(źródło) |
Autor:
Marta Kładź-Kocot
Tytuł:
Noc kota, dzień sowy: Zamek Cieni
Miejsce i rok wydania:
Bydgoszcz 2017
Wydawca:
Genius Creations
Okej, przyznać
muszę, że w zasadzie nie planowałam czytać tej książki. Ale jakoś tak się
stało, że mignęła mi krótka opinia na jej temat na portalu Esensja, a potem jeszcze
zajrzałam w komentarze i… no i zaczęłam się zastanawiać, o co tyle szumu? Cóż
to za genialny tekst, którego nie rozumieją ludzie siedzący od lat w
literaturze? Z czego to wynika, że autorka uznała za konieczne bronić własną
piersią dobrego imienia powieści? Czy starczy mi kompetencji do przeczytania
tej historii?
No i w końcu
sięgnęłam po pierwszy tom Nocy kota, dnia
sowy.
Prawda jest taka,
że muszę się zgodzić z Beatrycze Nowicką, która napisała: „przeważnie styl jest
poprawny”. Nie żeby powieść była zupełnie wolna od błędów językowych, bo na
przykład autorka zdaje się być fanką wszelakiego „podnoszenia do góry”, a od
czasu do czasu lubi sobie coś „opuścić w dół”, ale generalnie nie jest źle.
Dużo gorzej
natomiast przedstawia się sytuacja z… no, właściwie ze wszystkim innym.
To, co mnie chyba najszybciej
i najmocniej uderzyło, to kompletna nieporadność, jeśli chodzi o wplatanie
ekspozycji. Autorka zazwyczaj wciska ją w dialogi bohaterów i tym sposobem
czytelnik dostaje wręcz podręcznikowego babola z cyklu „czego unikać w pisaniu”:
bohaterowie w najbardziej absurdalnych momentach zaczynają strzelać do siebie
rozbudowanymi opisami otaczającego ich świata, jego historią, a także historią ich
samych – słowem, gadają do siebie rzeczy, którymi w rzeczywistości nikt nikomu
by zadka nie zawracał. Ta nieudolna ekspozycja w dialogach zarżnęła niejedną
scenę w powieści. Bo nagle z jakiegoś powodu bohaterowie postanawiają sobie ze
szczegółami opowiedzieć o ich pierwszym spotkaniu, co najmniej jakby jedno z
nich cierpiało na dotkliwe zaniki pamięci. Albo bohaterka opowiada
współtowarzyszom, czym wali miasto, do którego wjechali – kij tam, że właśnie
pędzą ratować jej ukochanego. Wymienienie wszystkich możliwych swądów na
dzielni jest w tym momencie priorytetem, prawda?
Innym mankamentem Nocy kota… są bohaterowie. Po części to
się łączy z wcześniejszym zarzutem. Bo w wielu momentach miałam wrażenie, że
postaci tak naprawdę nie mają znaczenia, a są jedynie nośnikiem ekspozycji. Ich
okropnie sztuczne, nadmiernie rozbudowane dialogi budowały coraz większy mur
niewiary między nimi a mną. Co prawda muszę tutaj oddać sprawiedliwość, że przy
niektórych postaciach widać jakiś zamysł, da się je określić jednym czy dwoma sformułowaniami:
Grandini jest błyskotliwy, ale dobrze to ukrywa pod pozorem rubasznego, gadatliwego
grubaska. Fionka to rezolutna, żądna przygód mieszczanka. I tak dalej. Nie żeby
to byli bohaterowie super ciekawi albo oryginalni, niemniej cośtam można o nich
powiedzieć. Tyle tylko, że jest spory bałagan w prezentowaniu postaci: bo na
przykład o głównych bohaterach, magu Jardalu i czarodziejce Mitrii, po lekturze
całego tomu jestem w stanie powiedzieć chyba mniej niż o bibliotekarzu Torem,
któremu poświęcono w cholerę dużo przestrzeni na kartach powieści, mimo że całą
jego rolą było… no, zginięcie. To postać, która pojawia się i znika, a wydaje
się jedną z najlepiej opisanych. Taki chaos rozprasza, bo czytelnik koncentruje
się na zupełnie pobocznych sprawach, w gruncie rzeczy zapominając, co tam było
w ogóle głównym wątkiem.
