środa, 17 czerwca 2020

Pogłoski o śmierci moj... a zresztą: "Zew Cthulhu"


Autor: Howard P. Lovecraft
Tytuł: Zew Cthulhu
Tytuł oryginału: The Call of Cthulhu
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Miejsce i rok wydania: 2019
Wydawca: Vesper

Tak, wiem. Brawo ja. Dziesiąte urodziny blogasa i potem cisza przez niemal pół roku. Co zrobić – życie. Ale ja tu chciałam o czymś innym.

Z jakiegoś powodu moje internety trochę mnie obrzucały reklamą nowości od wydawnictwa Vesper, czyli W górach szaleństwa. Przez pewien czas to ignorowałam, a potem pomyślałam sobie, że hej, w sumie przecież mam Przyszła na Sarnath zagłada (którą to książką reanimowałam bloga dwa lata temu – przypadek?) z tej właśnie serii, więc może rzeczywiście bym sobie uzupełniła kolekcję…? Szczególnie że przecież wypada rozpirzyć sobie na coś pierwszą wypłatę w nowej pracy. Takie są zasady.
No więc dokonałam stosownych zakupów. I coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to ze wszech miar dobrze wydane pieniądze.

W skład zbioru Zew Cthulhu wchodzi pięć świetnych opowiadań pisarza z Providence, z tytułowym Zewem… oczywiście włącznie. Podobnie jak we wspomnianej już Przyszła na Sarnath zagłada, tutaj także dostajemy bardzo dobrze opracowane teksty pozbawione baboli, a także śliczną oprawę graficzną z fantastycznymi ilustracjami Krzysztofa Wrońskiego. Nie ma ich, niestety, zbyt dużo, ale zdecydowanie warto zatrzymać się nad nimi co jakiś czas podczas lektury.
Mieszane uczucia miałam początkowo do posłowia, napisanego przez Mateusza Kopacza – znawcy twórczości Lovecrafta. W pierwszej chwili uderzyło mnie zmasowane wychwalanie książki, którą właśnie trzymałam w rękach. Miałam takie myśli, że okej, facet, Vesper jest najcudniejsze, Zew Cthulhu jest najcudniejszy, ale daj sobie już siana, przecież ja to właśnie skończyłam czytać, więc naprawdę nie musisz mi wciskać, że to fajne. Ja już mam ustalone swoje zdanie. Potem jednak autor posłowia trochę przystopował i skupił się na tym, co najciekawsze: czyli recepcji zarówno osoby, jak i twórczości Lovecrafta na przestrzeni dziejów i próbie odmitologizowania przynajmniej niektórych związanych z tym elementów. Ja oczywiście żadną znawczynią Lovecrafta nigdy nie byłam, po prostu lubię go czytać, więc informacje z posłowia były dla mnie tyleż nowe co ciekawe. Co więcej, pod wpływem tego właśnie posłowia niniejszym zarzucam używanie frazy „Samotnik z Providence”, gdyż poczułam się przekonana przez pana Kopacza, że to w istocie bullshit. Koniec końców więc, posłowie jest zupełnie fajne, tylko trzeba przebrnąć przez jego początek.

Co do samych opowiadań: jak wspomniałam, są świetne. Właściwie na tym mogłabym zakończyć pisanie, bo teraz będę to powtarzać, tylko różnymi słowami.
A tak na serio, to są świetne zarówno tak po prostu, jak i w skali Lovecrafta. Te jego mięsiste, przesadzone zdania, budowanie atmosfery i pisanie o rzeczach nieopisywalnych nie mają sobie równych. Im dłużej zresztą czytam tego autora, tym wyraźniej widzę, jak trudne do jakichkolwiek adaptacji są te teksty. No bo jak w filmie czy grze pokazać nieistniejący kolor z innego wszechświata? Albo bryły wymykające się znanej nam geometrii? To zawsze będzie w ten czy inny sposób uproszczone i – choć może zachować klimat tekstu – nie odda głębi grozy.

Widmo nad Innsmouth to na chwilę obecną chyba najlepsze z opowiadań Lovecrafta, jakie czytałam (to się może zmienić, nie czytałam jeszcze wszystkiego): gęste, mroczne, wciąga czytelnika bardziej niż otaczające Innsmouth bagno. Stopniowo i konsekwentnie nabiera tempa, aż w końcu z powolnego kontemplowania zdegenerowanej mieściny mamy realne zagrożenie życia, trzymający w napięciu pościg i – ma się rozumieć – zgrozę z innego świata. Opowiadanie jest doskonałe od samego początku aż po ostatnie zdania, które zresztą budują świetne zakończenie.
Mocne wrażenie robi też Kolor z innego wszechświata, choć zaczyna się nieomal niewinnie – mamy tam początkowo raczej intrygującą zagadkę, która w żaden sposób nie zwiastuje tego, co ma nadejść. Końcowe obrazy z tego opowiadania zostają jednak na dłużej w głowie czytelnika.

Całościowo te teksty tworzą fajny przekrój przez tę tak zwaną „mitologię Cthulhu”, stanowiąc – jak mi się zdaje – niezłe wprowadzenie w uniwersum Lovecrafta dla tych czytelników, którzy za bardzo nie mieli jeszcze do czynienia z Przedwiecznymi, ale też ładnie porządkując ich dla tych, którzy coś tam już wiedzą. Nie ma sennych podróży, kotów z Saturna czy magicznego Kadath, jest natomiast samo mięso, samo sedno – wszystko to, co przychodzi na myśl na hasło „Lovecraft”: śpiący w R’lyeh Cthulhu, Shub-Niggurath, Nyarlathotep, Mi-Go czy miasto Y'ha-nthlei – no wiecie, czyli ogólnie te wszystkie dziwne zlepki liter, których nie wymyśliłby nikt o zdrowych zmysłach. Dużo macek, szczypiec, ryboludzi, dziwacznych maszyn i głosów dochodzących z nieludzkich gardeł. Świat, w którym człowiek nic nie znaczy, bo istnieją istoty potężne ponad naszą zdolność pojmowania. Istnieją wszechświaty wymykające się ludzkiej wyobraźni, a nasze smętne pojmowanie dobra i zła w gruncie rzeczy nie ma w tej kosmicznej skali żadnego znaczenia.
To się fantastycznie czyta i bardzo łatwo wsiąknąć w ten świat. Do tego stopnia łatwo, że od razu sięgnęłam po W górach szaleństwa, a w międzyczasie przeszłam Stygian: Reign of the Old Ones. Ale o tych dwóch tytułach innym razem.



Puszcza tętniła zwierzęcą wściekłością i orgiastycznym rozpasaniem; ekstatyczne skowyty i skrzeczenia rozdzierały pomrokę demonicznym echem niby morowe nawałnice z samego dna piekieł.

2 komentarze:

  1. Ja dopiero co przeczytałem "W górach szaleństwa", był to mój pierwszy kontakt z Lovecraftem literackim i jestem ukontentowany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie kończę "W górach..." - owszem, też świetne :D Choć chyba teksty z "Zewu..." odrobinę bardziej skradły moje serduszko.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...