(źródło) |
Ze Stygianem od
istambulskiego studia Cultic Games
obwąchiwałam się już od
dość dawna. Właściwie wszystko zaczęło się od jakiegoś
przypadku, bo patrzyłam, co tam nowego słychać u Frogwares, czyli
mojego ulubionego twórcy przygodówek o Sherlocku Holmesie – a tam
wprawdzie nie było nic o Sherlocku (w tej właśnie chwili ponownie
zerkam na ich stronę i z radością w serduszku stwierdzam, że
zapowiedzieli nowego Sherlocka!), ale za to sporo konkretów o The
Sinking City – grze osadzonej w klimatach lovecraftowskich. Z
ciekawości, zainspirowana tym faktem, zaczęłam przepatrywać
internety w poszukiwaniu innych lovecraftowskich gier – i tak moje
drogi skrzyżowały się ze Stygianem. Początkowo nie byłam
szczególnie zachęcona, choć obecnie nie umiem do końca stwierdzić
dlaczego. Być może nie
byłam jeszcze gotowa na fakt, że to gra, w której są walki (Nie.
Lubię. Umierać).
Sporo później na GOGu dorzuciłam sobie Stygiana do wishlisty.
A w ostatniej letniej wyprzedaży Stygian: Reign of the Old Ones było przecenione. No to siup.
Gra urzekła mnie właściwie od
pierwszego wejrzenia. I to całkiem serio, bo od kreatora postaci.
Gracz może wcielić się albo w któregoś z przygotowanych
bohaterów, z których każdy jest nastawiony na nieco inną
rozgrywkę (będzie taki, co lubi obić komuś buźkę, będzie i
złotousty oszust albo szacowny pracownik uniwersytetu w Miscatonic),
ale można też stworzyć sobie postać od zera. I ogromnie mnie
ucieszyło, że mogę wykreować taką typowo lovecraftowską
akademiczkę w średnim wieku – czułam, że mogłaby prowadzić
narrację w jednym z opowiadań mistrza grozy z Providence.
W jednym… albo w sumie we
wszystkich naraz.
(źródło) |
Bo to, jak mocno ta gra jest
zanurzona w świecie Lovecrafta, przeszło moje najśmielsze
oczekiwania. Z jednej strony to zupełnie nowa opowieść, w której
całe Arkham zostało wyrwane z naszej planety i utknęło w dziwnym
wymiarze pomiędzy światami – w tym wymiarze przyjdzie nam zmagać
się zarówno z kultystami, jak i całą
zgrają plugastwa, a wreszcie będą i sami Przedwieczni. Nie
wspominając już o fantastycznym spleceniu tej klasycznej „mitologii
Cthulhu” z motywami prosto z Przyjdzie na Sarnath zagłada
– acz nie mogę tu powiedzieć nic więcej, żeby nie spoilować.
Czasami miałam wręcz wrażenie, że gra zbyt mocno siedzi w
tekstach Lovecrafta, przez co przynajmniej raz złapałam się na
tym, że – choć dopiero zaczęłam jakiś nowy wątek –
doskonale wiedziałam, jaki będzie jego finał, bo pamiętałam to z
dopiero co przeczytanego opowiadania. Koniec końców jednak to ani
trochę nie odebrało przyjemności z gry, a wręcz dało sporą
satysfakcję, że podążam śladami bohatera opowiadania i że mogę
przeżyć to, o czym przedtem tylko czytałam.
Oczywiście,
jak wspominałam przy okazji Zewu Cthulhu, groza u Lovecrafta jest
dość nieprzekładalna na inne media. Toteż Stygian świetnie
zachowuje ogólny klimat opowiadań, natomiast nie jest to horror
pokroju tych, w których gracz istotnie będzie odczuwał strach.
Owszem, pojawi się niepokój czy dyskomfort, ale to właściwie
tyle. Nie ukrywam, że dla mnie to tym lepiej, bo prawdę mówiąc,
to ja w ogóle tych „nowoszkolnych” horrorów nie lubię.
Stygian
jest więc takim trochę horrorem, ale przede wszystkim mocno erpegiem. Nasz bohater
ma mnóstwo różnorodnych możliwości rozwoju, a każdy wątek i
każdą zagadkę można rozwikłać na kilka sposobów – tym samym
można całkiem skutecznie unikać wszelakich walk (no, może nie
wszelakich, ale wielu), ale muszę przyznać, że jak już dochodziło
do potyczki, to czułam się dość komfortowo, jako że walki są
turowe.
