środa, 24 czerwca 2020

Ia! Ia! albo - Stygian: Reign of the Old Ones

(źródło)

Ze Stygianem od istambulskiego studia Cultic Games obwąchiwałam się już od dość dawna. Właściwie wszystko zaczęło się od jakiegoś przypadku, bo patrzyłam, co tam nowego słychać u Frogwares, czyli mojego ulubionego twórcy przygodówek o Sherlocku Holmesie – a tam wprawdzie nie było nic o Sherlocku (w tej właśnie chwili ponownie zerkam na ich stronę i z radością w serduszku stwierdzam, że zapowiedzieli nowego Sherlocka!), ale za to sporo konkretów o The Sinking City – grze osadzonej w klimatach lovecraftowskich. Z ciekawości, zainspirowana tym faktem, zaczęłam przepatrywać internety w poszukiwaniu innych lovecraftowskich gier – i tak moje drogi skrzyżowały się ze Stygianem. Początkowo nie byłam szczególnie zachęcona, choć obecnie nie umiem do końca stwierdzić dlaczego. Być może nie byłam jeszcze gotowa na fakt, że to gra, w której są walki (Nie. Lubię. Umierać).
Sporo później na GOGu dorzuciłam sobie Stygiana do wishlisty.
A w ostatniej letniej wyprzedaży Stygian: Reign of the Old Ones było przecenione. No to siup.

Gra urzekła mnie właściwie od pierwszego wejrzenia. I to całkiem serio, bo od kreatora postaci. Gracz może wcielić się albo w któregoś z przygotowanych bohaterów, z których każdy jest nastawiony na nieco inną rozgrywkę (będzie taki, co lubi obić komuś buźkę, będzie i złotousty oszust albo szacowny pracownik uniwersytetu w Miscatonic), ale można też stworzyć sobie postać od zera. I ogromnie mnie ucieszyło, że mogę wykreować taką typowo lovecraftowską akademiczkę w średnim wieku – czułam, że mogłaby prowadzić narrację w jednym z opowiadań mistrza grozy z Providence.
W jednym… albo w sumie we wszystkich naraz.

(źródło)
Bo to, jak mocno ta gra jest zanurzona w świecie Lovecrafta, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Z jednej strony to zupełnie nowa opowieść, w której całe Arkham zostało wyrwane z naszej planety i utknęło w dziwnym wymiarze pomiędzy światami – w tym wymiarze przyjdzie nam zmagać się zarówno z kultystami, jak i całą zgrają plugastwa, a wreszcie będą i sami Przedwieczni. Nie wspominając już o fantastycznym spleceniu tej klasycznej „mitologii Cthulhu” z motywami prosto z Przyjdzie na Sarnath zagłada – acz nie mogę tu powiedzieć nic więcej, żeby nie spoilować. Czasami miałam wręcz wrażenie, że gra zbyt mocno siedzi w tekstach Lovecrafta, przez co przynajmniej raz złapałam się na tym, że – choć dopiero zaczęłam jakiś nowy wątek – doskonale wiedziałam, jaki będzie jego finał, bo pamiętałam to z dopiero co przeczytanego opowiadania. Koniec końców jednak to ani trochę nie odebrało przyjemności z gry, a wręcz dało sporą satysfakcję, że podążam śladami bohatera opowiadania i że mogę przeżyć to, o czym przedtem tylko czytałam.
Oczywiście, jak wspominałam przy okazji Zewu Cthulhu, groza u Lovecrafta jest dość nieprzekładalna na inne media. Toteż Stygian świetnie zachowuje ogólny klimat opowiadań, natomiast nie jest to horror pokroju tych, w których gracz istotnie będzie odczuwał strach. Owszem, pojawi się niepokój czy dyskomfort, ale to właściwie tyle. Nie ukrywam, że dla mnie to tym lepiej, bo prawdę mówiąc, to ja w ogóle tych „nowoszkolnych” horrorów nie lubię.
Stygian jest więc takim trochę horrorem, ale przede wszystkim mocno erpegiem. Nasz bohater ma mnóstwo różnorodnych możliwości rozwoju, a każdy wątek i każdą zagadkę można rozwikłać na kilka sposobów – tym samym można całkiem skutecznie unikać wszelakich walk (no, może nie wszelakich, ale wielu), ale muszę przyznać, że jak już dochodziło do potyczki, to czułam się dość komfortowo, jako że walki są turowe.
Nasz protagonista nie musi (chyba nawet nie powinien) przemierzać Arkham w samotności, drużyna może bowiem liczyć do trzech osób. Postaci towarzyszy są bardzo różnorodne i każda jest na swój sposób interesująca. W dodatku nie będą to tylko mobilne manekiny, ale równolegli bohaterowie, z którymi nie raz przyjdzie nam wchodzić w interakcje.
W ogóle, jeśli już wspominam o różnych radosnych mechanikach w grze, to koniecznie trzeba wspomnieć o punktach sanity, które będziemy tracić, czy tego chcemy czy nie – a także o punktach angstu, których przyrost (dostajemy te punkciki za udział w walkach lub bycie świadkami jakichś straszliwych wydarzeń) wiąże się z nabywaniem rozmaitych zabawnych cech, modyfikujących dalszą rozgrywkę.
Gra oferuje też jakiś system craftingu, ale przyznam, że korzystałam z niego bardzo niewiele, bo jakoś nie miałam do tego głowy…

