środa, 10 sierpnia 2022

Prey

(źródło)
No dobra, to kolejny raz, kiedy miałam pisać o czymś innym, ale koniec końców postanowiłam zmienić temat. No ale muszę, bo pęknę. Bo internet zalewa mnie zachwytami nad najnowszą odsłoną sagi o Predatorze, czyli Prey. Nie policzę już, ile razy przeczytałam, że to najlepszy Predator od czasów pierwszego Predatora. Co bardziej powściągliwi twierdzą, że no okej, drugi Predator może jednak wyprzedza Prey. No a ja obejrzałam Prey i mimo najlepszych chęci, daleka jestem od tych wszystkich zachwytów. A żeby nie było: jestem, jak mi się zdaje, dość niezłym targetem. Bo ogólnie Predatora lubię (wolę Predatora od Obcego!), oglądałam wszystkie części, ale jednocześnie nie jestem aż tak zagorzałą fanką, żeby – zwyczajem wszystkich zagorzałych fanów – sarkać na najdrobniejszą zmianę, którą twórca wprowadzi w moje ukochane uniwersum.
I nawet mi się nie chce ostrzegać o spoilerach – bo wystarczy obejrzeć jakieś trzy minuty tego filmu, żeby dokładnie wiedzieć, jak się potoczy. Więc serio. Nie zamierzam się w to bawić.

Zacznę od rzeczy, które mi się nie podobały, bo tak będzie mi najłatwiej:
Zwierzęta. Na szczęście tego nie było dużo, ale zwierzęta, na które początkowo poluje nasz Predator, są… no, po prostu są złe. Raz, że to po prostu brzydkie CGI, a dwa, że kompletnie nie kupuję ich zachowania. Bardzo wyraźnie były obliczone na to, żeby groźnie wyglądać, a nie żeby były wiarygodne. I ja wiem, że to nie jest film przyrodniczy – ale fakt, że zwierzęta zachowują się głupio, tylko podkreśla to, co czeka nas w dalszej części filmu, czyli:
Predator to żałosna pierdoła. Dosłownie wszystko może go okaleczyć. Gdyby nie miał technologii, którą jest w stanie się w kilka sekund połatać, wykrwawiłby się jeszcze zanim by spotkał naszą główną bohaterkę. Ogólnie to jest film, w którym straciłam szacunek do Predatora. W sumie byłam nim głównie zażenowana i miałam ochotę poklepać go po plecach i powiedzieć „wracaj do siebie, chłopie, może trochę potrenuj, wrócisz tutaj jak dorośniesz”.
Piesek był fajny (źródło)
Częściowo jest tu podobny problem, jaki pojawił się w
Star Trek: Into The Darkness. To znaczy dostajemy antagonistę, który jest pompowany, jaki to on groźny, ale przez to, że kompletnie nie ma adekwatnie groźnego przeciwnika, te jego domniemane nadludzkie zdolności pozostają tylko w sferze gadania o nim. Wierzyłam, że Predator jest wielkim myśliwym w pierwszej części: no bo tam polował na doświadczony, uzbrojony po zęby oddział najlepszych z najlepszych twardzieli. Oni rzeczywiście mogli stanowić wyzwanie. A w Prey? Brawo, Predatorze, nie możesz sobie poradzić z samotną przeciwniczką uzbrojoną w toporek na sznurku, dla której to w sumie pierwsze poważne polowanie w życiu. Już nawet mi cię nie żal. Ale zresztą co tu mówić o naszej głównej bohaterce – przecież nawet wilk zdołał okaleczyć Predatora. Dosłownie wszystko spuszcza mu łomot. Gdyby tego Predatora wpuścić do dżungli z pierwszej odsłony serii, pewnie potknąłby się o korzeń i umarł, zanim jeszcze helikopter Arniego by wylądował.
A finał jest dodatkowo spektakularnie głupi, bo wskazuje na to, że albo technologia Yautja jest idiotyczna, albo ten konkretny osobnik nie potrafi jej obsługiwać. Innego wyjaśnienia nie widzę dla faktu, że naprowadzanie w hełmie nadal działało, kiedy Predator już od jakiegoś czasu nie miał tego hełmu na sobie. Serio, nie miał tam jakiegoś wyłącznika? A jeśli faktycznie nie miał, to czemu postanowił użyć pocisków połączonych z hełmem? Nie wiem, może to też było jego pierwsze polowanie. Może to było dziecko Yautja. Gdyby film to w jakikolwiek sposób zaznaczył, o wiele chętniej bym całość kupiła.
Zwinność Predatora? Jaka zwinność? Gościu rusza się jak wóz z węglem. We wcześniejszych odsłonach była w nim jakaś gracja, był spryt, unikał pułapek, zastawiał własne, fikał po drzewach, ogólnie jak wspomniałam: człowiek wierzył, że to jest rzeczywiście groźny myśliwy (choć koncept termowizji i „ślepoty” na wszystko, co chłodniejsze, wyklucza polowanie na gady – jesteście bezpieczni, reptilianie). Tutaj głupiego bagna nie zauważył.
Oh well, nie żeby główna bohaterka je zauważyła… 

