Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wielkie Kolekcje Westernów. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wielkie Kolekcje Westernów. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 25 września 2011

Wielka Kolekcja Westernów (I.10) - "Rio Grande"


Wielka Kolekcja Westernów - tom 10.

Właściwie powinnam teraz zająć się Alamo z 2004 roku, ale – co zrobić? – nie chce mi się. Leży przede mną pudełko z tym filmem, a ja ciągle nie mogę się zmobilizować do obejrzenia tego kolejny raz. Najpewniej więc niebawem jeszcze wrócę do tej historii i filmów z nią związanych, a dziś zajmę się po prostu kolejną pozycją z pierwszej Wielkiej Kolekcji Westernów, czyli trzecim z „kawaleryjskiego” cyklu Johna Forda filmem – Rio Grande z 1950 roku.

Jest to kolejny przypadek, w którym mam pewien żal do twórców kolekcji – znów bowiem widz dostaje fragment serii (nawet jeśli nieoficjalnej), a pozostałe filmy z cyklu musi sobie skołować na własną rękę. To samo było z „trylogią dolara”, z której w kolekcji brakowało pierwszej części.
Jeśli jednak przymknąć na to oko, to wydanie prezentuje się poprawnie: z pierwszego rozdziału na przykład można się dowiedzieć, że w ogóle film Rio Grande był kręcony w pakiecie ze Spokojnym człowiekiem – ponieważ obawiano się, że ten ostatni będzie klapą, wytwórnia zgodziła się na współpracę z reżyserem, Johnem Fordem, jedynie pod warunkiem, że „na wszelki wypadek” zrobią Rio Grande. Inną ciekawostką jest fakt, że w filmie pojawia się zespół Sons of the Pioneers, który zadebiutował w 1933 roku – to ta grupa odpowiedzialna jest za piosenki w westernie. Czy to źle, czy nie dobrze – wrócę do tego później.
Druga część książeczki również jest interesująca, jako że przybliża historię meksykańsko-teksańskiego pogranicza i rolę, jaką odgrywała w tym wszystkim Wielka Rzeka – myślę, że nie jest to zbyt szeroko znany temat i dobrze, że coś takiego znalazło się w tym wydaniu. Nawet jeśli jest nielitościwie skrócone (musi być, w końcu chodzi o bardzo burzliwy okres w dziejach tego obszaru, a ma się zmieścić na kilku stronach), daje jednak jakieś pojęcie na ten temat.
Ostatni rozdzialik, jak zwykle, poświęcony został ekipie filmowej. Znajdują się informacje o Johnie Waynie (o dziwo, nie jest to skopiowany tekst z książeczki dołączonej do Alamo, więc warto przeczytać), Maureen O’Harze, reżyserze Johnie Fordzie, Benie Johnsonie Jr. oraz Victorze McLaglenie – tu jeszcze należy wspomnieć o tym, że przy Benie widnieje zdjęcie nie tego aktora, co trzeba.

A teraz sam film.
Jak już wspomniałam, za muzykę odpowiada przede wszystkim zespół Sons of the Pioneeers. Cóż – nie będę udawać, że mnie zachwycili. Większość piosenek jest nielitościwie smętna i jękliwa. Można by się spodziewać, że kawaleria będzie się bawić przy nieco żwawszych kawałkach – o wszem, bawiła się, tylko akurat skoncentrowano się w filmie na tych stękliwych przyśpiewkach, wykonywanych dla żony pułkownika albo dla generała. Gdzieś w tle, kiedy śpiewacy szli się natrąbić jak szpadelki, widz mógł usłyszeć kawałek czegoś weselszego, ale szybko następowała kolejna scena, już bez muzyki.
Choć była jeszcze piosenka o Alamo – i tej nawet dało się słuchać. Wykonywali ją nie pułkowi śpiewacy, tylko zwykli szeregowi, zabijając czas w namiocie. I to było fajne.

kadr z filmu Rio Grande
(na pierwszym planie od lewej:
Kirby Yorke, Kathleen, gen. Sheridan)
Ale wypadałoby zapewne powiedzieć nieco o fabule, a nie o muzyce.
Jak wspominałam, Rio Grande to jeden z trzech filmów Johna Forda poświęconych kawalerii Stanów Zjednoczonych. Rzecz się dzieje… chyba nie ma podanej konkretnej daty, ale wspomina się kampanię w dolinie Shenandoah sprzed piętnastu lat, więc wnioskuję, że akcja filmu rozgrywa się w okolicach roku 1877.
Pułkownik Kirby Yorke (John Wayne) dowodzi obozem kawalerii nad Rio Grande, do którego przybywa osiemnastu rekrutów. Jednym z nich jest niewidziany od piętnastu lat syn Kirby’ego, Jeff (Claude Jarman Jr.). Dla ojca sytuacja jest o tyle trudna, że jako dowódca musi traktować progeniturę jak każdego innego żołnierza, a więc na przykład nie może interweniować, kiedy Jeff wdaje się w bójkę albo spada z konia. Jakby Kirby’emu było za lekko, wkrótce do obozu przyjeżdża jego – również od dawna niewidziana – małżonka, Kathleen (Maureen O’Hara), która z kolei chce zabrać potomka do domu. W dodatku wkrótce pojawiają się szeryfowie z nakazem aresztowania jednego z rekrutów, szeregowego Travisa Tyree (Ben Johnson), oskarżonego o spowodowanie śmierci.
Dla Kirby’ego sytuacja więc przedstawia się następująco: jeśli będzie lojalny wobec syna, który chce zostać w wojsku, i sprzeciwi się żądaniu Kathleen, żona go znienawidzi. Jeśli zaś postąpi wedle próśb kobiety, znienawidzi go Jeff. Nie jest też lekko wydać szeryfom Travisa, ponieważ szeregowy od samego początku okazał się bardzo cennym nabytkiem dla pułku, doskonale jeżdżącym konno. Zresztą, Kathleen również jest oburzona sprawą z aresztowaniem, ponieważ rekrut prędko zrobił na niej bardzo dobre wrażenie jako urzekający młodzieniec, który muchy by nie skrzywdził.
Oczywiście w tle są Apacze i Meksykanie, ale film to przede wszystkim historia rodziny Yorke – Kirby będzie usiłował naprawić relacje z Kathleen i Jeffem, jednocześnie pamiętając o obowiązkach dowódcy.
Chyba głównie dla rozluźnienia atmosfery w filmie pojawiają się inni bohaterowie: kwatermistrz Timothy Quincannon (Victor McLaglen) oraz szeregowy Boone (Harry Carey Jr.). Pierwszy jest pociesznym, niemłodym i niezbyt rozgarniętym sierżantem, za którym ciągnie się sława piromana ze względu na dokonania z kampanii Shenandoah. Drugi zaś to typ zgrywusa, jednocześnie niegłupi i odważny chłopak, również świetnie jeżdżący konno.
kadr z filmu Rio Grande (Kirby i Kathleen Yorke)
Jeśli więc chodzi o nastrój panujący w filmie, to jest pewne urozmaicenie – są rzewliwe momenty, w których śpiewa pułkowa kapela, są scenki komiczne z udziałem rekrutów i/lub Quincannona, ale pojawiają się też oczywiście dramatyczne chwile, w których Kathleen odbywa kolejną poważną rozmowę z Kirbym. Są też sceny kojarzące się typowo westernowo, czyli strzelanie do Apaczów, którzy jadą przez pole, wymachując łukami i pokrzykując. Wygląda to dość naiwnie i człowieka przestaje dziwić całe to przetrzebienie Indian – no bo jeśli oni faktycznie w ten sposób mieliby prowadzić walki, to sami by się prosili. Jednak jakiś instynkt samozachowawczy byłby mile widziany na wojnie.
Ale nie tylko Indianie są przedstawieni naiwnie – w ogóle wszystko w tym filmie takie jest. Sceny humorystyczne są tak ewidentnie humorystyczne i nic poza tym, że człowiekowi trudno wycisnąć z siebie coś ponad lekki uśmiech. Bohaterowie są niesamowicie typowi: zgrywus, dzielny syn, zapijaczony doktorek, głupawy sierżant i tak dalej. Nieco bardziej pogłębieni zostali Kirby i Kathleen, choć też nie wychodzą poza jasno określone ramy: doskonały oficer oraz kochająca matka. Fakt faktem jednak, w przypadku tej dwójki jest przynajmniej jakiekolwiek pole do rozumienia. Nie ma co prawda wielkich emocji – chyba ze względu na tę rzewliwość, którą tchnie cała ta historia – ale nie jest to już aż tak płaskie, jak pozostali bohaterowie.
No, całkiem konkretne jeszcze były sceny z udziałem generała Sheridana (J. Carrol Naish), w których ten rozmawiał z Kirbym. I pił kawę. Trochę planowali, trochę wspominali, tak czy owak fajnie w tych scenach rozjaśniała się cała sytuacja plus były ładne akcenty dotyczące Yorke’a-oficera, a nie Yorke’a-męża/ojca. Moment, w którym Kirby zastanawia się, jak historia oceni Shenandoah, był chyba jednym z lepszych w całym filmie.

