. Tak samo jak przykra dla mnie była obecność
słowniczka w angel fantasy Mai Lidii Kossakowskiej. Znów: mam rączki, jak
będzie mnie coś interesowało, to sobie sprawdzę. Nie obnoś się tak, autorko/autorze,
ze swoim riserczem.
Drugim opowiadaniem, które mnie zirytowało, był Tunel Sławomira
Nieściura. Jakkolwiek sprawnie napisany, to jednak rzucił we mnie pakietem
najzupełniej antypatycznych bohaterów, przez co szczerze i serdecznie miałam w
nosie, co się z nimi stanie. Byli w przeważającej większości bandą
niekompetentnych buców. Co gorsza, słabo wyszedł też pies! To znaczy inaczej:
tak po prostu jako pies był najzupełniej w porządku, nawet uroczy. Pies Ulva
zachowuje się bardzo podobnie. Problem polega na tym, że w Tunelu mamy
psa policyjnego. Psa policyjnego, który nie reaguje na komendy, szarpie się na
smyczy, zjada wyhaczone na ziemi resztki… no kropka w kropkę nasz Vist, tylko
że nasz Vist jest średnio na jeża ułożonym rozkosznym kundelkiem, a nie psem
policyjnym. Przy czym tu od razu przyznaję: nie mam pojęcia, jak w Polsce
wygląda tresura psów policyjnych. Może one tak właśnie się zachowują. Jeśli
tak, to o mój Jeżu, to okropnie przykre. Z drugiej strony – gdzie się zgłaszać,
żeby Vist zaczął dostawać wypłatę?
Skoro już jestem w fazie marudzenia, wspomnę jeszcze o jednym tekście,
dla którego tak naprawdę powinnam zrobić oddzielną kategorię, tylko nie mam na
nią pomysłu. Chodzi mi o opowiadanie Podciepany Marcina Melona. To nie
jest zły tekst. Bah, prawdę mówiąc, nie mam pojęcia jaki to tekst. Bo go nie
przeczytałam. Bo z jakiegoś powodu uznano, że super będzie wrzucić opowiadanie
napisane w całości po śląsku.
I tu muszę wrócić do tego, co napisałam o moich urojonych celach, dla
jakich powstają takie antologie: pokazanie światu, że dany region jest fajny i
ciekawy. Jak, u licha, Tarnowskie Góry chcą to pokazać światu za pomocą tekstu,
który będzie niezrozumiały dla większości ludzkości żyjącej poza tym konkretnym
regionem? Szkoda mi trochę i autora, i mnie samej. Mnie, bo może ominął mnie
fajny tekst (przeczytałam kilka stron i odpuściłam – niby bariera językowa
byłaby do pokonania, śląski jest dużo przyjaźniejszy niż taki na przykład
kaszubski, ale lektura zajęłaby mi drugie tyle co cala reszta antologii), ale
też autora, bo jestem dość mocno przekonana, że nie ja jedna odpuściłam bądź
odpuszczę to opowiadanie. A przecież Marcin Melon z całą pewnością się nad nim
napracował. Całkiem szczerze – nie lubię takiej hermetyzacji. Byłam kiedyś na
konferencji naukowej filologii klasycznej na UG – większość prelekcji odbywała
się po łacinie. I pamiętam, jak mocno mnie to tknęło: po co to robicie? Chcecie
zajarać filologią klasyczną ludzi spoza swojego środowiska? No to nie tędy
droga, bo przecież nic nie zrozumieją. Chcecie kisić się we własnym sosie i
jarać znajomością języka? Okej, ale w takim razie po co ogłaszać się wszem i
wobec z międzynarodową konferencją? I tutaj mam podobne odczucia. Jeśli to
antologia od Ślązaków dla Ślązaków, to nie ma o czym mówić. Po prostu myślałam,
że ten cel jest nieco inny.
Ale dla równowagi: niektórzy autorzy naprawdę dali czadu.
Chyba pierwszym tekstem, który mnie totalnie ujął, były Drzewa
Jakuba Bielawskiego. Ciężki, gęsty klimat uderzył od samego początku i trzymał
do samego końca, po drodze tylko jeszcze bardziej gęstnąc. Gdzieś tam miałam
myśl, że w sumie chyba policja powinna się zainteresować, że w mieście co
tydzień ktoś ginie bez śladu, ale narracja była tak wciągająca, że ta myśl
momentalnie wyparowała, a ja z zapartym tchem śledziłam działalność Rodiona.
