Autor: Howard P. Lovecraft
Tytuł: Zew Cthulhu
Tytuł oryginału: The Call of Cthulhu
Tłumaczenie: Maciej Płaza
Miejsce i rok wydania: 2019
Wydawca: Vesper
Tak, wiem. Brawo ja. Dziesiąte urodziny blogasa i potem cisza przez
niemal pół roku. Co zrobić – życie. Ale ja tu chciałam o czymś
innym.
Z jakiegoś powodu moje internety trochę mnie obrzucały reklamą
nowości od wydawnictwa Vesper, czyli W górach szaleństwa.
Przez pewien czas to ignorowałam, a potem pomyślałam sobie, że
hej, w sumie przecież mam Przyszła na Sarnath zagłada (którą
to książką reanimowałam bloga dwa lata temu – przypadek?) z
tej właśnie serii, więc może rzeczywiście bym sobie uzupełniła
kolekcję…? Szczególnie że przecież wypada rozpirzyć sobie na
coś pierwszą wypłatę w nowej pracy. Takie są zasady.
No więc dokonałam stosownych zakupów. I coraz bardziej utwierdzam
się w przekonaniu, że to ze wszech miar dobrze wydane pieniądze.
W skład zbioru Zew Cthulhu wchodzi pięć świetnych
opowiadań pisarza z Providence, z tytułowym Zewem…
oczywiście włącznie. Podobnie jak we wspomnianej już Przyszła
na Sarnath zagłada, tutaj także dostajemy bardzo dobrze
opracowane teksty pozbawione baboli, a także śliczną oprawę
graficzną z fantastycznymi ilustracjami Krzysztofa Wrońskiego. Nie
ma ich, niestety, zbyt dużo, ale zdecydowanie warto zatrzymać się
nad nimi co jakiś czas podczas lektury.
Mieszane uczucia miałam początkowo do posłowia, napisanego przez
Mateusza Kopacza – znawcy twórczości Lovecrafta. W pierwszej
chwili uderzyło mnie zmasowane wychwalanie książki, którą
właśnie trzymałam w rękach. Miałam takie myśli, że okej,
facet, Vesper jest najcudniejsze, Zew Cthulhu jest
najcudniejszy, ale daj sobie już siana, przecież ja to właśnie
skończyłam czytać, więc naprawdę nie musisz mi wciskać, że to
fajne. Ja już mam ustalone swoje zdanie. Potem jednak autor posłowia
trochę przystopował i skupił się na tym, co najciekawsze: czyli
recepcji zarówno osoby, jak i twórczości Lovecrafta na przestrzeni
dziejów i próbie odmitologizowania przynajmniej niektórych
związanych z tym elementów. Ja oczywiście żadną znawczynią
Lovecrafta nigdy nie byłam, po prostu lubię go czytać, więc
informacje z posłowia były dla mnie tyleż nowe co ciekawe. Co
więcej, pod wpływem tego właśnie posłowia niniejszym zarzucam
używanie frazy „Samotnik z Providence”, gdyż poczułam się
przekonana przez pana Kopacza, że to w istocie bullshit. Koniec
końców więc, posłowie jest zupełnie fajne, tylko trzeba
przebrnąć przez jego początek.
Co do samych opowiadań: jak wspomniałam, są świetne. Właściwie
na tym mogłabym zakończyć pisanie, bo teraz będę to
powtarzać, tylko różnymi słowami.
A tak na serio, to są świetne zarówno tak po prostu, jak i w skali
Lovecrafta. Te jego mięsiste, przesadzone zdania, budowanie
atmosfery i pisanie o rzeczach nieopisywalnych nie mają sobie
równych. Im dłużej zresztą czytam tego autora, tym wyraźniej
widzę, jak trudne do jakichkolwiek adaptacji są te teksty. No bo
jak w filmie czy grze pokazać nieistniejący kolor z innego
wszechświata? Albo bryły wymykające się znanej nam geometrii? To
zawsze będzie w ten czy inny sposób uproszczone i – choć może
zachować klimat tekstu – nie odda głębi grozy.
Widmo nad Innsmouth to na chwilę obecną chyba najlepsze z
opowiadań Lovecrafta, jakie czytałam (to się może zmienić, nie
czytałam jeszcze wszystkiego): gęste, mroczne, wciąga czytelnika
bardziej niż otaczające Innsmouth bagno. Stopniowo i konsekwentnie
nabiera tempa, aż w końcu z powolnego kontemplowania zdegenerowanej
mieściny mamy realne zagrożenie życia, trzymający w napięciu
pościg i – ma się rozumieć – zgrozę z innego świata.
Opowiadanie jest doskonałe od samego początku aż po ostatnie
zdania, które zresztą budują świetne zakończenie.
Mocne wrażenie robi też Kolor z innego wszechświata, choć zaczyna się nieomal niewinnie – mamy tam początkowo raczej
intrygującą zagadkę, która w żaden sposób nie zwiastuje tego,
co ma nadejść. Końcowe obrazy z tego opowiadania zostają jednak
na dłużej w głowie czytelnika.
Całościowo te teksty tworzą fajny przekrój przez tę tak zwaną
„mitologię Cthulhu”, stanowiąc – jak mi się zdaje – niezłe
wprowadzenie w uniwersum Lovecrafta dla tych czytelników, którzy za
bardzo nie mieli jeszcze do czynienia z Przedwiecznymi, ale też
ładnie porządkując ich dla tych, którzy coś tam już wiedzą.
Nie ma sennych podróży, kotów z Saturna czy magicznego Kadath,
jest natomiast samo mięso, samo sedno – wszystko to, co przychodzi
na myśl na hasło „Lovecraft”: śpiący w R’lyeh Cthulhu,
Shub-Niggurath, Nyarlathotep, Mi-Go czy miasto Y'ha-nthlei – no
wiecie, czyli ogólnie te wszystkie dziwne zlepki liter, których nie
wymyśliłby nikt o zdrowych zmysłach. Dużo macek, szczypiec,
ryboludzi, dziwacznych maszyn i głosów dochodzących z nieludzkich
gardeł. Świat, w którym człowiek nic nie znaczy, bo istnieją istoty potężne ponad naszą zdolność pojmowania. Istnieją wszechświaty wymykające się ludzkiej wyobraźni, a nasze smętne pojmowanie dobra i zła w gruncie rzeczy nie ma w tej kosmicznej skali żadnego znaczenia.
To się fantastycznie czyta i bardzo łatwo wsiąknąć w ten świat.
Do tego stopnia łatwo, że od razu sięgnęłam po W górach
szaleństwa, a w międzyczasie przeszłam Stygian: Reign of
the Old Ones. Ale o tych dwóch tytułach innym razem.
Puszcza tętniła zwierzęcą wściekłością i orgiastycznym
rozpasaniem; ekstatyczne skowyty i skrzeczenia rozdzierały pomrokę
demonicznym echem niby morowe nawałnice z samego dna piekieł.
Ja dopiero co przeczytałem "W górach szaleństwa", był to mój pierwszy kontakt z Lovecraftem literackim i jestem ukontentowany.
OdpowiedzUsuńWłaśnie kończę "W górach..." - owszem, też świetne :D Choć chyba teksty z "Zewu..." odrobinę bardziej skradły moje serduszko.
Usuń