Niestety – Rio Grande nijak mnie nie porwało. Muzyka smętna, wątki smętne, humor naiwny, Indianie tak stereotypowi, że bardziej się nie da… Może w istocie codzienność kawalerii w obozie nadgranicznym została przedstawiona rzetelnie – ale poza tym, dość trudno dopatrzeć się plusów. Nie jest źle, nie jest też dobrze. Jeden z tych filmów, których po tygodniu się prawie nie pamięta. Sama oglądałam teraz Rio Grande drugi raz, ale czułam się, jakbym widziała to po raz pierwszy. Cała ta historia jakoś spływa po człowieku.
Nie widziałam ani Fortu Apache, ani Nosiła żółtą wstążkę, ale po Rio Grande nie mam jakiegoś szczególnego parcia na uzupełnienie tych braków. Może kiedyś, jak nie będę miała co robić.
Jeśli jednak kogoś rusza oglądanie szklącego się wzroku O’Hary i słuchanie Sons of the Pioneers, to polecam. Dla mnie to uczciwe 4/10, pociągnięte tak wysoko głównie dzięki Wayne’owi i zabawnym rekrutom.







– Już raz poświęciłem twoje rodzinne szczęście dla potrzeb wojny. A teraz mogę zniszczyć twoją karierę wojskową. Wydaję rozkaz i przekazuję ci go osobiście. Chcę, żebyś przekroczył Rio Grande. Zaskoczył i wykurzył Apaczów. Dość mam już wojny podjazdowej i dyplomatycznej zabawy w chowanego. Kobiety i dzieci wyślij do Fortu Bliss. Może spędzisz tu całą zimę. A nawet następną, jeśli będzie trzeba.
– Długo czekałem na taki rozkaz, generale. Ale oczywiście nie słyszałem go.
– Oczywiście. Jeśli ci się nie powiedzie, w sądzie wojskowym zasiądą ludzie, z którymi wjechaliśmy do Shenandoah. Osobiście ich dobiorę.
– Ciekawe, co historia o tym napisze. Wiem, co myśli o tym moja żona.
– Co ją gryzie?
– Dolina Shenandoah, miejsce zwane Bridesdale i Filip Sheridan.
– Napije się pan kawy?
– Chętnie.
– Jest mocniejsza.

czwartek, 22 września 2011

Wielka Kolekcja Westernów (I.9) - "Alamo"


Wielka Kolekcja Westernów - tom 9

Z tym wpisem nosiłam się już chyba kilka miesięcy, w czasie których obejrzałam Alamo Johna Wayne’a trzy razy, a dwukrotnie to Hancocka. Powodów, dla których ta akurat produkcja nastręczyła mi tyle kłopotów, było parę.
Po pierwsze, pierwotnie zamierzałam napisać coś w rodzaju recenzji porównawczej i machnąć za jednym przysiadem coś o obu filmach. Okazało się to jednak dość trudne – różnice są zbyt duże, nie ma więc sensu wrzucać obu produkcji do jednego worka.
Po drugie, zaczęło mnie nurtować pytanie: dlaczego Amerykanie nie nakręcili o Alamo więcej filmów? U nas byłoby już kilka pełnometrażówek (już to widzę: Kot-Bowie, Adamczyk-Crockett i Szyc-Travis. I Linda-pastor!), dwa seriale i gazylion książek Zdradzeni o świcie, Świadectwo, Świadectwo o świcie i SB a Alamo. W dodatku specjalnie do tego powołana komisja śledcza do dziś rozkminiałaby, czy na pewno Meksykanie nie napuścili mgły. A potem przypadkowo trafiłam na niemy film z 1915 roku, Martyrs of the Alamo. I nagle okazało się, że Amerykanie w pierwszej połowie XX wieku jak najbardziej obsmarowali te swoje Termopile w tę i nazad, tylko jakoś te produkcje chyba nie powychodziły na szeroki świat. Film Wayne’a miał bez porównania większy rozmach w zestawieniu z innymi ekranizacjami bitwy z 1836 roku. W latach osiemdziesiątych również pojawiały się filmy o Alamo, znów jednak nie zyskały szerszej sławy – aż do produkcji Hancocka z 2004 roku.

Ale do rzeczy.

Kolekcjonerskie wydanie prezentuje się nieźle. Dla mnie najciekawszy był pierwszy rozdział dołączonej książeczki (nawet jeśli „książeczka” to za duże słowo), „Marzenie Johna Wayne’a”. Rozchodzi się w nim o to, że Wayne przez czternaście lat planował Alamo – zbierał materiały źródłowe, interesował się – między innymi – zarówno przebiegiem samej walki, jak i sylwetkami uczestników. Na przeszkodzie stanęła też kwestia kosztów. Sam Wayne początkowo miał zagrać Sama Houstona, a w rolę Crocketta miał się wcielić Richard Widmark (ostatecznie grający Jima Bowiego, którego z kolei wcześniej planowano powierzyć Charltonowi Hestonowi).
kadr z filmu Alamo (po prawej: Davy Crockett)
Rozdział drugi – jak łatwo się domyślić – poświęcony został historycznej bitwie. Jeśli czyta się to po obejrzeniu filmu, łatwo można zobaczyć, że Wayne w wielu miejscach rozmijał się z prawdą i przeinaczał fakty tak, by całość była… cóż, była po prostu lepszą legendą. Meksykan z dwóch tysięcy zrobiło się więc siedem tysięcy, Bowie się nie pochorował, tylko został ranny w boju, a Alamo nigdy, przenigdy nie próbowało się poddać.
Później zaś znajduje się jeszcze rozdzialik poświęcony ekipie filmowej, a więc garść informacji o Johnie Waynie, Richardzie Widmarku, Laurencie Harveyu, odgrywającej Meksykankę Flacę Lindzie Cristal oraz o twórcy muzyki – Dymitrze Tiomkinie.