Bohater był okropny, ale i tak fascynujący – nie czułam do niego sympatii, co
nie przeszkadzało mi być zaintrygowaną. Stopniowe ujawnianie jego tajemnicy
wypadło świetnie, a finał ociekał miodnością. Nie wyobrażam sobie, jak można by
było lepiej zakończyć to opowiadanie. Dotąd kompletnie nic mi nie mówiło
nazwisko Jakuba Bielawskiego, ale po tej lekturze jestem głęboko przekonana, że
je zapamiętam. Nic mi nie mówiło, bo generalnie horror to nie moja bajka, taki
horror jednakowoż to ja chętnie przygarnę.
Drugim opowiadaniem, które czytałam z ogromną przyjemnością, był LOS
Tarnowskie Góry Anny Hrycyszyn. Tak, tak, ktoś może mówić, że piszę tak po
znajomości. Mogę tylko z ręką na sercu zapewnić, że tak nie jest. To
opowiadanie jest najzwyczajniej w świecie świetne: ma przesympatycznych,
wyrazistych bohaterów, smoka, który bez pudła kojarzy się z Milusiem, bardzo silny element tarnogórski, ciekawą historię i
fajne zakończenie. Tak, oczywiście, to tekst pozostający w kategorii
czytadełek, nikomu światopoglądu nie przewróci do góry nogami. Myślę jednak, że
właśnie taka jest jego idea: rozrywkowa. I sprawdza się w tym doskonale.
Jednocześnie nie mogłam opędzić się od myśli, że to, na co Marta Kładź-Kocot
poświęciła całe opowiadanie i cześć posłowia, Anna Hrycyszyn zamknęła w jednym
akapicie, tym samym dając czytelnikowi zwięzłą, zapadającą w pamięć informację:
w tarnogórskich kopalniach dużym problemem była woda. Tunele były zalewane. I
owszem, to jest ciekawe, bo człowiek spoza regionu całkiem serio może sobie
tego nie uświadamiać – i świetne jest to, że można o tym powiedzieć bez
pedagogicznego smrodku, tylko tak po prostu, jakby się opowiadało o swoim mieście.
W ogóle u Anny Hrycyszyn te Tarnowskie Góry wydają mi się najbardziej obecne,
najłatwiejsze do wyobrażenia sobie. Jak wspomniałam, odwiedziłam to miasto
raptem raz, ale po LOS Tarnowskie Góry mam o nim pewne wyobrażenie,
jakiś obraz w głowie. I to jest bardzo fajne: że teraz mogę sobie myśleć „hej,
chciałabym zobaczyć, gdzie jest to wejście do tunelu”.
Jest też parę innych tekstów, które mi się podobały. Ich problem jednak
polega na tym, że w gruncie rzeczy mało mówią mi o tytułowych Tarnowskich
Górach. Do tej kategorii zaliczam opowiadanie Pawła Matuszka Ku światłu
śniące się życie – wciągająca rodzinna tajemnica, ale mam wrażenie, że z
łatwością można by przełożyć akcję tego tekstu na każde inne miasto. Podobnie
ma się sprawa z Lotem Romualda Pawlaka – Makuch jest dość interesującym
bohaterem, a wykreowany świat robi wrażenie, ale znów: mało tam Tarnowskich
Gór. Bardzo przyjemnie czytało mi się Królową Dramy Aleksandry
Zielińskiej, ale i tutaj to mogła być dowolnie inna rzeka. Choć skądinąd to
bardzo ciekawa, osobista historia i wiarygodnie, wręcz plastycznie
przedstawiony rozwój obłędu głównej bohaterki – czytelnik jest w stanie
zrozumieć, jak do wszystkiego doszło. Za to należy się bardzo duży plus. Inną
historią, choć też dość osobistą i też oderwaną od Tarnowskich Gór, jest Wszędzie,
byle nie do Tarnowitz Bernadety Prandzioch: to ciekawa opowieść o
uśmiechach losu, poczuciu winy i wykorzystywaniu szans. Taka po prostu ładnie
spisana historia o życiu, gdziekolwiek by się ono toczyło.
Na tle tych tekstów z kategorii „fajne, ale czegoś mi zabrakło”, plasuje
się również Przez ciernie do gwiazd Grzegorza Janusza – opowiadanie ma
piękny, mityczny klimat i niewątpliwie działa na wyobraźnię, ale – jak to mity
– sprawia bardzo odległe wrażenie i trudno zaangażować się emocjonalnie.
Podobnie ma się sprawa z Czarodziejskim ziarnem Michała
Studniarka, czyli opowieścią o początkach Tarnowskich Gór, nawiązującą do
znanej legendy: dostaliśmy nieco magii i egzotyki (choć w zupełnie innym
klimacie niż w Przez ciernie…), ale trudno było wykrzesać z siebie
emocje, nadążając za dość zwięzłą, minimalistyczną narracją.
