|
(okładka tomu II) |
Autor: Darwyn Cooke, Brian
Azzarello, J. Michael Straczynski, Len Wein
Tytuł:
Strażnicy – Początek
Tytuł oryginału:
Before Watchmen
Tłumaczenie:
Jacek Drewnowski, Marek Puszczewicz
Miejsce i rok wydania:
Warszawa 2013-2014
Wydawca:
Egmont Polska
Moje pierwsze
zetknięcie ze Strażnikami, filmowe,
najzupełniej mnie zachwyciło. Wkrótce więc nie miałam innego wyjścia, jak tylko
sięgnąć po komiks – i, jeśli to w ogóle możliwe, było jeszcze lepiej. Nic więc
dziwnego, że nie trwało zbyt długo, kiedy zdecydowałam się na kolejny krok,
czyli lekturę serii prequeli pod zbiorczym tytułem Strażnicy – Początek. Już sam tom zawierający oddzielne historie
Rorschacha i Komedianta by mi wystarczył, a przecież miało być więcej dobra:
Gwardziści (Zakapturzony Sędzia FTW!), Dr Manhattan, a nawet Dolarówka. Cóż
mogło pójść źle…?
Niestety,
rzeczywistość postanowiła od razu dać mi po nerach i poprawić w piszczel.
W trakcie lektury
pierwszego tomu, na który składają się historie Gwardziści oraz Jedwabna
Zjawa, uświadomiłam sobie kilka spraw: po pierwsze, ja przecież w ogóle nie
lubię prequeli! Serio – z jednej strony, jasne, jeśli mam do czynienia z
ciekawą, złożoną opowieścią, to korci i nęci, by dowiedzieć się, co było
wcześniej. Ale to taka ciekawość, która potrafi się okropnie mścić, kiedy
zostaje zaspokojona. Bo nierzadko odarcie postaci czy wydarzeń z aury
tajemniczości jakoś tak… no… nie jest fajne. Zubaża całą historię, każe
porzucić dotychczasowe wyobrażenia na dany temat i wpasować się w zaprezentowaną
ramkę. Pamiętam, że stosunkowo niedawno uderzyło mnie to podczas oglądania
historii Wolverine’a. I niemal zawsze mam podobne wrażenie. Więc właściwie
sięganie po Strażników – Początek było
z mojej strony od samego startu ogromnym ryzykiem. Tym bardziej, że po komiksie
Moore’a i Gibbonsa naprawdę bardzo wysoko zawiesiłam poprzeczkę. I tu następuje
zresztą „po drugie”: autorzy serii prequeli mieli cholernie trudne zadanie.
Przypuszczam, że nie ja jedna uznałam, że jeśli dostanę coś choć odrobinę
gorszego niż „epicko przezajebiste”, to będę bardzo, bardzo niezadowolona.
Pewnie gdyby bohaterowie tych komiksów inaczej się nazywali, a całość nie
byłaby związana ze Strażnikami,
ewentualne mankamenty bolałyby mnie dużo mniej. Po trzecie wreszcie, Strażnicy – Początek mają to, czego nie
lubię: różnych rysowników. To chyba mocno subiektywne, ale ja po prostu nie
lubię, kiedy w ramach jednej serii zmienia mi się kreska. Ja wiem, rozumiem, że
przecież tutaj mamy do czynienia z kilkoma oddzielnymi komiksami i to nie tak
jak np. w Kaznodziei czy Jonahu Hexie, ale jednak czytałam to ciągiem
i miałam kłopot z tym przerzucaniem się co i rusz na inny styl rysowania. Jakoś mnie to
wybijało. I nie poprawiał sytuacji fakt, że niektórzy rysownicy wyczyniali
naprawdę dziwaczne rzeczy, które w najlepszym razie nie bardzo mi się podobały,
w najgorszym zaś – niezmiernie bawiły za każdym razem, kiedy patrzyłam na dany
kadr. I uwierzcie, to potrafi rozwalić klimat historii.
Ale to wszystko takie
marudzenie formalne, które wciąż mogły wykasować świetnie opowiedziane historie
poszczególnych Strażników.
Tyle tylko, że nie.
To znaczy nie chcę
być źle zrozumiana: dobrze się bawiłam czytając te prequele. No, przynajmniej
większość z nich. Ale one za diabła nie wytrzymują porównania.
W pierwszej części,
Gwardziści, odniosłam wrażenie, że opowieść
snuta jest jakoś tak bałaganiarsko, że wdziera się w nią chaos i miałam
trudność z wczuciem się w bieg wydarzeń. Zabrakło mi rozsmakowania się w tle, delikatniejszego
zarysowania postaci, wszystkiego tego, co oferowali Strażnicy. Rozumiem, oczywiście, że skoro Gwardziści są objętościowo o połowę krótsi od Strażników, trudno oczekiwać podobnego tempa. Ta część ma swoje
lepsze strony, choćby Człowieka Ćmę, ale to ciągłe wrażenie pośpiechu i
bałaganu sprawiło, że nie mogłam się nią zachwycić. Plus mały spoiler: doceniam
podniesienie mi ciśnienia Zakapturzonym Sędzią. Przez krótki moment dałam się
nabrać i już chciałam wyrzucić z siebie potok brzydkich słów, kiedy myślałam,
że komiks jednoznacznie odpowiada mi na pytanie, kim ten bohater był w
rzeczywistości. Na szczęście okazało się, że to tylko jedna ze zmyłek, a
tajemnica pozostała tajemnicą.