Skoro więc już wspomniałam o muzyce, przy tym na chwilę się zatrzymam.
Trzeba powiedzieć jasno: muzyka w Alamo jest absolutnie genialna. Kompozytor został zresztą nominowany za nią do Oscara, choć tym razem nie dostał statuetki. Tak czy owak, Tiomkin był w sumie nominowany dwadzieścia trzy razy, z czego cztery statuetki istotnie powędrowały w jego ręce, co może być pewnym wyznacznikiem jakości.
The Green Leaves of Summer to jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów westernowych (nawet jeśli ostatnio kojarzony raczej z Inglorious Basterds, gdzie też się pojawił):
Ale to tak naprawdę – jak dla mnie – jeszcze nic. Bo za bezwzględnie najlepszy kawałek w filmie, a także jeden z najlepszych westernowych motywów evuh, uważam The Ballad of the Alamo:
Utwór ten ma pierdylion wykonań, z których których warto zapoznać się z wersjami Marty’ego Robbinsa oraz Frankiego Avalona.
   
A teraz, skoro już został wspomniany Franki Avalon, czyli filmowy Smitty, warto powiedzieć parę słów o bohaterach.
Pierwszą rzeczą, jaka się nasuwa przy oglądaniu Alamo, to fakt, że strona amerykańska jest różnorodna. Nie tylko główni bohaterowie, ale i postacie z dalszych planów. Różnią się wiekiem, posturą, ubraniem, poglądami – obrońcy misji nieopodal San Antonio to zbieranina indywidualistów. Oczywiście, najwyraźniej widać to w przypadku trzech dowódców: traper Davy Crockett (John Wayne) jest silny, odważny, ale i rozsądny, dużo inteligentniejszy, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. To świetny dowódca, którego uwielbiają jego ludzie i pójdą za nim w ogień. Crockett jest też czymś w rodzaju bufora między pozostałymi oficerami: Jamesem Bowie (Richard Widmark) i Williamem Travisem (Laurence Harvey). Pierwszy z tej dwójki, opój i hulaka, wcale nie zamierza ginąć w obronie Alamo – kiedy sytuacja robi się trudna, jako pierwszy zamierza zabrać swoich ludzi i wyjechać. A dodatkową motywacją ku temu są nieustanne spięcia z pułkownikiem Travisem – kompletą odwrotnością Bowiego. Travis nie pije, jest wykształcony, elegancki, zasadniczy, honorowy, stara się dbać o morale i myśleć perspektywicznie. To przede wszystkim on widzi ważną rolę, jaką Alamo ma do odegrania w walce Teksasu o wolność. Nie będzie przesadą uznanie, że Bowie i Travis w życiu nie stanęliby do wspólnej walki, gdyby nie umiejętne łagodzenie sytuacji przez Crocketta – i w końcu okaże się, że mimo różnic charakteru, wszyscy jadą na jednym wózku i trzeba być ponad osobiste animozje.

kadr z filmu Alamo (od lewej: Jim Bowie i William Travis)
Oj tak – dla Teksasu ludzie z Alamo zrobią wszystko. Pod tym względem film jest tak pompatyczny i naszpikowany patosem, że – gdyby to nie zostało zrobione tak świetnie – mogłoby śmieszyć. Powinno śmieszyć. Bohaterowie recytują wzniosłe monologi o wolności, niepodległości i republice, prości żołnierze deliberują na temat życia pozagrobowego i miłości, a kobiety są dumne, że ich mężowie wezmą udział w walce o Alamo – nawet jeśli to miałaby być ich ostatnia walka w życiu. Nie ma właściwie żadnego przymusu – absolutnie każdy jest przekonany o słuszności swojej sprawy. Motyw wolności zresztą przewija się nie tylko w odniesieniu do samego Teksasu, ale też podpięty został tu wątek czarnoskórego niewolnika. Oczywiście, tak jak cała reszta, pełen patosu.
Oprócz tego przesadzonego patriotyzmu, o bohaterach można powiedzieć jeszcze jedno: są jak dzieci. Przez długi czas przypominają zgraję chłopców na obozie wakacyjnym. Kiedy robią wypad na teren wroga, wygląda to raczej jak zabawa w podchody. Tu coś spsocą, tam nabroją i wracają ze śmiechem. Scena, w której armata rozstrzelała beczkę jakiejś kukurydzianej wódki i rozpacz jednego z ludzi Crocketta jest jednocześnie zabawna i rozczulająca właśnie ze względu na ten szczery, dziecięcy żal, tak nieprzystający do ogólnej sytuacji.
Tego kontrastu zresztą w filmie jest dużo: z jednej strony beztroska i humor, z drugiej jednak, kiedy przychodzi co do czego, te dzieci momentalnie dorośleją i stają się świetnymi żołnierzami.
Nie, nie mają wad, gdyby ktoś o to pytał. Nawet jeśli mają, potrafią je przezwyciężyć, co czyni z ich wad dodatkowe zalety. A jednak są to postacie na tyle wyraziste i spójne, że widz je kupuje, chociaż widać, że są wyidealizowane. Nawet epizodyczna postać generała Sama Houstona (Richard Boone) jest pełna cnót wszelakich.

Zupełnie inaczej przedstawieni są Meksykanie, choć wcale nie negatywnie. Tym bardziej dziwi mnie, że film ponoć został zakazany w Meksyku.
Tu już nie ma indywidualizmu – meksykańska armia jest jak wielka fala, zalewająca to malutkie Alamo, a poszczególni żołnierze są podobni do siebie jak dwie krople wody. Maszerują w równym szeregu, w identycznych mundurach, nie rozmawiają, nie śmieją się. Jednocześnie przecież są dzielni i odważni, ba! nawet jeden z Teksańczyków mówi wprost, że był dumny z Meksykan, których zabijał i że poległo na pewno wielu wspaniałych mężczyzn.
Sam zaś generalissimo Antonio Miguel Lopez de Santa Anna (Ruben Padilla) jest honorowy i umie docenić prawdziwą odwagę – szczególnie wyraźnie widać to w scenie z żoną kapitana Dickinsona (Joan O’Brien).

