Autor:
Edgar Rice Burroughs
Tytuł:
Księżniczka Marsa
Tytuł
oryginału:
A Princess of Mars
Tłumaczenie: Darosław J. Toruń
Miejsce i rok wydania: Poznań 1990
Wydawca: SAWW
Księżniczka Marsa to jedna z tych pozycji, o których bardzo trudno mi się
pisze. Nie dlatego, że mam jakiś szczególnie ambiwalentny stosunek, to by było
pół biedy. Po prostu o ile narzekać na coś można przez wiele stron bez zająknięcia,
o tyle nie do końca radzę sobie z zachwytami. A kiedy myślę o powieści
Burroughsa, nasuwa mi się tylko radosny pisk i machanie rękami. I dwa słowa:
John. Carter.
Jeśli ktoś pokusiłby się o pomyślenie, jak wyobrażali sobie
Marsa ludzie przed stu laty, z dość dużą dozą prawdopodobieństwa uzyskałby wizję
zbliżoną do tego, co przedstawił Borroughs w powieści. Jego koncepcja jest
całkowicie anachroniczna i nie ma krztyny szansy, że cokolwiek z niej może
przetrwać próbę czasu. Począwszy od słynnych kanałów, a na mieszkańcach
Czerwonej Planety kończąc. Z drugiej strony, jeśli się zastanowić i wziąć
jednak pod uwagę, kiedy powstawała Księżniczka Marsa, trudno nie docenić, jak
to jednak jest przemyślane. No, może za wyjątkiem końcowego epizodu z jajkiem.
Mam niejasne wrażenie, że w tamtym punkcie autor już popłynął.
Tyle tylko, że to nie jest książka, którą by się czytało,
żeby dowiedzieć się czegoś o Marsie.
To się czyta dla Johna Cartera, bądźmy poważni. John Carter
od początku do końca. Jest to bohater ze wszech miar cudowny, trochę jak Ijon
Tichy, tylko może nieco bardziej na serio. W jakiś sposób kiedy Carter mówi o
swojej wrodzonej skromności, trochę bardziej w to wierzę, niż kiedy Ijon Tichy podkreśla,
że jest odważny, błyskotliwy, silny, a nade wszystko skromny. Niemniej są to
dla mnie podobne typy postaci – typy, które sprawiają, że lektura jest tak
przyjemna, a czytelnik radośnie mknie wraz z bohaterami od przygody do
przygody. John Carter kopie tyłki, rozkochuje w sobie kobiety, łączy rodziny, obłaskawia
bestie i… cóż, czego nie jest w stanie zrobić John Carter, hah!
John Carter ma – z mojego punktu widzenia – jeszcze jedną,
zasadniczą zaletę: jest konfederatem. Nie mogę go nie uwielbiać.
Jasne, są w powieści i inne postacie. Jak o tym myślę, to
nawet kilka pamiętam – ot, choćby tytułową księżniczkę. Albo marsjańską
opiekunkę Cartera. I choć są to wszystko sympatyczne charaktery, to jednak
bledną w obliczu najważniejszej osoby. Tak naprawdę wiadomo, że istnieją tylko
po to, by John Carter mógł im pomóc albo je pokonać. A pytania towarzyszące
lekturze nie brzmią „czy mu się uda?”, ale „jak tego dokona?”.
Sam zaprezentowany świat, choć może razić ze względu na
nieadekwatność do współczesnej wiedzy o Marsie, jest po prostu ciekawy. Ma
interesującą przyrodę, przemierzają go fascynujące stworzenia, a niesamowite
miasta po dawno wymarłych cywilizacjach intrygują jak diabli i sprawiają, że
czytelnik chciałby zagłębić się bardziej w historię planety.
No i chyba najważniejszy element na powieściowym Marsie:
rasy inteligentne. Fajne jest w ogóle to, że mamy ich więcej niż jedną. Bah!,
nawet w obrębie jednego narodu są poszczególne plemiona czy miasta, które
prowadzą swoją politykę, nie zawsze zgodną z jakimś ogólnym nurtem. Jasne,
można to czytać jako przeniesienie historii Dzikiego Zachodu na Marsa, gdzie są
pokojowo nastawieni, rdzenni Indianie i „ci drudzy”, agresywni wojownicy,
którzy zajmują cudze terytoria. Można Księżniczkę
Marsa w ten sposób czytać, ale – moim zdaniem – nie trzeba. Nie mogę
powiedzieć, żeby dopatrywanie się tego typu paraleli w jakikolwiek sposób
wpływało na satysfakcję płynącą z lektury. Bo ja po prostu nie miałam zupełnie
ochoty zagłębiać się w to, czy powieść jest wyrazem głębokiej tęsknoty za
czasami Dzikiego Zachodu, czy jest krytyką Indian czy kolonistów – czytałam tę
książkę jako przygodówkę o Johnie Carterze i w tej roli sprawdziła się
wybornie.
I wspominałam, że John Carter?
Aha, no i mają tam GPS. Z jakiegoś dziwnego powodu nazywany
kompasem.
Wpis powstał w ramach czytelniczego wyzwania „Eksplorując nieznane”.
Trzymałem co prawda maczugę, ale co mogłem
nią zdziałać przeciwko jego czterem mocnym i długim rękom? Nawet gdybym złamał
jedną z nich pierwszym uderzeniem, gdyż prawdopodobnie starałby się zasłonić
przed ciosem, schwyciłby mnie i zgniótł pozostałymi, zanim bym zdążył zamierzyć
się po raz drugi. Takie myśli przemknęły mi przez głowę, kiedy zwracałem się w
stronę okna, ale zanim to uczyniłem, zahaczyłem spojrzeniem o ciało mojego
dzielnego obrońcy. Ciężko dysząc leżał na podłodze, a z utkwionych we mnie
ślepiów wyzierała żałosna prośba o pomoc i ochronę… Nie mogłem się oprzeć temu
spojrzeniu, nie mogłem opuścić mego zbawcy nie walcząc o niego przynajmniej
tak, jak on walczył o mnie.