(źródło)
Teraz jednak muszę przejść do tego, co mnie w Stygian: Reign of the Old Ones boli.
No bo wspomniałam o interakcjach z towarzyszami. Wspomniałam, że Arkham zawisło w wymiarze między światami. To, o czym nie wspomniałam, to fakt, iż… nic z tego nie wynika.
Jeszcze.
Ukończywszy grę miałam wrażenie, że okej, to był szalenie miło spędzony czas, ale finał jest rozczarowujący, nagły i jakby ucięty, nic się nie wyjaśnia, główny wątek pozostał otwarty i tak dalej. To w pierwszej chwili jest przykre.
Tu jednak trzeba wspomnieć, że sprawa jest bardziej skomplikowana. Gra powstała w dużej mierze dzięki zbiórce na kickstarterze (gdybym o tej zbiórce dostatecznie dawno wiedziała, to sama bym się dorzuciła, tak bajdełej). Nie mamy do czynienia z wielkim studiem z nieograniczonymi hajsami. Podczas prac nad tym tytułem twórcy zrozumieli, że mają dwa wyjścia: albo skompresować całą historię, wywalając z niej wątki poboczne, smaczki i wszystko to, co czyni ją tak świetną, byle tylko zmieścić się w czasie i funduszach, albo uczynić z gry pierwszą część większej opowieści, którą pierwotnie sobie zaplanowali. No i wybrali to drugie rozwiązanie, co w pełni popieram.
Gra jest pewną spójną całością. Tak jak całostkami są poszczególne odcinki serialu. Po prostu kończy się cliffhangerem i każe czekać na kolejny epizod.

O ile wiem, początkowo Stygian cierpiało na rozmaite błędy techniczne. Ja grałam już ładnych kilka miesięcy (prawie rok…?) po premierze, mając do dyspozycji patcha 1.1.7 i prawie nie uświadczyłam błędów. Poza jednym: gra zawieszała się, kiedy – napadnięta podczas podróży, czyli na poziomie mapy – uciekłam z walki. Problem nie pojawiał się natomiast, jeśli zdecydowałam się dobić przeciwników.
Mam też pewien maleńki żal o to, że kiedy spotkałam pewnego słynnego folklorystę, którego książkę wcześniej specjalnie kupiłam i przeczytałam od deski do deski, nie mogłam mu tego powiedzieć: że znam i że czytałam jego dzieło. A pytał o to. Myślę, że to pewne przeoczenie twórców, które – poza moją osobistą frajdą lub jej brakiem w tym jednym momencie – nie miało żadnego znaczenia dla dalszej rozgrywki.

Z prawdziwą przyjemnością zagłębiłam się w szalony, posępny świat zagubionego w kosmosie Arkham – z zainteresowaniem poznawałam historie napotkanych postaci i wikłałam się w kolejne zagadki, co i rusz odkrywając we wszystkim ducha Lovecrafta. Stygian: Reign of the Old Ones jest wciągające, ma idealnie pasującą oprawę muzyczną i świetnie wygląda. To serial, na którego dalsze odcinki czekam ze zniecierpliwieniem.

środa, 17 czerwca 2020

Pogłoski o śmierci moj... a zresztą: "Zew Cthulhu"


Autor: Howard P. Lovecraft
Tytuł: Zew Cthulhu
Tytuł oryginału: The Call of Cthulhu
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Miejsce i rok wydania: 2019
Wydawca: Vesper

Tak, wiem. Brawo ja. Dziesiąte urodziny blogasa i potem cisza przez niemal pół roku. Co zrobić – życie. Ale ja tu chciałam o czymś innym.

Z jakiegoś powodu moje internety trochę mnie obrzucały reklamą nowości od wydawnictwa Vesper, czyli W górach szaleństwa. Przez pewien czas to ignorowałam, a potem pomyślałam sobie, że hej, w sumie przecież mam Przyszła na Sarnath zagłada (którą to książką reanimowałam bloga dwa lata temu – przypadek?) z tej właśnie serii, więc może rzeczywiście bym sobie uzupełniła kolekcję…? Szczególnie że przecież wypada rozpirzyć sobie na coś pierwszą wypłatę w nowej pracy. Takie są zasady.
No więc dokonałam stosownych zakupów. I coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to ze wszech miar dobrze wydane pieniądze.

