Autor: Larry
McMurtry
Tytuł:
Na południe od Brazos
Tytuł oryginału:
Lonesome Dove
Tłumaczenie:
Michał Kłobukowski
Miejsce i rok wydania:
Warszawa 1991
Wydawca:
Państwowy Instytut Wydawniczy
Moja przygoda z Lonesome Dove zaczęła się dawno, dawno
temu, bo chyba na studiach, kiedy to obejrzałam rewelacyjny miniserial z 1989
roku, z Robertem Duvallem i Tommym Lee Jonesem (i Dannym Gloverem, choć jego
akurat nie zapamiętałam za bardzo) w rolach głównych. I wprawdzie kiedy Ulv
przyniósł mi książkę w dwóch tomach i zaczęłam ja czytać, w ogóle nie załapałam,
że to właśnie na jej podstawie powstał serial – no bo w jaki niby sposób „Lonesome
Dove” przypomina „Na południe od Brazos”? Znów te cholerne tłumaczenia, no… Ale
później zauważyłam, że w tekście pojawia się właśnie nazwa Lonesome Dove. I
gdzieś zaczęło dzwonić. Aż w końcu zerknęłam w stopkę redakcyjną na tytuł
oryginału – i wtedy już doskonale zidentyfikowałam, który to był kościół.
To skojarzenie
książki z miniserialem niosło za sobą pewną konsekwencję: bo przez te
lata właściwie nie pamiętałam nic z fabuły – oprócz bardzo istotnego elementu
dotyczącego jednego z głównych bohaterów. I, żeby było zabawniej, koniec końców
bardzo się cieszyłam, że ten właśnie element miałam zaspoilowany. Dzięki temu
oszczędziłam sobie wielu złych emocji, które pewnie by się pojawiły, gdybym
została przez powieść zaskoczona. A jednocześnie całą resztę zapomniałam do
tego stopnia, że i tak miałam mnóstwo satysfakcji z lektury, bo w zasadzie
wszystko odkrywałam na nowo.
Inna sprawa, że absolutnie
nie do pokonania było dla mnie wyobrażanie sobie bohaterów, Gusa i Calla, jako Roberta
Duvalla i Tommy’ego Lee Jonesa. Co w sumie w żadnym razie mi nie przeszkadzało.
Sama bym nie umiała zwizualizować sobie ich lepiej.
Tu jeszcze muszę
nadmienić, że Larry McMurtry otrzymał za
Lonesome Dove nagrodę Pulitzera, dzięki czemu znalazł się w jednym rzędzie
z takimi arcydziełami literatury jak Przeminęło
z wiatrem czy Stary człowiek i morze
(oraz wieloma innymi, ale te dwa akurat szczególnie do mnie trafiają).
Powieść czytałam
dość długo, to prawda. I sama nie wiem czemu, bo w żadnym razie nie
jest nudna. Choć fakt, początkowo akcja toczy się powoli. Tak naprawdę – bardzo,
bardzo powoli. Mieszkańcy Emporium nad Kapeluszem żyją dość spokojnie, od czasu
do czasu przekraczają granicę z Meksykiem i kradną jakieś konie czy bydło,
czasem konkurencyjna firma z Meksyku odwiedza ich – i tak to się turla.
Kapelusznicy odwiedzają czasami tytułowe miasteczko, w którym jest saloon z bardzo
atrakcyjną dziwką, Loreną, a czasem po prostu siedzą u siebie, chroniąc się
przed ostrym, teksańskim słońcem. A później pojawia się dawno niewidziany
przyjaciel, Jake Spoon, i wywraca wszystko do góry nogami – Kapelusznicy zbierają
ekipę, kradną w cholerę dużo bydła i ruszają ze stadem do Montany.
Ta opowieść ma dwa
niesamowicie mocne punkty: bohaterów i klimat.
Oczywiście, zacząć
należałoby od wspomnianych już Gusa i Calla – dwóch podstarzałych pograniczników,
którzy w przeszłości wsławili się w walkach z Indianami. Lubię w nich wszystko:
to, że są starzy i lata ich chwały dawno przeminęły. To, że praktycznie
wszystko ich dzieli – jeden jest gadatliwym leniem, który lubi wypić i zabawić
się z kobietą, drugi zaś to introwertyk-pracoholik bez życia osobistego. Uwielbiam
to, że tych dwóch łączy dość niepojęta, ale przecież wieloletnia przyjaźń. Lubię
też to, że w gruncie rzeczy, choć starzy, obaj jednak wciąż pozostają wcale
zajebistymi rewolwerowcami i jeśli trzeba coś zrobić porządnie, to nie bawią
się w wysyłanie młodych kowbojów, tylko robią to sami.