Kolejna część, Jedwabna Zjawa, spodobała mi się bez
porównania bardziej. Okazało się, że jednak przy tej długości historii zdecydowanie
na zdrowie wyszło skupienie się na jednej postaci, a nie na całej grupie. Tak
naprawdę nie mogę się za bardzo przyczepić do tej opowieści. Rysunki Amandy Conner
fajnie podkreślają klimat, a sama historia tego, jak młoda, zbuntowana hipiska
chcąc nie chcąc idzie w ślady matki, jednocześnie robiąc to „po swojemu”, jest
całkiem ciekawa. Szkoda, że akurat nie jestem jakąś szczególną fanką Jedwabnej
Zjawy, bo pewnie się trochę zmarnował potencjał.
Drugi tom serii był
tym, na który czekałam najbardziej: składają się na niego dwie części: Komediant oraz Rorschach. Miziałam okładkę jeszcze na długo zanim wzięłam się za
czytanie.
I, niestety.
Smuteczek. Niby Brian Azzarello, autor scenariuszy do obu historii, to nie byle
kto, bo zdobywca Nagrody Eisnera, ale kurde, no.
Szczególnie rozczarował
mnie Komediant. Raz, że właściwie nie
powiedział nam o tym bohaterze niczego odkrywczego. Wręcz mam wrażenie, że go
uprościł, odzierając z tego, czym był Komediant w Strażnikach: z bycia błaznem w najbardziej klasycznym rozumieniu.
Azzarellowy Komediant to ot, po prostu szuja. Nie mówi czytelnikowi niczego o otaczającym
go świecie, mówi tylko o sobie. Przestaje być krzywym zwierciadłem. Dwa: całość
skupia się wokół wątku wietnamskiego, który – czysto subiektywnie –
niekoniecznie jest najciekawszym, co można było wybrać z życia Eddiego. Trzy:
coś, co mnie poirytowało najbardziej – Azzarello zmienia wydarzenia, które
znamy z oryginalnych Strażników. I to
było w moim odczuciu bardzo, bardzo niefajne.
Zdecydowanie lepiej
poszło z Rorschachem. Skarpetek z
wrażenia nie rozerwało, a o Rorschachu dowiadujemy się tak naprawdę więcej z
samych Strażników oraz z prequela
poświęconego Nocnemu Puchaczowi, ale przyjemnie się to czyta. Jest intryga,
śledztwo, szemrane typy i Rorschach, który nie uznaje szarości. Czyli wszystko
poprawnie.
Trzeci tom to
wspomniany już Nocny Puchacz oraz Dr Manhattan, a także króciutka
historyjka Molocha.
Nocny Puchacz
jest naprawdę bardzo w porządku. Irytowała mnie kreska, jakaś taka niedbała i
rozedrgana, z brzydkimi cieniami i… no dobra, i ta groteskowa fryzura
Damy Zmierzchu. Przepraszam, nie mogłam przestać się śmiać, kiedy ją widziałam.
Laska wyglądała, jakby posadziła sobie na łbie ośmiornicę. Taką naprawdę dużą.
A skądinąd Dama Zmierzchu okropnie mnie irytowała tymi swoimi okropnie naiwnymi,
generalizującymi komentarzami na temat mężczyzn i tego, jak to świetnie ona się
na nich zna. A wszystko to były mądrości na poziomie egzaltowanej nastolatki.
Nie jestem pewna, czy bohaterka miała zrobić właśnie takie wrażenie. Natomiast abstrahując
od niej, historia Nocnego Puchacza była fajna, no i szczególnie ciekawym akcentem
był w niej Rorschach. I ta dość nienaturalna przyjaźń, jaka się między nimi
wytworzyła (choć może „przyjaźń” to złe słowo) – bo wszak ci dwaj to typy o
skrajnie różnych moralnościach.
Dr Manhattan
jest opowieścią równie dziwaczną co tytułowy bohater. Właściwie trzeba tu docenić,
że J. Michael Straczynski i Adam Hughes dali radę oddać tę niesamowitość,
poprowadzić narrację w kilku alternatywnych rzeczywistościach jednocześnie, z
różnych perspektyw i w różnych czasach. Fajnie wykorzystali formę komiksu do
pokazania sposobu, w jaki istnieje dr Manhattan. Nie powiem, pod koniec zaczęło
mnie to już nieco męczyć, ale myślę, że zamysł się udał. Ponadto ta historia
robi to, czego mi brakowało przy Komediancie: poszerza wiedzę czytelnika o
bohaterze. Wnosi coś nowego.