W skład zbioru Zew Cthulhu wchodzi pięć świetnych opowiadań pisarza z Providence, z tytułowym Zewem… oczywiście włącznie. Podobnie jak we wspomnianej już Przyszła na Sarnath zagłada, tutaj także dostajemy bardzo dobrze opracowane teksty pozbawione baboli, a także śliczną oprawę graficzną z fantastycznymi ilustracjami Krzysztofa Wrońskiego. Nie ma ich, niestety, zbyt dużo, ale zdecydowanie warto zatrzymać się nad nimi co jakiś czas podczas lektury.
Mieszane uczucia miałam początkowo do posłowia, napisanego przez Mateusza Kopacza – znawcy twórczości Lovecrafta. W pierwszej chwili uderzyło mnie zmasowane wychwalanie książki, którą właśnie trzymałam w rękach. Miałam takie myśli, że okej, facet, Vesper jest najcudniejsze, Zew Cthulhu jest najcudniejszy, ale daj sobie już siana, przecież ja to właśnie skończyłam czytać, więc naprawdę nie musisz mi wciskać, że to fajne. Ja już mam ustalone swoje zdanie. Potem jednak autor posłowia trochę przystopował i skupił się na tym, co najciekawsze: czyli recepcji zarówno osoby, jak i twórczości Lovecrafta na przestrzeni dziejów i próbie odmitologizowania przynajmniej niektórych związanych z tym elementów. Ja oczywiście żadną znawczynią Lovecrafta nigdy nie byłam, po prostu lubię go czytać, więc informacje z posłowia były dla mnie tyleż nowe co ciekawe. Co więcej, pod wpływem tego właśnie posłowia niniejszym zarzucam używanie frazy „Samotnik z Providence”, gdyż poczułam się przekonana przez pana Kopacza, że to w istocie bullshit. Koniec końców więc, posłowie jest zupełnie fajne, tylko trzeba przebrnąć przez jego początek.

Co do samych opowiadań: jak wspomniałam, są świetne. Właściwie na tym mogłabym zakończyć pisanie, bo teraz będę to powtarzać, tylko różnymi słowami.
A tak na serio, to są świetne zarówno tak po prostu, jak i w skali Lovecrafta. Te jego mięsiste, przesadzone zdania, budowanie atmosfery i pisanie o rzeczach nieopisywalnych nie mają sobie równych. Im dłużej zresztą czytam tego autora, tym wyraźniej widzę, jak trudne do jakichkolwiek adaptacji są te teksty. No bo jak w filmie czy grze pokazać nieistniejący kolor z innego wszechświata? Albo bryły wymykające się znanej nam geometrii? To zawsze będzie w ten czy inny sposób uproszczone i – choć może zachować klimat tekstu – nie odda głębi grozy.

Widmo nad Innsmouth to na chwilę obecną chyba najlepsze z opowiadań Lovecrafta, jakie czytałam (to się może zmienić, nie czytałam jeszcze wszystkiego): gęste, mroczne, wciąga czytelnika bardziej niż otaczające Innsmouth bagno. Stopniowo i konsekwentnie nabiera tempa, aż w końcu z powolnego kontemplowania zdegenerowanej mieściny mamy realne zagrożenie życia, trzymający w napięciu pościg i – ma się rozumieć – zgrozę z innego świata. Opowiadanie jest doskonałe od samego początku aż po ostatnie zdania, które zresztą budują świetne zakończenie.
Mocne wrażenie robi też Kolor z innego wszechświata, choć zaczyna się nieomal niewinnie – mamy tam początkowo raczej intrygującą zagadkę, która w żaden sposób nie zwiastuje tego, co ma nadejść. Końcowe obrazy z tego opowiadania zostają jednak na dłużej w głowie czytelnika.

Całościowo te teksty tworzą fajny przekrój przez tę tak zwaną „mitologię Cthulhu”, stanowiąc – jak mi się zdaje – niezłe wprowadzenie w uniwersum Lovecrafta dla tych czytelników, którzy za bardzo nie mieli jeszcze do czynienia z Przedwiecznymi, ale też ładnie porządkując ich dla tych, którzy coś tam już wiedzą. Nie ma sennych podróży, kotów z Saturna czy magicznego Kadath, jest natomiast samo mięso, samo sedno – wszystko to, co przychodzi na myśl na hasło „Lovecraft”: śpiący w R’lyeh Cthulhu, Shub-Niggurath, Nyarlathotep, Mi-Go czy miasto Y'ha-nthlei – no wiecie, czyli ogólnie te wszystkie dziwne zlepki liter, których nie wymyśliłby nikt o zdrowych zmysłach. Dużo macek, szczypiec, ryboludzi, dziwacznych maszyn i głosów dochodzących z nieludzkich gardeł. Świat, w którym człowiek nic nie znaczy, bo istnieją istoty potężne ponad naszą zdolność pojmowania. Istnieją wszechświaty wymykające się ludzkiej wyobraźni, a nasze smętne pojmowanie dobra i zła w gruncie rzeczy nie ma w tej kosmicznej skali żadnego znaczenia.
To się fantastycznie czyta i bardzo łatwo wsiąknąć w ten świat. Do tego stopnia łatwo, że od razu sięgnęłam po W górach szaleństwa, a w międzyczasie przeszłam Stygian: Reign of the Old Ones. Ale o tych dwóch tytułach innym razem.



Puszcza tętniła zwierzęcą wściekłością i orgiastycznym rozpasaniem; ekstatyczne skowyty i skrzeczenia rozdzierały pomrokę demonicznym echem niby morowe nawałnice z samego dna piekieł.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...