No bo główny wątek
jest nudny. Po prostu. Mamy wspomnianych już Jardala i Mitrię i oni się tak
bardzo kochają, ale są obłożeni klątwą i nie mogą ze sobą żyć. Hura, tego
jeszcze nie grali. Nie widziałam podczas lektury, dlaczego ja w ogóle powinnam
tym postaciom kibicować. Są nieciekawi. Jeśli już mają możliwość spędzenia ze
sobą czasu, to… cóż, są nadal nieciekawi. Nie mają sobie niczego interesującego
do powiedzenia. W sumie nawet nie bardzo wiem, na czym opiera się ich związek.
Na tym, że oboje są równie nijacy? Niestety, autorka nie ma do dyspozycji
Rutgera Hauera i Michelle Pfeiffer, żeby wybronić swoich bohaterów. Ich wzajemna
relacja jest po prostu pusta. Narrator powiedział, że oni się tak bardzo
kochają i w gruncie rzeczy mam wyłącznie to słowo narratora.
I tu muszę płynnie
przejść do kolejnego gigantycznego problemu powieści: nawiązań. Wspomniałam już
o Zaklętej w sokoła. Ale to nie jest
jedyne zaczerpnięcie z innych tekstów kultury. Mamy tego w Nocy kota… tak naprawdę mnóstwo. Do tego stopnia, że w którymś
momencie odniosłam wrażenie, że wszystkie pomysły, które pojawiły się w
powieści, są zaczerpnięte od innych, sama autorka zaś w sumie niewiele od
siebie dała – poza dość chaotycznym sklejeniem tych cudzych pomysłów w niezbyt
udaną całość. I ja rozumiem, że można się inspirować, że są retellingi, reinterpretacje
i w ogóle że teksty kultury żyją i wchodzą ze sobą w rozmaite interakcje.
Kurde, jedna z moich ulubionych powieści od Genius Creations, Pokój światów Pawła Majki, przecież
właśnie na tym się zasadza: na wykorzystywaniu powszechnie znanych motywów –
legend, powieści, toposów i tak dalej. Tylko o ile Paweł Majka wykorzystał te elementy
cholernie twórczo, o tyle u Marty Kładź-Kocot ja miałam wrażenie, że to
wszystko po prostu jest bo jest. Bo autorka się jarała, że może pokazać
szerokiemu światu, ile rzeczy przeczytała. Najmocniej mnie to uderzyło chyba w
przypadku durnego wspomnienia o Cutty Sark – no bo fajnie, mamy odniesienie do
naszej rzeczywistości i słynnego klipra. Ale abstrahując od tego: czy cała
wypowiedź tamtego randomowego człowieczka miała jakiekolwiek znaczenie dla
czegokolwiek? Nie. Było wręcz dziwnie, że w całym tym tłumie gapiów akurat te
dwa czy trzy zdania zostały wyeksponowane czytelnikowi. Podobnie jak nie ma
znaczenia, że dwie kompletnie nieistotne dziewuszki nazywają się Perdita i
Agnes – wymienienie ich z imion jest w powieści absolutnie zbędne. A już
zupełnie opadły mi witki przy panu Machiavello Niccolim (och tak, och tak, wink wink, jakże pomysłowe przetworzenie
historycznej postaci…! Lol nope. Ale
nazywa się, wiecie, prawie jak Machiavelli, więc to się już liczy jako
nawiązanie! Plus jeden punkt do intertekstualności i mądrości!), który okazał
się Grimą Smoczym Językiem. Ja jeszcze raz wrócę do retellingów: fajnie, że są.