Taabe byłby całkiem w porządku - szkoda tylko,
że jego rolą od samego początku jest
poniesienie śmierci w akcie bycia mniej
zajebistym od Naru
(źródło)
No właśnie, wspomniałam o niej już kilka razy, to może teraz o niej:
Naru (Amber Midthunder – i w ogóle nie mam tu wątów do aktorki, ot, taką miała rolę), nasza nabzdyczona dziewczyna z Komanczów. Ogółem to ciekawy pomysł, żeby bohaterką uczynić rdzenną Amerykankę. Choć mam ogólnie zastrzeżenia co do zaprezentowania kultury Komanczów w tym filmie, no ale dobra – podobnie jak w przypadku zwierząt: to nie jest film dokumentalny. Plus nie znam się zbyt dobrze, może Komancze faktycznie sypiali z pomalowanymi twarzami. Nie rozumiem natomiast, czemu nie można było stworzyć wiarygodnej, kompetentnej bohaterki, tylko właśnie ją: coś na wzór disneyowskiej księżniczki, która nie jest zadowolona ze swojego życia i chce udowodnić światu, że stać ją na więcej. No i w finale oczywiście się okazuje, że miała rację, tylko świat jej nie doceniał.
Po prostu miło by było przeżyć w tym filmie choć jedno malutkie zaskoczenie, zobaczyć coś świeżego, interesującego – a fabularnie to jest jedynie sterta odgrzanych kotletów. Przez to, jak nudna i przewidywalna jest bohaterka (i w sumie cała fabuła), nie czułam żadnych emocji, śledząc jej losy. Nie zależało mi na Naru. A skoro mi na niej nie zależało – jej walka o życie mnie zwyczajnie nudziła. Była jakaś akcja, chyba nawet dynamiczna, a ja siedziałam i się nudziłam. Bo film nie miał niczego, czym by zdołał mnie zaangażować emocjonalnie.
Wiem, że film próbował pokazać Naru jako sprytną wojowniczkę. Ale żebym w to uwierzyła, bohaterka musiałaby poradzić sobie bez magicznych kwiatków obniżających temperaturę ciała w ciągu kilku sekund. No i zdecydowanie zbyt wiele razy ratował ją Imperatyw Fabularny. To najzupełniej popsuło wrażenie i została już tylko smutna Mary Sue.

Last, but not least: Predator i jego
Bardzo Malutka Tarczka (źródło)
Czytałam dużo pochwał o tym, jak piękny jest ten film wizualnie. Jakie fantastyczne widoki.
No więc… no tak, ma widoki. Trudno żeby nie miał. Czy one są nakręcone w jakiś charakterystyczny, interesujący sposób? No nie, po prostu są widokami. Bohaterowie biegają po ładnym lesie, więc widzimy ładny las. Czy mam się tym zachwycać? Na pewno nie będę narzekać, ale to zdecydowanie za mało, żeby wzbudzić mój zachwyt. Nie jest tak, że otaczająca bohaterów przestrzeń została zaprezentowana jakoś ponadprzeciętnie, jak choćby w Propozycji Nicka Cave’a (i Johna Hillcoata - właściwie to dość smutne, że pamięta się tu tylko o scenarzyście, a nie o reżyserze). W Propozycji jest zachwyt tą przestrzenią przemieszany z szacunkiem. Filmowa Australia jest niegościnna, ale jednocześnie jest w niej coś intrygującego, coś, co pozwala się w niej zakochać. To jest kraina, która na długo zostaje w widzu. W Prey nie ma niczego w tym stylu. Wizualnie ten film jest ładny, ale jednocześnie dość przezroczysty.

Teraz może przejdę do rzeczy, które mi się podobały:
Piesek. Piesek był fajny, bo był pieskiem. I bo przeżył.
No i doceniam, że powstała wersja w języku Komanczów. Fajna inicjatywa, no i w sumie należało zrobić tę wersją właśnie tą oficjalną, jedyną, a nie tylko dodatkowym ficzerem. Jak nie jestem fanką Mela Gibsona, tak bardzo lubię w jego filmach właśnie tę dbałość o autentyczność językową (Apocalypto, Pasja). W przypadku Prey może nie było idealnie, ale i tak nieźle.

Obejrzenie Prey może i nie boli, jeśli nastawić się po prostu na głupią, przewidywalną rozwałkę, ale wystarczy zaraz po seansie odpalić sobie z powrotem pierwszego Predatora, żeby zobaczyć niesamowitą przepaść, jaka dzieli te filmy. A przecież Predator ze Schwarzeneggerem to właściwie też jest tylko głupia rozwałka.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...