Trudno nazwać Alamo filmem historycznym. Mimo dbałości o szczegóły i niewątpliwej historyczności wielu elementów fabuły, całość jest przede wszystkim hołdem. Tu nie ma miejsca na smęcenie w stylu „prawdziwej historii”. Są wielkie emocje, wspaniała, epicka muzyka i silne kontrasty. Wszystko to razem sprawia, że film – mimo że ocieka patosem – nie wzbudza politowania, a rzeczywiście wzrusza. I chciałoby się wierzyć, że to wszystko tak wyglądało.
Aż szkoda, że ten prosty i piękny styl zniknął już z filmów – bo jeślibyśmy kiedyś chcieli kręcić coś o naszych wielkich, narodowych dokonaniach, moim zdaniem powinno to być utrzymane właśnie w tym stylu: uwznioślającym i pobudzającym ten fajny rodzaj patriotyzmu, polegający na dumie z odwagi przodków, a nie na wzajemnym obrzygiwaniu się potokami oskarżeń, kto kiedy i z kim współpracował i dlaczego to moja racja jest najmojsza i mój patriotyzm najpatriotyczniejszy.
Oglądam ten film i za każdym razem mi smutno – po pierwsze, bo to po prostu smutny film. I po drugie, bo my czegoś tak ładnego nigdy nie mieliśmy i nie będziemy mieć. I czasem zazdroszczę Amerykanom ich mentalności.
Pełne 10/10.










- So many times every day you stop and give thanks, but mostly I don't catch on what you're thanking the Lord for. I mean, there's nothing special. 
- I give thanks for the time and for the place.
- The time and the place, Parson?
- The time to live and the place to die. That's all any man gets. No more, no less. 

niedziela, 19 czerwca 2011

Wielka Kolekcja Westernów (II.15) - "Przedsionek piekła"


Przedsionek piekła - okładka

Mam pełną świadomość tego, że w dziale westernowym jest kolej na Alamo, czyli I.9. Tym niemniej czasem po prostu nie ma co się trzymać kolejki, a kuć film, póki gorący. Zrobiłam tak w przypadku Propozycji i Wystrzałowych dziewczyn (dwa przykłady wyjątkowo dobrego i wyjątkowo fatalnego westernu), zrobię tak i tym razem: obejrzałam bowiem film z 1999 roku Przedsionek piekła (oryg. Pugatory, reż. Uli Edel) i bardzo mnie to zasmuciło.
Zasmucił mnie oczywiście nie sam fakt obejrzenia filmu, ale jego jakość.
Przy okazji pisania o Deadwood wspomniałam już, że nowe westerny najczęściej są słabe. Wymieniłam trzy kategorie: remake’i, produkcje bez rozmachu albo idiotyczna, prosta fabuła. Przedsionek piekła (po raz kolejny wiwat tłumacze tytułów, no ale i tak mogło być gorzej…) łączy w sobie dwa ostatnie typy i dodaje coś jeszcze. Ledwo uchwytny powiew tandety, tendencyjności i kiczu. Lekką nutkę nachalnego moralizatorstwa.
Ale po kolei.

Banda niejakiego Blackjacka Brittona (Eric Roberts) napada na bank. Oczywiście, ginie parę osób, ale rabusie wsiadają na rącze rumaki i uciekają, z zamiarem dotarcia z pieniędzmi do Chihuahua. I choć brat samego Blackjacka jest ciężko ranny, ucieka razem z resztą bandy. Za nimi rusza w pościg połowa miasteczka. Po wielu godzinach wyczerpującej jazdy, mniej ważny z Brittonów spada z konia i umiera w męczarniach. Tu widz dowiaduje się, jak bardzo zły i nikczemny jest Blackjack – nie dość, że nie chce czekać, aż brat skona, to jeszcze nie chce go dobić. Tę ostatnią przysługę wyświadcza mu za to siostrzeniec Cavina (Peter Stormare, czyli uroczy i bardzo stereotypowy Rosjanin z Armageddonu), jednego z przydupasów szefa. Przez cały ten postój i dobijanie pościg dogania bandytów (ale Blackjack wcale nie miał racji, kiedy nie chciał czekać; on po prostu był zły – zły i nikczemny), rozpętuje się strzelanina, rabusie tracą całe pieniądze (o tym później…), po czym uciekają dalej i trafiają do tajemniczego miasteczka Refuge, gdzie nikt nie nosi broni, wszyscy są mili i tulaśni, a przybysze mają wikt i opierunek za darmo. Przybysze, naturalnie, zaburzają idealny porządek miasteczka, siostrzeniec zakochuje się w niejakiej Rose (Amelia Heinle), a fantastyka miesza się z westernem.
To znaczy takie było założenie.

kadr z filmu Przedsionek piekła
(od lewej: Doc Holliday, Jesse James, Dziki Bill, Billy the Kid)
Powiedzmy sobie szczerze: w dalszej części wpisu będę bezczelnie zdradzać rozmaite elementy fabuły z zakończeniem włącznie. Tyle tylko, że nie będzie to nic, czego nie można by zgadnąć po pierwszej z brzegu zajawce tego filmu.

Wspomniany wcześniej siostrzeniec, Leo ‘Sonny’ Dillard (Brad Rowe) jest zapamiętałym czytelnikiem tanich powieści o legendach Dzikiego Zachodu, takich jak Jesse James czy Doc Holliday. Dzięki temu, znając podobizny i opisy, dostrzega w niektórych mieszkańcach Refuge bohaterów tych historii – nagle okazuje się, że szeryf Forrest to Dziki Bill Hickok (Sam Shepard), sprzedawca Brooks to Jesse James (J. D. Souther), zastępca szeryfa Glen to w istocie Billy the Kid (Donnie Wahlberg), a miejscowy lekarz Woods to Doc Holliday (Randy Quaid). Również dziewczyna, w której Sonny się zakochał, ma drugą tożsamość.
W końcu Leo poznaje prawdę: Refuge to czyściec, w którym legendarni bohaterowie Dzikiego Zachodu pokutują za błędy, żeby w końcu dostać się do nieba. Pokuta polega na tym, że muszą spędzić w miasteczku określony czas, powstrzymując się od pokus, którymi ulegali w życiu: a więc nie piją, nie palą, nie sięgają po broń i nie przeklinają. Nie stosują przemocy w żadnej formie i pod żadnym pozorem.
Te zakazy sprawiają, że mieszkańcy nie mają wielu możliwości na spacyfikowanie Blackjacka i jego bandy. Ci zaś nikczemnie to wykorzystują. Depczą kapustę farmerowi i rzucają nożami w drzwi kościółka. Jeśli się zastanowić, przez większość filmu to jedyne nikczemne rzeczy, jakie robią ci źli ludzie. Choć fakt, z kapustą źle trafili, bo farmer nerwowy był i łopatą jednego z bandziorów zaszlachtował.
A teraz parę słów o bohaterach:
Najgorsze wersje westernowych bohaterów, jakie widziałam. Dziki Bill Hickok to miękki, zdziadziały człowieczek, który w niczym nie przypomina ani historycznego Dzikiego Billa, ani legendarnego. To boli o tyle, że jest to chyba najbardziej charakterystyczny bohater Dzikiego Zachodu i zawsze, kiedy pojawiał się w jakimś filmie, można było na ślepo obstawiać, że to on. I zawsze się okazywało, że to w istocie on. Tutaj pewnie miało być oryginalnie i inaczej, ale u licha – jaki sens ma robienie „oryginalnej” wizji gościa, który przecież jest postacią historyczną, są jego zdjęcia, jest znany jego życiorys (nawet jeśli owiany legendą)? Tu nie ma za bardzo miejsca na artystyczne widzimisię.
Jowialny, sympatyczny Randy Quaid również nie wypadł przekonująco jako Doc Holliday, którego zdecydowanie lepiej zagrał w Wyatcie Earpie drugi z braci Quaidów, Denis (choć sam Wyatt Earp był kijowy, ale ten jeden bohater wypadł naprawdę dobrze).
Oprócz tego, że pozytywni bohaterowie są świętoszkowatymi pierdołami, należy wrócić do głównego złego, czyli Blackjacka, który głównie jest idiotą. Tu wspomnę jeszcze raz o scenie ucieczki i o tym, jak bandyci stracili całe pieniądze. Stracili je, bo ktoś z pościgu strzelił do konia. Jednego. Ale Britton uznał za świetny pomysł rzucenie całych pieniędzy, jakie zrabowali, na jednego konia. W związku z tym, kiedy tylko zwierzę oberwało i zwaliło się na ziemię, bandyci stracili wszystko, co mieli. I wszystko, za co zginęło paru z nich. Jeśli Blackjack przez całe życie tak taktycznie rozgrywał wszystkie napady i ucieczki, to ja się dziwię, że oni nie przymierali głodem.
kadr z filmu Przedsionek piekła (Doc Holliday)
Dalej – w Refuge Blackjack przedstawił się jako Smith. Tym niemniej w którymś momencie okazało się, że szeryf Forrest wie, kto zacz. Oto więc Britton daje wyraz swojej przenikliwości i stwierdza, że to na pewno Sonny wszystko wygadał. Byłoby mrocznie i groźnie. Szkoda tylko, że parę scen wcześniej widz ogląda bijatykę Hickoka z Blackjackiem, gdzie w tle jeden z bandziorów woła coś w rodzaju: „Dalej, Blackjack!” – ja nie wiem, ja się nie znam, ale mniemam sobie, że to mogło być delikatną sugestią co do tożsamości tajemniczego pana Smitha.