Nasz protagonista nie musi (chyba
nawet nie powinien) przemierzać Arkham w samotności, drużyna może
bowiem liczyć do trzech osób. Postaci towarzyszy są bardzo
różnorodne i każda jest na swój sposób interesująca. W dodatku
nie będą to tylko mobilne manekiny, ale równolegli bohaterowie, z
którymi nie raz przyjdzie nam wchodzić w interakcje.
W ogóle, jeśli już wspominam o
różnych radosnych mechanikach w grze, to koniecznie trzeba
wspomnieć o punktach sanity, które będziemy tracić, czy tego
chcemy czy nie – a także o punktach angstu, których przyrost
(dostajemy te punkciki za udział w walkach lub bycie świadkami
jakichś straszliwych wydarzeń) wiąże się z nabywaniem rozmaitych
zabawnych cech, modyfikujących dalszą rozgrywkę.
Gra oferuje też jakiś system
craftingu, ale przyznam, że korzystałam z niego bardzo niewiele, bo
jakoś nie miałam do tego głowy…
(źródło) |
Teraz jednak muszę przejść do
tego, co mnie w Stygian: Reign of the Old Ones boli.
No bo wspomniałam o interakcjach z
towarzyszami. Wspomniałam, że Arkham zawisło w wymiarze między
światami. To, o czym nie wspomniałam, to fakt, iż… nic z tego
nie wynika.
Jeszcze.
Ukończywszy grę miałam wrażenie,
że okej, to był szalenie miło spędzony czas, ale finał jest
rozczarowujący, nagły i jakby ucięty, nic się nie wyjaśnia,
główny wątek pozostał otwarty i tak dalej. To w pierwszej chwili
jest przykre.
Tu jednak trzeba wspomnieć, że
sprawa jest bardziej skomplikowana. Gra powstała w dużej mierze
dzięki zbiórce na kickstarterze (gdybym o tej zbiórce dostatecznie
dawno wiedziała, to sama bym się dorzuciła, tak bajdełej). Nie
mamy do czynienia z wielkim studiem z nieograniczonymi hajsami.
Podczas prac nad tym tytułem twórcy zrozumieli, że mają dwa
wyjścia: albo skompresować całą historię, wywalając z niej
wątki poboczne, smaczki i wszystko to, co czyni ją tak świetną,
byle tylko zmieścić się w czasie i funduszach, albo uczynić z gry
pierwszą część większej opowieści, którą pierwotnie sobie
zaplanowali. No i wybrali to drugie rozwiązanie, co w pełni
popieram.
Gra jest pewną spójną całością.
Tak jak całostkami są poszczególne odcinki serialu. Po prostu
kończy się cliffhangerem i każe czekać na kolejny epizod.
O ile wiem, początkowo Stygian
cierpiało na rozmaite błędy techniczne. Ja grałam już ładnych
kilka miesięcy (prawie rok…?) po premierze, mając do dyspozycji
patcha 1.1.7 i prawie nie uświadczyłam błędów. Poza jednym: gra
zawieszała się, kiedy – napadnięta podczas podróży, czyli na
poziomie mapy – uciekłam z walki. Problem nie pojawiał się
natomiast, jeśli zdecydowałam się dobić przeciwników.
Mam też pewien maleńki żal o to,
że kiedy spotkałam pewnego słynnego folklorystę, którego książkę
wcześniej specjalnie kupiłam i przeczytałam od deski do deski, nie
mogłam mu tego powiedzieć: że znam i że czytałam jego dzieło. A
pytał o to. Myślę, że to pewne przeoczenie twórców, które –
poza moją osobistą frajdą lub jej brakiem w tym jednym momencie –
nie miało żadnego znaczenia dla dalszej rozgrywki.
Z prawdziwą przyjemnością
zagłębiłam się w szalony, posępny świat zagubionego w kosmosie
Arkham – z zainteresowaniem poznawałam historie napotkanych
postaci i wikłałam się w kolejne zagadki, co i rusz odkrywając we
wszystkim ducha Lovecrafta. Stygian: Reign of the Old Ones jest
wciągające, ma idealnie pasującą oprawę muzyczną i świetnie
wygląda. To serial, na którego dalsze odcinki czekam ze
zniecierpliwieniem.