poniedziałek, 25 września 2017

Biegając po Toruniu: Copernicon 2017

Mój jednodniowy wypad na Copernicon był ogólnie dość dziwny. Właściwie wcale nie byłam zainteresowana całą tą imprezą, ale żyłam w przekonaniu, że gdzieś tam będzie na gościnnych występach Siem, toteż uznałam, że hej – to raptem dwie godziny busem, czemu by nie? No i stało się.

Wyjechałam sobie komfortowo o 7:30 z Gdańska Głównego i o 9:45 byłam w Toruniu (tak naprawdę to dziesięć minut wcześniej, bo PolskiBus niewąsko grzeje na trasie, ale mniejsza o to). Na dworcu spotkałyśmy się z Siem i ruszyłyśmy w stronę miejsca, gdzie teoretycznie miała być akredytacja. Oczywiście, mapki i GPSy totalnie nie chciały z nami współpracować, ale koniec końców pani w publicznej toalecie wyjaśniła, w którą stronę powinnyśmy się kierować, toteż jakoś doczłapałyśmy.

Na miejscu przywitała nas kolejka. W pierwszej chwili byłam dobrej myśli – oczywiście, wiedziałam, że na punkt o 10:00, na który chciałyśmy dotrzeć z lekkim spóźnieniem (Poznaj Hardą Hordę – panel z udziałem Agnieszki Hałas, Anety Jadowskiej, Aleksandry Janusz, Magdaleny Kubasiewicz i Martyny Raduchowskiej – jakkolwiek jestem sceptycznie nastawiona do całego tego zrzeszenia, to jednak myślałam, że dziewczyny powiedzą mi, dlaczego powinnam zmienić stanowisko), nie ma szansy, ale uznałam, że może uda się na punkt o 11:00 z lekkim spóźnieniem (Korporacje w zasadzie złe – prelekcja Michała Cholewy). Okazało się, że był to optymizm totalnie nieżyciowy, ponieważ ledwo dałyśmy radę zdobyć wejściówki w okolicach południa. I znów nie obyło się bez komplikacji, ponieważ cena sobotniej akredytacji gdzieś w międzyczasie skoczyła z 40zł na 45zł, a w punkcie akredytacyjnym totalnie nie mieli drobnych, więc co i rusz było bieganie wzdłuż kolejki i nawoływanie, kto ma rozmienić dyszkę. W dodatku radośnie prawie podarowałam Coperniconowi mój dowód osobisty, ale na szczęście ktoś zawołał za moją sklerozą, czy aby nie chciałabym dokumentu nazad. Z tego miejsca – dziękuję.

Sęk w tym, że o 12:00 miałyśmy z Siem w planie przerwę na obiad. Toteż wykupiłyśmy sobie tę sobotnią akredytację (wiecie, ja bym bardzo chętnie sobie ją wykupiła online dużo wcześniej – tylko że tą metodą można było wykupić wyłącznie akredytację pełną, na trzy dni. Oczywiście, teraz się zastanawiam, czy lepiej było stracić dwie godziny w kolejce, czy jednak przepłacić 15zł i mieć święty spokój, no ale skąd miałam wiedzieć…) i powlokłyśmy się na jedzenie i piwo.

Wspaniała toaleta, w której można kupić
pocztówki i insze suweniry.
A miła pani pokazała nam drogę.

Tu muszę zaznaczyć, że pierogarnia Stary Młyn ma epickie jedzenie. Szkoda, że słaby wybór piw, ale dobra, dobra – Książęce da się pić. Pierogi w każdym razie świetne. Aha, tylko uważajcie z braniem dużych porcji. Pod warunkiem, że nie głodowaliście przez ostatnie trzy dni i żołądek nie przykleił się Wam do kręgosłupa, spokojnie wystarczy mała.