Fabuła i przesłanie?
Należy być życiową pierdołą i dawać sobie wchodzić na głowę. Nie dajcie bogowie, żeby ktoś ośmielił się bronić swojej własności, bo pójdzie do piekła (przykład farmera). Należy nadstawiać drugi policzek i tego typu brednie. Jeśli ojciec wykorzystuje seksualnie dwunastoletnią córkę, ta nie ma prawa się bronić. Oczywiście, jest jeszcze niespodziewane zakończenie, w którym nasi dzielni bohaterowie stają w obronie miłości, zainspirowani przez Sonny’ego, który nie zgadza się na to, żeby bandyci zdemolowali miasteczko i wydupcyli śliczną Rose (która, nota bene, „zadźgała ojca tasakiem” – raz jeszcze wiwat tłumacze i życzę powodzenia w dźganiu tasakiem). Sonny nie boi się umrzeć, nie myśli o sobie, ale o bezpieczeństwie tych, których kocha. W takich okolicznościach będzie mu to policzone jako dobry uczynek. W kategorii rzygliwości morał filmu dostaje 10/10. Brakowało jeszcze tylko szybującego po tęczy różowego jednorożca.
Swoją drogą, ta wspaniała miłość to też interesująca rzecz: gościu zakochał się w niej na zabój wiedząc o niej tyle, że jest ładna. Później jeszcze dowiedział się, że dorastała w patologicznej rodzinie i widział ją, jak się kąpała w jeziorze. Może i jestem mało romantyczna, ale jak się Rose okaże marudną, oziębłą dziewczyną, która nie potrafi uprać skarpetek, a przesolić potrafi nawet chipsy w zamkniętej paczce, za to ma słabość do kotów, które będą srały w całym domu, to będzie lekka wtopa. Ja wiem, że w filmie bohaterowie rzucają sobie trzy spojrzenia i żyją długo i szczęśliwie, tym niemniej zawsze w takich momentach włącza mi się lampka z pytaniem „i co dalej?”.
Jeśli idzie o te elementy fantastyczne, to słabizna. Dobra, w facet trzasnął piorun, jak gościu podniósł nóż. To było nawet fajne. Ale to był tak naprawdę jedyny taki moment w filmie. Pod koniec widz zostaje jeszcze poczęstowany najbardziej kiczowatym i banalnym piekłem, jaki można sobie wyobrazić (przepaść pełna wrzącej lawy). I niebem, przy którym można powiedzieć tylko jedno: weźcie do trumny okulary przeciwsłoneczne, bo będzie dawało po oczach. No serio – ostatnia scena filmu pokazuje Dzikiego Billa, który wygląda przez okienko dyliżansu i krzywi się, mrużąc oczy, a dookoła tylko światłość. Nie wyglądało to zachęcająco.

Ponieważ było to, oczywiście, wydanie kolekcjonerskie, dołożono do płyty kilka informacji o filmie i obsadzie. I tu też, niestety, szału nie było. Tłumaczenie nazw w książeczce jest inne, niż w filmie – wypadałoby to ujednolicić (Refuge to w filmie „Azyl”, w książeczce zaś „Schronienie” – różnica nieduża, ale jednak razi. A przecież wystarczyłoby, żeby osoba odpowiedzialna za treść książeczki obejrzała film… Czy ja wymagam tak wiele?). W dziale poświęconym obsadzie mamy przedstawionego Randy’ego Quaida i jego bohatera, Doca Holliday’a, tylko że przy tych nazwiskach pojawiło się, nie wiedzieć czemu, zdjęcie Billy the Kida. W takim układzie ja się zastanawiam, czyje zdjęcie jest na stronie z informacjami o reżyserze. A nuż załapał się tu montażysta albo producent wykonawczy?

kadr z filmu Przedsionek piekła (Blackjack)
A najbardziej żenujący jest sam wstęp do książeczki:
„Złote czasy hollywoodzkiego westernu skończyły się w latach 70. Na szczęście nieliczne współczesne produkcje nie tylko reprezentują wysoki poziom artystyczny, jak słynne Bez przebaczenia Clinta Eastwooda czy Prawdziwe męstwo braci Cohenów, ale także testują pojemność tego gatunku. Na przykład serial Deadwood to obraz kształtowania się społeczności na Dzikim Zachodzie, a Przedsionek piekła w zaskakujący sposób łączy motywy westernowe i fantasy.”
Do licha: Prawdziwe męstwo to remake i nie wydaje mi się, żeby można je wymieniać na równi z oryginalnymi produkcjami jako przykład współczesnego westernu. Bo to nie jest współczesny western, scenariusz jest z 1969 roku. Toteż przykład mocno nietrafiony.
A jeśli chodzi o łączenie motywów westernowych z fantasy, to już mocniej łączy je nieszczęsny Jonah Hex, chociaż i tak jest mocno niemrawy w porównaniu z tym, czego można by się spodziewać. Z kolei bardziej zaskakująco i subtelnie połączył te elementy Eastwood w High Plains Drifter. Fantastyka w Przedsionku piekła jest niemrawa i bardzo, bardzo banalna. Powierzchowna.