Tom kończy się
częścią Moloch. Miły, krótki dodatek,
który przybliża złoczyńcę znanego ze Strażników
– acz znanego z zaledwie kilku pojedynczych scen, pozbawionego do tej pory jakiegokolwiek
tła. Nie miałam tu żadnych oczekiwań, a historia, którą dostałam, była całkiem
zadowalająca.
Ostatni tom to Ozymandiasz, Karmazynowy Korsarz i – znów krótki dodatek – Dolarówka.
Jeśli miałabym
wskazać najgorszą część serii, to chyba celowałabym właśnie w Ozymandiasza. Ta historia przypomina
słabego fanfika, pisanego przez podjaranego jedenastolatka, który bardzo
chciałby być głównym bohaterem. Można odnieść wrażenie, że całość została
napisana tylko po to, żeby Ozymandiasz mógł się bez ustanku nacierać własną
zajebistością: inteligencją, zwinnością, siłą, błyskotliwością i
ujwieczymjeszcze. A to się bardzo szybko stało cholernie męczące. Dodatkowo
rysunki Jae Lee były cokolwiek dziwaczne – i nie chodzi mi tu wcale o
wykończenie poszczególnych scen, które przechodziły w monochromatyczne
plątaniny kresek – bo to akurat sprawiało fajne wrażenie. Chodzi mi o to, że
Ozymandiasz – a także inne postacie pojawiające się w kadrach – zawsze mają
obowiązkowy rozwiany pukiel nad czołem. I przepraszam, ale ten pukiel wyglądał
idiotycznie i skutecznie odciągał moją uwagę od fabuły. Zresztą, od jakiej tam
fabuły… fabułę znałam ze Strażników,
bo scenariusz Lena Weina nie rozwinął jej jakoś szczególnie. Tak naprawdę dodał
tylko ten intelektualny onanizm Ozymandiasza. Blah. Był dosłownie jeden moment,
w którym pojawiła się we mnie iskierka nadziei, że może choć raz, jeden raz,
Ozymandiasz – nie to, że przegra! – zremisuje
w mordobiciu z kimś innym. To by było takim trochę ściągnięciem go na ziemię,
dodaniem odrobiny mięsa do tego nadętego balonu. I co? I oczywiście musieli to
popsuć, bo zaraz po tej niby wyrównanej walce czytelnik dostaje komentarz
bohatera w stylu „oczywiście pozwalałem mu wygrywać, bo chciałem go sprawdzić”.
FAK JU! I tym sposobem moim ulubionym momentem z całej tej historii jest kadr,
w którym Bubastis odlewa się na Ozymandiasza. Amen.
Po takim przeżyciu
powitałam Karmazynowego Korsarza jak
prawdziwe błogosławieństwo. Fakt, myślałam, że ta część będzie miała więcej
wspólnego z tymi fragmentami, które czytał chłopaczek w Strażnikach, ale i tak historia dała radę wciągnąć. Jeśli czegoś
tam żałowałam, to faktu, że kreska nie była taka jak w Karmazynowym Korsarzu ze Strażników.
Nie był to jednak wielki żal, bo ta opowieść jest naprawdę ładnie narysowana.
Serię zamyka krótka
historia o Dolarówce – który tak właściwie nie był za bardzo superbohaterem, a
raczej maskotką banku, ale przez pewien czas dawało się jakoś splatać jedno z
drugim. Historyjka jest właściwie dość przykra, choć sam Dolarówka, niestety,
jest moim zdaniem postacią zbyt marginalną, żeby dobrym pomysłem było kończenie
nim całej serii.
Nie było idealnie,
zdecydowanie nie. Wiele spraw mnie irytowało, mam żal o spartolenie historii tych
bohaterów, na których mi najbardziej zależało. Ale gdybym miała podsumować
wrażenia z lektury całości, to dobrze się bawiłam. Że Ozymandiasz był
wkurzającym gnojem? No dobrze, może i był. Mogę się z tym pogodzić. Poza tym, poznałam
lepiej Nocnego Puchacza, Jedwabną Zjawę, Rorschacha i innych. Zagłębiłam się w
dziwaczne postrzeganie świata przez Dra Manhattana. Dowiedziałam się też czegoś
choćby o Sylwetce czy Molochu. Gdybym teraz, znając zawartość, miała decydować,
czy kupować serię Strażnicy – Początek,
najpewniej zdecydowałabym się na „tak”. Bo wśród rozmaitych mankamentów, to
wciąż są fajne historie osadzone w ciekawej rzeczywistości. Zapoznanie się z
nimi nie jest w żadnym razie obowiązkowe. Strażnicy
samodzielnie świetnie dają sobie radę i żadnych prequeli do szczęścia nie
potrzebują. Ale jeśli ktoś naprawdę przywiązał się do tych bohaterów i chciałby
przedłużyć tę znajomość – to ta lektura w żadnym razie nie boli.