Twórcy biorą różne znane opowieści i postacie i pokazują je w nowy sposób. Tym
samym je pogłębiają, skłaniają odbiorcę do myślenia, prezentują inny punkt
widzenia. Super. Ale Marta Kładź-Kocot po prostu bezrefleksyjnie kopiuje. Jej
kopia Grimy nie wnosi nic nowego do tematu. To najbardziej oczywisty i banalny
Grima ze wszystkich możliwych wersji Grimy. Zabrakło własnego pomysłu na postać
czy ki czort?
I tak jest z niemal
wszystkim. Podczas lektury czułam, jakby ta powieść w ogóle nie istniała jako
samodzielna, spójna całość, a tylko jako jakaś dziwaczna gra w „złap je
wszystkie – odniesienia do innych tekstów kultury”.
Być może autorce
wydawało się, że skonstruowała zawiłą fabułę z mnóstwem intrygujących bohaterów
– takie odniosłam wrażenie, bo na końcu książki znajduje się spis postaci. Z
tego miejsca muszę zaznaczyć, że nie: bez specjalnego spocenia się można za
wszystkim nadążyć, jeśli tylko człowiek zechce przebić się przez zbędną
ekspozycję oraz nic niewnoszące, odtwórcze i toporne nawiązania.
W dodatku świat
sprawia okropnie niespójne wrażenie, bo częściowo jest fikcyjny, a częściowo to
kopia naszej rzeczywistości – co znajduje odbicie w nazwach geograficznych i niektórych
bohaterach. Po lekturze miałam wrażenie, że to wszystko jest po prostu
chaotyczne i niedopracowane. No bo skąd oni tam znają Cuchulainna? Na litość
Jeżusia, skąd tam Gilgamesz? A nade wszystko: mam rozumieć, że bohaterowie w
tym świecie wpierniczają na święta indyka? To zabawne, bo całość jest
stylizowana raczej na Włochy, a nie na Anglię czy USA. Czy mam rozumieć, że
bohaterowie poruszają się po chrześcijańsko-anglosaskim świecie?
Jasne, zawsze można
powiedzieć, że to tak specjalnie, bo to jeden ze światów w całym multiwersum i
jest trochę do naszego podobny, a trochę niepodobny. Ale ja tego tłumaczenia
nie kupuję. Bo jako coś w rodzaju alternatywnej rzeczywistości to się też
zupełnie nie broni: jest skonstruowana chaotycznie i niespójnie, a nazbyt
często miałam wrażenie, że coś się pojawia tylko dlatego, że akurat pasowało do
jednego z wielu wrzuconych na siłę żarcików.
Nikomu tej powieści
nie polecę. Jest po prostu słaba. Ma nieprzemyślany świat, nudnych, wtórnych
bohaterów i okropnie nachalne nawiązania, które są tylko po to, żeby być, bo
czytelnik niczego z nich nie wyniesie. A to wszystko skłania mnie jedynie do refleksji,
że doktorat i zawodowe zajmowanie się literaturą absolutnie nie gwarantuje
tego, że człowiek będzie umiał sam stworzyć fajną literaturę.
Aha, muszę jeszcze
wspomnieć o jednym: jeśli barman Bert cały czas trzyma pod szynkwasem dwie
gotowe do strzału kusze, to życzę mu powodzenia. W razie czego zawsze może
spróbować rzucić tymi kuszami w przeciwnika, bo o strzelaniu to raczej może
zapomnieć.
Plus Nocy kota, dnia sowy…? Cóż, z prawdziwą
ulgą i radością zauważyłam, że „strużka” jest napisana przez „u”. Odzyskuję
wiarę w ludzkość.
– Nie o to – szepnęła czarodziejka. – Ty… znasz moje
myśli, prawda?
Skinął głową. Profil drgnął na tle ciemnego lasu.
– Więc wiesz…
– Wiem. Ale nie lękaj się. Twoje myśli są we mnie
bezpieczne. Widzę je i czuję, ale nie mają kształtu słów.
– Ale…
– Rozumiem, że ich wszystkich okłamałaś. Że bardzo
dobrze wiesz, co dolega Jardalowi.
[F.: jak na myśli, które nie mają
kształtu słów, bohater całkiem nieźle poradził sobie z ubraniem ich w dwa
krótkie zdania, czyż nie?]