W ogóle oglądając ten film odniosłam wrażenie, że tok myślenia twórców był taki: Westerny o Dzikim Billu się podobają. Westerny o Jesse’m Jamesie się podobają. Podoba się też Doc Holliday w westernach. Jak wsadzimy do jednego filmu Dzikiego Billa, Jessego Jamesa, Doca Holliday’a i Billy the Kida, to będzie się podobało bardzo-bardzo! – Otóż nie. Zmieszanie kilku fajnych elementów w jednej produkcji nie zaowocuje jednym super-fajnym elementem. To tak nie działa. Dzięki temu zarojeniu superbohaterów Dzikiego Zachodu, wszyscy oni stracili na wyrazistości i byli tylko pierdołowatymi mieszkańcami jakiegoś głupawego miasteczka, do którego przyjechali jeszcze głupsi bandyci.

Film nie nadrabia niczym – ani muzyką, ani psychologią bohaterów, ani ciekawą wizją zaświatów, ani humorem… niczym. Za to przez pierwsze dwadzieścia minut widz siedzi i obserwuje trochę strzelania i jeszcze więcej jeżdżenia w oczekiwaniu na jakąkolwiek fabułę.
Przedsionek piekła to film kiczowaty, bez pomysłu, z naiwnym i banalnym, łzawym przesłaniem. Nie mówię tak tylko dlatego, że reżyser jest Niemcem. Kiedy wyrobiłam sobie o Przedsionku… zdanie, nie wiedziałam, że to Niemiec. Nie mogłam być źle nastawiona.
Ten western jest po prostu fatalny. 1/10
Z pozdrowieniami dla Oposa, który prosił o więcej chały na blogasku.







- Co to w ogóle za ludzie? Co oni robią na takim pustkowiu?
- Może to menonici. Słyszałem, że wszędzie mają kolonie.

wtorek, 15 marca 2011

Wielka Kolekcja Westernów (I.8) - "Garść dynamitu"


Wielka Kolekcja Westernów - tom 8.

Dziś ostatni western Sergia Leone w kolekcji. Garść dynamitu (oryg.: Giù la testa) z 1971 roku to opowieść o irlandzkim rewolucjoniście, specu od materiałów wybuchowych, który wyjechał do Meksyku teraz miesza się w kolejną rewolucję.

Wydanie w Wielkiej Kolekcji Westernów rozczarowuje przede wszystkim jednym: brakiem możliwości oglądania z polskimi napisami. Pozostaje więc do wyboru wersja oryginalna lub polski lektor, a Fraa nie lubi zostawać z takimi opcjami. Tu więc jest pierwszy minus.
Jeśli idzie o samą książeczkę, to przedstawia się całkiem znośnie. Ciekawostki istotnie są interesujące, jak choćby ta o tytułach, na czwartej stronie:
„Pierwotny, włoski tytuł filmu brzmiał «Giù la testa», co można przetłumaczyć dwojako: «Schyl głowę», w domyśle – przed wybuchem bomby, a także: «Nie wychylaj się». W edycji angielskiej przyjęto pozbawione tej dwuznaczności «Duck, You Sucker!». Później wytwórnia United Artists wznowiła film pod nazwą «A Fistful of Dynamite», czyli «Garść dynamitu», co było aluzją do pierwszego westernu Sergia Leone «Za garść dolarów» – «A Fistful of Dollars». W kilku krajach Europy film był wyświetlany pod tytułem oznaczającym «Pewnego razu... rewolucja», w nawiązaniu do «Pewnego razu na Dzikim Zachodzie». Tymczasem Niemcy zatytułowali film «Todesmelodie», czyli «Melodia śmierci».”
Po pierwsze, to w jakiś sposób naświetliło sytuację kawiarce, która naprawdę od dłuższego czasu zastanawiała się, dlaczego „Giù la testa” zostało przetłumaczone jako „Garść dynamitu” – choć snu z powiek ten dylemat nie spędzał, jako że Fraa jest przyzwyczajona do idiotycznych „tłumaczeń” tytułów (Die HardSzklana pułapka!). Po drugie jednak, kawiarka mogła się przekonać, że to nie jest wyłącznie polska przypadłość, takie twórcze znęcanie się nad tytułami filmów. To w jakiś sposób pocieszające.
Ponadto w pierwszym rozdziale, tradycyjnie poświęconym filmowi jako takiemu, można przeczytać, jacy aktorzy byli rozpatrywani do głównych ról, czy kto miał być początkowo reżyserem – bo wcale nie Sergio Leone.
Drugi rozdział, historyczny, zawiera garść informacji dotyczących rewolucji w Meksyku, ale też – co dla kawiarki znacznie ciekawsze – przybliża nieco rozwój broni maszynowej.
W trzecim rozdziale, czyli tym poświęconym obsadzie, można oczywiście poczytać o Rodney'u Steigerze, Jamesie Coburnie, Sergiu Leone i Ennio Morricone, chociaż ci dwaj ostatni panowie byli już omówieni kilkukrotnie przy okazji innych filmów Leone w kolekcji, więc Fraa beztrosko ominęła te strony.

kadr z filmu Garść dynamitu: John Mallory
A sam film?
Cóż... Fraa od wielu dni zachodzi w głowę: dlaczego Garść dynamitu jest taka słaba w porównaniu do innych westernów Sergia Leone? Niby wszystko gra, Leone, Morricone, Coburn, zdobywca Oscara i innych prestiżowych nagród – Steiger, ale jednak czegoś w tym wszystkim brakuje.
Po kolei więc.

Jak już kawiarka wspomniała, tłem dla akcji filmu jest rewolucja w Meksyku. Juan Miranda (Rodney Steiger) co prawda ma wszystkie te walki głęboko w poważaniu, jako że jego głównym obiektem zainteresowania są pieniądze, które zdobywa na drodze rozboju, z pomocą swoich rozlicznych synów oraz starego ojca. Pech jednak chce, że Juan spotyka Johna Mallory'ego (James Coburn) i zamiast pozwolić mu spokojnie przejechać, meksykański złodziejaszek zaczepia Irlandczyka – najpierw dla rozrywki, a potem dla zysku, okazuje się bowiem, że John mistrzowsko obchodzi się z dynamitem i nitrogliceryną i z jego pomocą Juan i jego banda mogliby obrabować wymarzony bank: bank w Mesa Verde. Miasto jednak, jak się okaże, nie wygląda tak, jak to zapamiętał Juan z dzieciństwa, a rewolucja upomni się o bohaterów, czy tego chcą czy nie.

