Giganci ze stali - plakat |
Trudno
zaprzeczyć, że pierwszy film z serii Transformers
odniósł sukces. Jasne, nie miał mądrej fabuły ani oryginalnego przesłania, ale
za to miał gigantyczne roboty, które miażdżyły całe wieżowce i w jakiś
kuriozalny sposób wciąż miały czelność twierdzić, że nie mogą krzywdzić ludzi.
I z ogromną przyjemnością oglądałam tychże Transformerów.
Nie powinno więc nikogo dziwić, że z radosnym klaskaniem uszami, kiedy tylko
nadarzyła się okazja, siadłam do oglądania Gigantów ze stali (oryg.: Real Steel) w reżyserii Shawna Levy’ego
(przy którego Nocy w muzeum świetnie
się bawiłam).
Pierwsze,
co mi się rzuciło na uszy, to dubbing. No cóż – najwyraźniej przegapiłam fakt,
że seans będzie z dubbingiem. No trudno. Przyznam, że po kilkunastu minutach nawet
się przyzwyczaiłam. I serio polska wersja językowa nie była najgorszym, co
przytrafiło się temu filmowi. Było tak… nawet-nawet. Fakt, bez porównania
bardziej wolę słyszeć oryginalne głosy aktorów – jakby nie patrzeć, sposób
mówienia jest jednym z elementów gry, dubbing więc sprawia, że taki na przykład
Hugh Jackman, odgrywający Charliego
Kentona, nie jest do końca Hugh Jackmanem, tylko hybrydą wyglądu Jackmana i
głosu… nawet nie wiem kogo.
Jednak, jak wspomniałam, dubbing nie był aż
tak tragiczny (a może mam obniżone wymagania po HoMM VI…?). Zresztą, nie
przykładałam do niego wagi jeszcze z jednego powodu: i tak oglądałam ten film
ze względu na roboty. Tak, niestety. Na ulotce było napisane, że w filmie każdy
znajdzie coś dla siebie: mężczyźni – sztuki walki, kobiety – Hugh Jackmana,
chłopcy – roboty. Jestem chłopcem. Nic na to nie poradzę.
Fabuła?
Niedaleka
przyszłość. Charlie, zadłużony po uszy i sympatyczny frajer, po kolejnej
przegranej walce robotów dowiaduje się, że zeszła była jego dawna eks. Sprawa
nie dotyczyłaby Kentona, gdyby nie jeden drobiazg, który kobieta zostawiła na
pamiątkę Charliemu: syn, jedenastoletni Max
(Dakota Goyo). Tak naprawdę ojciec wcale nie zamierza przygarniać dzieciaka,
nikt zresztą tego od niego nie wymaga – Maxem chętnie zajmie się bogate wujostwo.
Okazuje się jednak, że wujostwo właśnie jedzie na wakacje i chłopaczek nie jest
im zbyt na rękę – toteż za plecami ciotki wujek niejako zatrudnia Charliego do
kilkutygodniowej opieki nad dzieckiem, za stosowną opłatą, oczywiście.
Okazuje
się, że Max jest wielkim fanem walk robotów, toteż, mimo początkowych
nieporozumień, znajduje wspólny język z tatkiem, który właśnie w tychże walkach
siedzi. I tak pewnej deszczowej nocy obaj wybierają się na złomowisko.
I
wreszcie na scenę wchodzi – a właściwie zostaje wwieziony na wózku – Atom.
Kawał szmelcu wygrzebanego z błota, przestarzały robot sparingowy, w ogóle
nieprzeznaczony do prawdziwych walk. Atom jest jednym z naszych głównych
bohaterów. Max pokochał go od pierwszego wejrzenia, Charlie chciał go sprzedać
na części, ale ostatecznie syn go przekonał.
A
potem Rocky.
kadr z filmu Giganci ze stali (Midas) |
Ale,
ale! Nie myślcie sobie Państwo, że Atom jest pierwszym robotem pokazanym w
akcji! Już przedtem widz dostaje kilka modeli mechanicznych wojowników. Widać w
nich jedno: im bardziej któryś jest odpicowany i drogi, tym szybciej będą
fruwać kable. Ot, na przykład japoński robot, którego dostaje Charlie.
Zresztą,
skoro już o nim wspominam, to nadmienię tu, że ogólnie ci tytułowi „giganci ze
stali” bardzo, ale to bardzo mnie rozczarowali. Mój wewnętrzny chłopiec bluzgał
na czym świat stoi i kopał w oparcia nabzdyczony, że marnuje czas na takie
złomy.
Nie
na darmo nawiązałam na początku do Transformerów
– kiedy pierwszy raz widziałam jakieś informacje o Gigantach ze stali, liczyłam właśnie na coś takiego, tylko w wersji
mini. Że będą fajne maszyny, które będą się naparzać na ringu. A tymczasem
dostałam bardzo mizerne robociki, wszystkie zrobione boleśnie na jedno kopyto,
dość tandetne. Choćby wspomniany już Japończyk: liczyłam co najmniej na
jakiegoś mecha-samuraja. Naprawdę można by bardzo fajnie takiego robota zrobić,
wystarczyłaby odrobina wyobraźni. A tymczasem widzowi pokazano złom taki jak
inne, tylko pomalowany w oczojebne kolorki i z napisem „sajgonki” na ramionach.
Albo coś takiego – przecież wiadomo, że jak na Krupówkach proponują nam
wytatuowanie znaczenia naszego imienia po japońsku, to tak naprawdę wszyscy
nazywamy się „ryż z warzywami”, prawda? Myślicie Państwo, że w przypadku
robotów jest inaczej?