Historia Gusa i
Calla, ich wzajemne relacje i to, co są w stanie dla siebie uczynić, porusza i sprawia,
że ci dwaj zostają w głowie na bardzo długo. Szczególnie w mojej głowie, bo ja
mam w ogóle słabość do tych motywów. Wiecie, łatwo napisać opowieść o herosach,
którzy zabijają wszystko, co się rusza i na drzewo nie ucieka. Ale trudniej
napisać o tym, co się z takimi herosami dzieje później, po latach, kiedy większość
świata zapomni już o ich istnieniu.
Pozostałe postaci
nie są wcale gorsze czy mniej wyraziste – Jake Spoon, Lorena Wood, Deets, no i
oczywiście Newt: oni wszyscy przykuwają uwagę, mają za sobą mniej lub bardziej
złożone historie, przed sobą zaś – marzenia i cele. Tak różne, jak różni są oni
sami. Nawet kucharz Po Campo, który pojawia się stosunkowo późno i w zasadzie
mało o nim wiemy, jest interesującą postacią. Pod tym względem powieść nie ma
słabych punktów – od głównych bohaterów, aż po postaci zupełnie epizodyczne,
oni wszyscy są bezapelacyjnie świetni, a ich losy momentalnie angażują
czytelnika.
Podobnie ma się
sprawa z klimatem: tu nie ma słabszych momentów. Niby opisy są dość surowe i minimalistyczne,
ale przecież podczas lektury czuje się ten nieograniczony przestwór prerii, a widok
śniegu cieszy i zaskakuje w równym stopniu, co męczy ostre, południowe słońce. Autor
nie poświęcił opisom wielu słów, ale te, których użył, zdają się być dokładnie
tymi, które są niezbędne dla zbudowania obrazu ogromnego, samotnego Dzikiego
Zachodu – miejsca, w którym właśnie kończy się jakaś era. Dużo w tym wszystkim
nostalgii: Indianie na ten przykład kiedyś stanowili zagrożenie, z którymi
regularnie walczyli strażnicy Teksasu, ale teraz to już tylko jakieś rozrzucone
tu i ówdzie bandy. Siny Kaczor to relikt przeszłości taki sam jak Gus i Call.
To ogromny,
niesamowity świat, który wciąga bez reszty i pozostawia jakąś taką pustkę po
lekturze.
Oraz mała uwaga
tytułem ostrzeżenia: popełniłam na początku błąd i zaraz po przeczytaniu Na południe od Brazos sięgnęłam po Rącze konie Cormaca McCarthy’ego. Ale to
tak nie działa. Te książki mają tak bardzo różny styl, że koniec końców
porzuciłam ten drugi tytuł na rzecz Lovecrafta. Chwalę sobie tę decyzję. Nie
czytajcie McCarthy’ego w ramach przedłużenia relacji z McMurtrym. Są zbyt różni
i w efekcie dostaje się tylko żal.
A cytat tym razem
ściągam sobie bezczelnie z internetów, bo nie jestem pewna, ale Ulv mógł już
oddać książki do biblioteki… A zresztą, to była jedna z lepszych scen, więc
czemu by nie.
Augustus rzucił na bufet złotą dziesięciodolarówkę, a
gdy młodzieniec po nią sięgnął, znienacka wyciągnął rękę, złapał go za włosy i
trzasnął twarzą o blat, nim tamten zdążył zareagować. Następnie szybkim ruchem
wyciągnął swego ogromnego colta. Kiedy barman podniósł głowę, ukazując złamany
nos, z którego krew tryskała mu strumieniem na biały gors, znalazł się oko w
oko z lufą rewolweru bardzo dużego kalibru.
— Prócz napitków poprosimy chyba jeszcze o odrobinę
szacunku — powiedział Augustus. — Nazywam się kapitan McCrae, a to jest kapitan
Call. Jeśli będzie pan łaskaw obejrzeć się za siebie, zobaczy pan nasze zdjęcia
z czasów młodości. Jedną z rzeczy, których nie tolerujemy, jest opieszała
obsługa.