Po spożyciu obiadu, przeszłyśmy do Starego Torunia – siostrzanej pierogarni Starego Młyna. Tam zatrzymałyśmy się na piwo i pogaduchy.
Co prawda gdzieś w rozpisce miałam ze znakiem zapytania zaznaczony panel Wszyscy mówią „urban fantasy” (w sumie wyłącznie dlatego, że z udziałem Marcina Jamiołkowskiego), ale ostatecznie uznałam, że właściwie po co ja mam iść na spotkanie, gdzie grupa ludzi będzie mówić, co oni myślą o urban fantasy? Definicję mogę przeczytać w internetach, a opinię o tym nurcie mam własną. To był zresztą ten moment, kiedy zaczęłam się zastanawiać, czy formuła panelu dyskusyjnego w ogóle do mnie jakkolwiek przemawia.
O 14:00 jedynym punktem, który mógłby być dla mnie ciekawy, była prelekcja Michała Cholewy i Piotra W. Cholewy Sztuczna inteligencja – nasi ulubieni wrogowie, ale że już ją widziałam, to nie dostrzegałam potrzeby urywania się z piwa (acz jeśli ktoś z Was jeszcze tej prelekcji nie słyszał, to serdecznie polecam – warto!).
O 15:00 miałam uderzyć na prelekcję Czy żyjemy w Matrixie? Hipoteza symulacji Wiktora Łachmańskiego. Tu jednak pojawił się pewien problem: restauracja, w której siedziałyśmy, była ładny kawałek drogi od Collegium Maius, w którym miała się odbyć ta prelka. I najzwyczajniej w świecie nie chciało mi się tam dreptać. Koniec końców zostałyśmy w pierogarni jeszcze chwilkę, a podniosłyśmy się dopiero celem zdążenia na punkty programu o godz. 16:00.

Wtedy się rozdzieliłyśmy: Siem poszła nie wiem na co, a ja uderzyłam na Czytanie mitów: Sąd Parysa Mirka Gołuńskiego. Prelekcja była dość ciekawa, choć jak dla mnie – za mało było w tym samych mitów, a za dużo współczesności. Z drugiej strony, takie właśnie było założenie prelekcji: pokazanie, jak bardzo współczesny jest mit sądu Parysa. Jeśli miałabym wyrażać w tym temacie jakieś wątpliwości, to będzie to pominięcie chociażby Trojanek czy Andromachy Eurypidesa, a także wątków bohaterskiego Hektora lub Priama, który przebłagał Achillesa – wszystko to są historie, które istnieją trochę wbrew tezie z prelekcji, że Grecy postrzegali Azję jako cywilizację zniewieściałą i w jakiś sposób gorszą. Zresztą, nawet jeśli na to machniemy ręką, to nie zapominajmy, że Europa nie skończyła się na Grecji – no bo co wobec tego zrobimy z Rzymianami, którzy właśnie z Troi mieli się wywodzić przez Eneasza? Prelekcja stanowiła zaledwie liźnięcie tematu, a we mnie pozostawiła raczej więcej pytań niż odpowiedzi. Niemniej fajnie się tego słuchało.

Wspaniała toaleta w pierogarni Stary Toruń,
gdzie można było oddać się lekturze.
Ponieważ z Wydziału Matematyki i Informatyki UMK nie bardzo nam się chciało pruć od razu do Collegium Maius na kolejne prelekcje (choć miałam w planie Jak wielki jest Wszechświat? Leszka Błaszkiewicza), zostałyśmy na panelu Siedem grzechów głównych aspirującego pisarza z udziałem Marcina Dobkowskiego, Katarzyny Kosik, Elin Kamińskiej i – z tego co zrozumiałam, zastępującego Michała Cetnarowskiego – Pawła Majki. I to był moment, w którym definitywnie uznałam: panele nie są dla mnie. Owszem, na scenie siedzieli ludzie, których w większości mniej lub bardziej cenię i szanuję, ale jednak nie powiedzieli niczego, co byłoby z mojego punktu widzenia interesujące. Ot, pitoling o tym, że teksty nie powinny być najeżone błędami ortograficznymi czy że warto ogarnąć w programie pocztowym opcję ukrytej kopii – serio? To ciągle trzeba mówić ludziom? Znaczy może i trzeba, nie wiem. Były też wtręty Andrzeja Pilipiuka, który wspominał z audytorium swoje doświadczenia z czasów, kiedy pracował w redakcji Fenixa – i tu co najwyżej się zjeżyłam na wzmiankę o tym, że widząc cośtam w treści maila (nie pamiętam już, co to było) od razu nie czytał załącznika. Bo mi się tu przypomina Rusinek z jego nieodpisywaniem na maile zaczynające się od „witam” i ogólnie pojawia mi się w głowie tylko jedna uwaga: ludzie, macie trochę zryte priorytety. Bo nieporadność marketingowa w żadnym razie nie musi iść w parze z literacką wartością pisanych tekstów.
Ach, pojawiła się jeszcze wskazówka, że warto pracować z redaktorem. No jasne, cenna rada, tylko – jeśli się nie mylę – redaktora to się ma już jak tekst został przygarnięty przez jakieś wydawnictwo. A skąd ma takiego redaktora wziąć ten tytułowy „aspirujący pisarz”?
Po raz któryś natomiast usłyszałam sugestię, że warto swój tekst wysłać do doświadczonego pisarza – i po raz kolejny mam do tego ambiwalentny stosunek, bo jakoś niezmiennie wydaje mi się, że doświadczony pisarz ma lepsze rozrywki, niż przekopywanie się przez miliony znaków nasmarowanych przez randomowych grafomanów.
Nie wykluczam, że zupełnie źle oceniam autorów fantastyki i faktycznie byliby skłonni pomóc. Mój sprzeciw nie jest osadzony na żadnym doświadczeniu, a wyłącznie na intuicji.