Może
i jest – nie wiem, nie znam języka. Tak czy owak, machnięcie paru kanji na
ramionkach robota to trochę mało jak na mój gust. To zdecydowanie NIE był
mecha-samuraj. Gdzieś w kształcie pancerza przebijała nieśmiała, bardzo nieśmiała próba stylizacji, ale jakby mogła, to by się zagrzebała w ściółce i przeczekała.
Z
całego filmu najciekawszym stalowym gigantem okazał się – pokazany zresztą na
samym początku – Midas, bo miał hełm stylizowany na grecki, z czerwonym grzebieniem.
A ja, głupia, wtedy nim wzgardziłam i pomyślałam: „no nie jest epicko, ale
pewnie dopiero się rozkręcają. Czekam na więcej”. Heh…
kadr filmu Giganci ze stali (od lewej: Atom i Charlie) |
Porzućmy
już jednak ten smutny aspekt, jakim były roboty w filmie.
Wspomnieć
należy o samym zamyśle, na jakim oparci są Giganci
ze stali. Otóż rzecz ma się tak, że normalne walki bokserskie stawały się
coraz bardziej brutalne, ludzie chcieli krwi, toteż zastąpiono żywych
zawodników – mechanicznymi. Tym sposobem można było przestać się ograniczać.
Roboty mogły wyrywać sobie kończyny, szorować twarzami po żwirowisku, coby
widownia cieszyła się brutalnością, a wszystko było bezpieczne. Najstarsze
modele upodabniano do ludzi, ale później to olano (dlatego przestarzały Atom z
wyglądu przypomina trochę szermierza).
I
tu mam pierwszą uwagę.
Sorry,
ale bezpieczna brutalność jest słaba. Jeśli ludzie chcieli krwi, to zastąpienie
jej blachami w żadnym razie nie załatwiłaby sprawy. A skąd popularność i pewna już legendarność
filmów snuff? Bo ludzie chcą
prawdziwej krwi, prawdziwego bólu i dreszczyku. Naparzające się robociki tego
nie zapewnią. Walki „gigantów ze stali” nigdy nie zdołałyby zastąpić
prawdziwych walk żywych ludzi. Może oficjalnie – ale nikt by się nie bawił w
organizowanie takich pojedynków w podziemiu. Podziemiem byłyby właśnie
wspomniane już „żywe” walki.
Dalej:
przestarzały, sparingowy Atom ma „tryb cienia”. Oznacza to, że potrafi
naśladować ludzkie ruchy – czy chodzi o taniec, czy o walkę. Widzi, że człowiek
przed nim macha ręką, więc sam również macha. Jak cień. Tymczasem nowsze
roboty, pozbawione tego trybu, reagują na komendy głosowe albo na… joysticki
lub konsole. Teraz proszę mnie oświecić: dlaczego niby konstruktorzy mieliby
zrezygnować z trybu cienia, który daje przecież bez porównania więcej
możliwości na ringu, na rzecz obsługi a’la gra wideo? Skąd to kuriozalne
uwstecznienie? Uznajemy, że Wii to jednak szajs i lepiej wrócić do klawiatury?
Wspomniałam
jakiś czas temu o Rockym. Nie
ukrywam, że sama jeszcze Rocky’ego
nie oglądałam, ale film został mi streszczony. Wniosek? Fabuła od któregoś
momentu kropka w kropkę ta sama, tylko mecha-Rocky nazywa się Atom. I jest
trochę bardziej symetryczny od Stallone’a (którego, nota bene, bardzo lubię).
Jeśli
miałabym mówić, dla kogo jest ten film, obstawiłabym chyba kobiety. Panów
najpewniej znudzi koszmarna rzewliwość i przewidywalność Gigantów…, chłopcy będą totalnie rozczarowani robotami. No, może
małe dzieci to kupią. Ale głównie film ma szansę spodobać się osobom, które
pójdą na niego z zamiarem obejrzenia obyczajówki z Hugh Jackmanem, opowieści o
ojcu i synu, którzy nigdy się nie widzieli i teraz, oddając się wspólnej pasji,
odnajdują siebie nawzajem. Aha – jest też laska, oczywiście. Nie bardzo
załapałam, jaki ma status: przyjaciółka? Kochanka Charliego? Bailey Tallet (Evangeline Lilly) – jej rola
polega na… byciu, pomaganiu Charliemu, płakaniu i wprowadzaniu dodatkowego
elementu rzewliwości.
Na
bogów – nawet finałowa walka była walką tylko w połowie, a w połowie
oglądaliśmy wzruszenie Bailey, wzruszenie ciotki Maxa, wzruszenie Maxa… A gdzie
te cholerne roboty?!
Słowo
podsumowania? Film był słaby. Przesłaby. Znaczy – mógłby być dużo gorszy. O
wiele gorszy. Mimo wszystko podobał mi się bardziej, niż Super 8. No i w
ostatecznej walce Atom [SPOILER STRASZLIWY] zawsze jeszcze mógł wygrać, żeby
było bardziej kiczowato – tymczasem tutaj jednak przegrał na punkty. Plus walka
mimo wszystko przez cały czas była dość wyrównana, a szczęście zmienne, a nie –
co uwielbiają filmowcy – Atom najpierw przez cztery rundy obrywa po
mecha-zadku, żeby minutę przed końcem walki skopać przeciwnika. [KONIEC
SPOILERA STRASZLIWEGO] Toteż tak – mogło być gorzej. Ale, nawet nie zmieniając
fabuły, zostawiając wszystkie te luki, o których wspomniałam, wciąż mogło być –
powinno być! – dużo, dużo lepiej. Mogła być po prostu dobra, odmóżdżająca
rozrywka o walczących robotach. I bardzo żałuję, że nie była.
W
takiej sytuacji nie może być więcej niż 2/10. A zawyżyłam tak tylko dlatego, że
- patrz spoilery.