Tak naprawdę pozostaje mi jeszcze wspomnieć o trzech tekstach. Z jednym z
nich, Każdemu, co mu się należy Tadeusza Oszubskiego, mam ten problem,
że właściwie trudno mi o nim cokolwiek powiedzieć. To takie przezroczyste
opowiadanie – jest niezbyt sympatyczny bohater, który popełnia dość klasyczny
błąd i to go wpędza w kłopoty. Ot, tylko tyle i aż tyle. Napisane sprawnie,
czyta się płynnie, ale po prostu w jednej chwili wyparowuje z głowy.
Inaczej ma się sprawa ze Sprzedawcami aniołów Michała
Cetnarowskiego: to znaczy owszem, też jest napisane sprawnie i czyta się
płynnie. Co więcej, u podstaw tego opowiadania leży świetny pomysł,
interesujący świat z wyraźną nutką inspiracji Westworldem. W takiej
sytuacji ja na spokojnie przebolałabym nawet, że bohaterowie są okropnie nudni
– no bo kto potrzebuje bohaterów, kiedy jest świat? A jeszcze opowiadanie
doskonale się zaczyna, z miejsca wciągając. Niestety, mam wrażenie, że w
narrację wdarło się sporo elementów światopoglądowych, takich typowo naszych,
współczesnych, polskich – które trochę nie przystają do tego świata. Może gdyby
zaistniały tam w nieco innym kontekście, mogłyby lepiej zagrać, wkomponować się
w realia. Ale nie zagrały i zwyczajnie kłuły w oczy.
No i jest też opowiadanie Artiwnotz Agnieszki Hałas. Ja do
twórczości Agnieszki Hałas mam ambiwalentny stosunek – czasem mi się podoba,
czasem niekoniecznie, ogólnie nie umiem powiedzieć, czy lubię czy nie. I
podobnie mam z tym tekstem. Bohaterka jest spektakularnie nudna, a brak
osobowości usiłuje nadrobić wspominkami faktu, że dawniej miała fioletowe
włosy. Jej historia w zasadzie nie jest zbyt ciekawa. Za to ciekawe jest to, co
spotkało Artiego. Plus w ogóle czytanie o wanna-be pisarce sprawia, że
jakoś mi milej na serduszku. Ale, co najważniejsze, ja dopiero jakiś czas po
lekturze uświadomiłam sobie, że wszystkie te elementy, za które nie polubiłam
Magdy, protagonistki opowiadania, mogły być najzupełniej zamierzone – bo wszak
mamy do czynienia z bohaterką w depresji. I jeśli mnie irytowało, że ona robi
problemy z jakichś totalnych pierdół, to przecież o to właśnie mogło chodzić. O
pokazanie codziennego życia osoby z tego typu problemami. To nie jest fajne ani
ciekawe, ale z drugiej strony – jest ważne. Myślę jednak, że wrzucenie takiej
bohaterki do dość krótkiego opowiadania było dość karkołomną decyzją. Może to
by zagrało w dłuższej formie, gdzie czytelnik miałby czas, żeby oswoić się z
psychiką bohaterki. Miałby czas, żeby ją zrozumieć. Bo tutaj po prostu bardzo
łatwo się zniechęcić.
Sama nie wiem, jak mogę podsumować tę notkę.
Antologia, jak to antologia, ma teksty świetne, słabe i całe spektrum pomiędzy.
Myślę, że warto po nią sięgnąć, bo moje zastrzeżenia są jednak mocno
subiektywne. Na ogromny plus należy zaliczyć, że w książce prawie nie ma baboli
bardziej obiektywnych, czyli różnego rodzaju błędów w warstwie językowej. Pod
względem warsztatowym wszystkie opowiadania stoją na wysokim poziomie i jedyne,
czego można się w sumie czepiać, to że dana fabuła akurat nie przypadła do
gustu. Widać, że autorzy zgromadzeni w Tarnowskich Górach Fantastycznie
nie są jakimiś losowymi debiutantami, tylko pisarzami, którzy wiedzą, do czego
służy klawiatura. To trochę sprawia, że wszystkie moje zarzuty są inwalidami.
Bo mnie osobiście może drażnić słowo od autorki po opowiadaniu albo napisanie
tekstu całościowo po śląsku, ale bez problemu wierzę, że ktoś może uznać to za
atut. Więc cóż – pozostaje sięgnąć po książkę i przekonać się na własnej
skórze.