I może w tym częściowo tkwi kłopot: w przeciwieństwie do postaci z „trylogii dolara” czy Pewnego razu na Dzikim Zachodzie, tutaj bohaterowie są bardzo zaangażowani w sprawę. Miranda co prawda przez przypadek zostaje wciągnięty w rewolucję, ale Mallory nie – Mallory jest całkowicie świadomym uczestnikiem. Kiedy Blondie i Tuco angażowali się w wojnę secesyjną, robili to tylko po to, żeby przetrwać. Bohaterowie spaghetti westernów Leone byli jednak przede wszystkim skupieni na sobie, na własnej zemście czy chęci przetrwania lub zarobienia. Tutaj pojawia się nowy bohater: poddany ideologii, zaangażowany w jakąś wielką akcję.
Jasne, obok Johna widz wciąż ma Juana – ten już jest bardziej „leonowski”, czasem może trochę zabawny, ale też potrafiący tak uzasadnić swoją postawę, że trudno z nim się nie zgodzić. Miranda jednak nie jest tak wyrazisty, jak odgrywany przez Eliego Wallacha Tuco z Dobrego, Złego i Brzydkiego – tutaj znów Fraa wróci na moment do książeczki:
„Emocjonalna siła, z jaką początkowo zagrał Rod, zaskoczyła nawet samego reżysera. Juan objawił się jako charyzmatyczny, poważny przywódca, gotów porywać tłumy do walki. Tymczasem scenariusz zakładał skoncentrowaną na sobie, lekko komiczną postać. Po twórczej dyskusji aktor z reżyserem doszli do porozumienia w tej sprawie i na ekranie widzowie oglądają lżejszą wersję Mirandy.”
I to, zdaniem kawiarki, było zasadniczym błędem. Ta „skoncentrowana na sobie, lekko komiczna postać” jest po prostu bez wyrazu w porównaniu z innymi bohaterami westernów Sergia Leone. Nawet jeśli dobrze zagrana, to wciąż bez wyrazu.

kadr z filmu Garść dynamitu: John i Juan
Obok bohaterów, Fraa kręci nosem na coś jeszcze: retrospekcje. W Pewnego razu na Dzikim Zachodzie też zastosowano ten zabieg, ale tutaj zdecydowanie przegięto. Szczególnie początkowe wspomnienia z przeszłości Mallory'ego są najzwyczajniej w świecie kiczowate i nudne. Oto widz ogląda, jak Mallory, jego (chyba) dziewczyna i przyjaciel jadą samochodem. I jadą. Śmieją się jak głupki i jadą. I się śmieją. I tak z minutę. Sielanka w najgorszym guście, bo po prostu tandetna. Późniejsze retrospekcje nie rażą już aż tak, ale niesmak i tak pozostaje.

I do tego muzyka – która wcale nie jest taka świetna. Niby Ennio Morricone, ale nie ma tu kawałka, który aż tak zapadłby w pamięć, jak inne jego utwory. Fraa nie ma pojęcia, dlaczego w niektórych najbardziej dramatycznych momentach, muzyka w filmie jest wręcz wesoła. Z kolei w innych chwilach muzyka bardzo przypomina jeden z motywów z Pewnego razu na Dzikim Zachodzie. Słowem, kawiarka zaraz po seansie nie pamiętała już żadnego utworu z Garści dynamitu i pozostało jedynie niewyraźne wrażenie, że było wprawdzie poprawnie, ale nie epicko.

Film, na szczęście, ma kilka scen, dla których warto go obejrzeć. Między innymi będzie to początek filmu, kiedy Juan jedzie dyliżansem z kilkoma bogatymi, eleganckimi, a jednak odrażającymi pasażerami. Odrażającymi dużo bardziej, niż ten brudny, obdarty Miranda.
Inna świetna scena to rozmowa Johna i Juana o patriotyzmie – to wtedy meksykański bandyta wygłasza swoje zdanie o rewolucji i jest to chyba najbardziej poruszająca kwestia w całym filmie.

Tym niemniej, jeśli chodzi o ukazanie okrucieństwa wojny, to – zdaniem kawiarki – dużo lepiej Leone zrobił to w Dobrym, Złym i Brzydkim, gdzie byli przede wszystkim bohaterowie i ich wzajemne relacje, a wojna stanowiła tło. Tutaj rewolucja zbyt się wybija, staje się praktycznie trzecim bohaterem, co już nie jest takie fajne, bo antywojenny wydźwięk filmu robi się zbyt nachalny.

Byłoby 5/10, ale ze względu na naprawdę świetny monolog Juana o rewolucji, będzie 6/10.






So you can read?
You don't have to read. I see a man's picture, underneath it I see a price. So I know that man is in trouble.

wtorek, 11 stycznia 2011

Wielka Kolekcja Westernów (I.7) - "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie"



Wielka Kolekcja Westernów - tom 7.
Ciekawa rzecz, Fraa już od paru osób dostawała sugestie (niekoniecznie zawoalowane), żeby opisywać więcej szmiry. Żeby opisywać filmy i książki, którym można by wlepić jedną szklaneczkę, albo może i zero. Że zdecydowanie za dużo na tym blogu dziesiątek i dziewiątek.
Zapewne jest w tym nieco racji. Zresztą, tak między prawdą a bogami, dużo zabawniej pisze się o czymś do cna zrytym i beznadziejnym, można się wyżyć i poczuć wyższość intelektualną.
A jednak Fraa dziś po raz kolejny zajmie się filmem bardzo zacnym. Kawiarka może tu oficjalnie powtórzyć tylko to, co mówiła w rozmowach prywatnych: to zbieg okoliczności. Ot, po prostu w tej chwili padło na produkcje wysoko punktowane. Jakby nie patrzeć, ten blog jest dość młody. Z całą pewnością przyjdzie i czas na szmirę. Bah! Co najmniej dwa, a może i trzy tytuły czekają już w kolejce. Tym niemniej, skoro kawiarka zaczęła ten wpis, to go dokończy (a i tak jest to chyba najdłużej pisana notka w blogowej karierze kawiarki).
Na razie – Fraa z góry przeprasza.

Żeby tradycji stało się zadość, należy zacząć od krótkiego omówienia książeczki w kolekcjonerskim wydaniu Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (oryg.: C'era una volta il West), produkcji Sergia Leone z 1968 roku.
W pierwszym rozdziale, dotyczącym filmu, mowa jest głównie o specyfice włoskiego westernu – czyli właściwie nic nowego, bo bardzo podobne notki można było znaleźć przy okazji filmów chociażby z „trylogii dolara”. Tym niemniej są perełki w postaci ciekawostek, ot chociażby o tym, jak nakręcono jedną z pierwszej scen, w której człowiek Franka (Jack Elam) usiłuje odgonić muchę.
Drugi rozdział, „Kolej na zmiany”, dotyczy kolei, oczywiście. Trudno oczekiwać, żeby przy okazji tego filmu znalazło się tam cokolwiek innego. Można poczytać nieco o początkach kolei w Stanach Zjednoczonych, o podejściu ludzi do tego nowatorskiego wynalazku oraz o konsekwencjach pojawienia się ciuchci.
Rozdział poświęcony ekipie zawiera wiadomości o Henrym Fondzie, Charlesie Bronsonie, Sergiu Leone, Claudii Cardinale oraz Ennio Morricone, czyli właściwie dokładnie o tych, o których można się było spodziewać, choć trzeba przyznać, że tu jest pewien ból posiadania wszystkich części kolekcji – tym sposobem Fraa ma notkę biograficzną na przykład Sergia Leone czy Ennia Morricone w kilku kopiach, właściwie zupełnie niepotrzebnie.