Z panelu urwałyśmy się wcześniej, żeby na pewno zdążyć na prelekcję o 18:00 A gdyby tak wysłać połowę miotu szczeniąt w kosmos? Teoria względności, dylatacja czasu i słodkie pieski Grześka Jacewicza. Zanim dobiegłyśmy do Collegium Maius, sala była pełna, więc przycupnęłyśmy na podłodze. Nie minął kwadrans, jak w drzwiach pojawiła się obsługa i nas wyprosiła, jako że nie wolno było siedzieć na podłodze.
Już pal sześć samą prelekcję – bądźmy szczerzy, i tak wiele z niej nie rozumiałam. Nie chcę też mówić nic złego o osobach, którym przypadło w udziale niewdzięczne zadanie wypraszania ludzi z prelekcji. Robili, co musieli. Ale pojawił się we mnie nerw związany z czymś innym: punkty programu były rozstrzelone po różnych wydziałach, znajdujących się niekoniecznie super blisko od siebie. Jak wspomniałam, z poprzedniego panelu urwałyśmy się wcześniej. Na prelekcję leciałyśmy naprawdę dzielnie wyciągając kopytka. A i tak nie miałyśmy szansy zdążyć. Trochę to słabe, bo wychodzi na to, że jedynym rozwiązaniem było trzymanie się jednego budynku. A jeśli moje zainteresowania sprawiły, że właściwie miałam punkty na przemian na Wydziale Matematyki i Informatyki i na Collegium Maius – śmiało mogę powiedzieć, że miałam przekichane.

Ponieważ nie mam więcej zdjęć toruńskich toalet,
coś z innej beczki - czyli Gopniki Slav Squad
(źródło)
Szczęście w nieszczęściu, mając czterdzieści minut wolnego czasu mogłyśmy zajrzeć do sklepiku konwentowego, który – a jakże! – mieścił się jeszcze w trzecim miejscu, w cholerę daleko.
Doczłapałyśmy tam jednak i jeszcze mocniej przekonałam się, że to nie są imprezy dla mnie: było od zarąbania gadżetów animcowych, a jeśli to mnie akurat nie interesuje, to został cieniutki wybór Star Warsów, oczywiście Gry o Tron i paru innych settingów, z których naprawdę niewiele jakkolwiek mnie jarało. Wahałam się nad jednym breloczkiem z Enterprise, no ale breloczków mam już tyle, że ledwo mogę wśród nich znaleźć klucze. Byli Grumpy Geek, ale od nich akurat kupiliśmy już te koszulki, które nas interesowały, przez internety. Udało mi się w końcu wyłowić dwie podstawki pod kubki, po nabyciu których uciekłyśmy z Siem z powrotem na Wydział Matematyki i Informatyki.