kadr z filmu Pewnego razu...: Jill i Sam
Co do samego filmu zaś – historia dość typowa dla westernów Leone: tajemniczny, bezimienny bohater, tutaj nazwany Harmonijką (Charles Bronson), pojawia się w miasteczku i, z bliżej nieokreślonych przyczyn, chce komuś wklepać. Jego pobudki są najzupełniej osobiste, a że przy okazji unieszkodliwi się groźnego bandziora – cóż, szczęśliwy zbieg okoliczności.
Co jest nietypowe, to powierzenie jednej z głównych ról kobiecie. Jill McBain (Claudia Cardinale) to prostytutka z Nowego Orleanu, która postanawia rzucić dotychczasowe życie, wyjść za uczciwego, irlandzkiego farmera, Bretta McBaina (Frank Wolff, być może znany komuś z roli Grr w filmie Kiedy kobiety miały ogony i jego kontynuacji) i zamieszkać na jego ziemi, w Sweetwater.
Jest też Morton (Gabriele Ferzetti) – właściciel linii kolejowej (tak się kawiarce zdaje, choć chyba nigdzie nie jest to bezpośrednio powiedziane), biznesmen w zaawansowanym stadium gruźlicy kości. Otóż kolej ma przebiegać tam, gdzie Brett ma swoją farmę, toteż Morton wynajmuje Franka (Henry Fonda), by ten rozwiązał problem Sweetwater.
W to wszystko, zupełnym przypadkiem, zostaje wplątany przestępca Cheyenne (Jason Robards), który do końca nie wie, o co chodzi, ale zamierza to rozgryźć, bo ktoś usiłował go wrobić.
Wszystkie te wątki splatają się zgrabnie w jedną historię, skoncentrowaną wokół farmy wdowy McBain. Kobiecie, niejako mimochodem, pomoże zarówno Harmonijka, jak i Cheyenne.
Tyle samej fabuły.

Jak już Fraa wspomniała, kobieta w roli głównej to zjawisko dość nietypowe jak na western Leone. Claudia Cardinale jednakże stworzyła fantastyczną postać: Jill jest silna, ale nie w idiotyczny, sztuczny sposób. Wcale nie zamierza walczyć do ostatniej kropli krwi o farmę – chce po prostu przeżyć. Wewnętrzna przemiana bohaterki odbywa się naturalnie, właściwie sama z siebie i widz nawet do końca nie może powiedzieć, w którym momencie.
Z innych postaci, które wzbudziły ogromną sympatię kawiarki, wspomnieć należy Mortona, biznesmena i marzyciela, który ma coraz mniej czasu i wyraźny cel do zrealizowania. Fraa twierdzi, że jest to fantastyczny bohater – symbol nowych czasów, człowiek ulepiony z innej gliny, niż Frank czy Harmonijka, facet, który myśli, że za pieniądze może mieć wszystko. Facet, którego ostatecznie przeraża sytuacja, którą sam sprowokował. I facet, który wzbudził ogromne współczucie kawiarki. Zwłaszcza pod koniec filmu – scenę z kałużą Fraa uważa za jedną z najbardziej wzruszających scen, jakie widziała.
Tak jak w Dobrym, Złym i Brzydkim, tak i tutaj pojawia się postać wprowadzająca element humoru – jest to, wspomniany wcześniej, Cheyenne, lokalny bandzior, którego nie sposób nie lubić. Jest po prostu bardzo sympatycznym gościem, no i towarzyszy mu rewelacyjny motyw muzyczny.


kadr z filmu Pewnego razu...: Cheyenne
Poza tym, kawiarce bardzo się podobało, jak Cheyenne powstrzymał gościa w zajeździe od wyciągnięcia broni (zdjęcie po lewej). Tak – wymierzył do niego palcami. Piękne.

Wracając do muzyki: każdy z głównych bohaterów ma swój motyw muzyczny. W przypadku Jill są to całkiem ładne, acz nieco rzewne zaśpiewy, Harmonijce zaś towarzyszy kawałek z – a jakże! – harmonijką, zresztą najbardziej znany utwór z tego filmu.


Jeśliby ktoś z Państwa pytał, dlaczego o najważniejszej postaci z Pewnego razu... kawiarka wspomina dopiero przy okazji muzyki, to Fraa już pędzi z wyjaśnieniem: po prostu nie przepada za Harmonijką. Na tle innych bohaterów, postać grana przez Bronsona wypada jakoś blado, a to przygrywanie sobie kawiarce wydaje się nie tyle fajne i nonszalanckie, co pretensjonalne i nieco sztuczne, choć przyznać trzeba, że gra bardzo ładnie. No cóż poradzić...
A może to po prostu sąsiedztwo tylu świetnych postaci sprawiło, że ktoś w tym rankingu musiał znaleźć się na ostatnim miejscu? Tu trzeba wspomnieć, że nawet bohaterowie zupełnie epizodyczni mocno zapadają w pamięć – gadatliwy barman, który ma kuzynkę w Nowym Orleanie (Lionel Stander) czy woźnica Sam (Paolo Stoppa), w kilku gniewnych zdaniach wyrażający opinię na temat kolei i – idącego za nią – postępu. Zresztą, z udziałem Sama jest jedna z ładniejszych scen w filmie, kiedy bohaterowie w drodze do Sweetwater mijają budowę torów. Dość nostalgiczny moment.
Harmonijce naprawdę trudno byłoby wybić się ponad wszystkie te postacie.

Wracając jeszcze do Cheyenne'a, jeśli wierzyć książeczce, pierwotnie miał go grać Eli Wallach, ale nie wyszło. Fraa może powiedzieć jedno: i bardzo dobrze! Nie żeby kawiarka miała do Tuco jakieś zastrzeżenia, brońcie bogowie, ale Robards sprawdził się świetnie, a jednocześnie nie zrobiła się dzięki temu czwarta część „trylogii dolara”.

Słowem jakiegoś kaprawego podsumowania: Pewnego razu na Dzikim Zachodzie to wciągający film z dopracowaną intrygą i – przede wszystkim – genialnymi postaciami. Fantastyczna muzyka Ennia Morricone dopełnia obrazka.
Nieco punktów Fraa obetnie ze względu na Harmonijkę i własne widzimisię.
8/10







Chciałabym się napić wody, jeśli można.
Wody? To słowo oznacza truciznę w tych stronach od czasu wielkiej powodzi!
Nigdy się nie myjecie?
Jasne, że się myjemy.
Chciałabym użyć tych samych udogodnień, co wy.
Mamy na zapleczu wannę z wodą. Ma pani szczęście. Tylko troje ludzi z niej dzisiaj korzystało.
Po kolei czy wszyscy naraz?
Widzę, że jest pani przyzwyczajona do luksusu...




PS. A w ramach bonusu, jeśli komuś szczerze i serdecznie latają westerny: zdjęcie, jakie Fraa machnęła przed ostatnią odwilżą. Jako dowód na istnienie jazdy bezwzrokowej. Sądząc po kartce, która przebija przez śnieg na szybie - człowiek sprzedaje samochód. To chyba dobrze...
(źródło: zasoby własne)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...