Ledwo bo ledwo, ale udało mi się zdążyć na prelekcję Pawła Majki Gdzie się podziali paladyni, o ile kiedykolwiek istnieli? – ku mojej radości, znów było nieco o mitach greckich, co w zasadzie nie dziwi aż tak, bo współczesnym superbohaterom bliżej do greckich herosów niż mogłoby się wydawać. Podobało mi się wskazanie na to, że Herakles i inni byli w gruncie rzeczy szujami (szczególny plus za Tezeusza, którego osobiście hejtuję, ale można by znaleźć inne przykłady, jak choćby Odysa), a jeszcze bardziej – zwrócenie uwagi na to, że etyka starożytnych Greków i nasza współczesna są mocno, mocno rozbieżne. Przykładanie naszej miarki do antycznych herosów nie ma większego sensu, choć, oczywiście, to za szeroki temat na czterdziestominutową prelekcję.
Podobało mi się też dalsze omówienie Trzech Muszkieterów, bo pamiętam moje wątpliwości, które miałam, kiedy czytałam tę książkę: hej, to serio są nasi wspaniali bohaterowie? Gówniarze, które przepijają każdą kasę, oszukują i w ogóle kurde daleko im do postaci pozytywnych, szczególnie jeśli wspomnieć ich ogólną słabość do mężatek (to, jak d’Artagnan zrobił w ciula pana Bonacieux – kamaaaan!).
Z prelekcji dowiedziałam się, gdzie nie ma paladynów. Żałuję, że musiałam uciekać, zanim dowiedziałam się, gdzie są paladyni. A musiałam, bo PolskiBus.
Niemniej z tego miejsca muszę zaznaczyć, że tak do końca się nie zgadzam z prelegentem. Owszem, bardzo trudno obecnie o zwyczajnie dobrych bohaterów. Owszem, nawet Superman i Kapitan Ameryka (tego ostatniego zawsze ogromnie lubiłam) są dziś mroczni, przetrąceni i straumatyzowani. Jednocześnie wszak muszę zauważyć, że ta konwencja chyba powoli się zużywa. Wystarczy spojrzeć na ogromny sukces Wonder Woman: dlaczego ta bohaterka zrobiła taką furorę? Dlaczego w internetach pełno jest fotek dzieci – nawet chłopców – które chcą być jak Wonder Woman? Znaczy owszem, pewnie powodów jest sporo. Ale myślę, że nie bez znaczenia jest tutaj fakt, że ta bohaterka jest po prostu dobra. Chce pomagać, bo wierzy, że tak trzeba. Chciałaby uratować wszystko i wszystkich. I nawet jeśli jej bojowy okrzyk brzmi trochę jak wyjęty z Troskliwych Misiów, to myślę, że po prostu powoli robi się na to zapotrzebowanie. Dość już mroku i traum.
Tyle tylko, że stworzenie ciekawej, dobrej postaci jest cholernie trudne. Ale w sumie podobnie trudne jest stworzenie ciekawej złej postaci – stąd niezbyt w cenie obecnie są mroczni władcy, którzy chcą pożreć świat i tak dalej, zawsze raczej muszą mieć jakieś usprawiedliwienie. Najłatwiej mieszać gdzieś pośrodku, bawić się niejednoznacznościami.

Nie doczekawszy końca prelekcji, uciekłam – wywołana zresztą przez Siem – na bus. Zrobiłyśmy przy tej okazji rekord trasy, pokonując w kwadrans odcinek, który przedtem zajmował nam dwadzieścia minut.
Po całej tej imprezie nie czuję nóg, a najlepsze wspomnienia, jakie mam, pochodzą z toruńskich toalet. Serio: w jednej mogłam kupić suweniry, w drugiej zaś na potężnym łańcuchu była książeczka o Kreciku.
Toruń w ogóle zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie – ładne miasto, do którego chciałabym jeszcze wrócić.
Ale na pewno nie chcę wracać na Copernicon. Cieszę się, że byłam, bo inaczej pewnie bym żałowała i się gryzła, ale teraz z pełną świadomością mogę powiedzieć: nope, nigdy więcej. Chyba że coś się tam zmieni. 





PS. Z rzeczy zabawnych: kiedy po wykupieniu akredytacji poszłyśmy na obiad, schowałam swój identyfikator do torby. I jakoś tak się stało, że go później wcale nie wypakowałam. Przez resztę dnia paradowałam bez żadnego widocznego znaku, że za to zapłaciłam i nikt nigdy złamanego słowa mi nie powiedział na wejściu, że nie powinnam czy coś. Myślę sobie teraz, że mogłam to wszystko olać i przypuścić od razu szarżę na wybrane punkty programu, zachowując w kieszeni 45zł i dwie godziny życia. xD

sobota, 16 września 2017

Nie wszystko Carpenter, co się świeci, czyli "Alpha Polaris"

(źródło)
Nie mogę powiedzieć, żebym jakoś nadzwyczajnie zasadzała się na przygodówkę „Alpha Polaris” fińskiego studia Turmoil Games. Po prostu na Muve trwała jakaś końcowoletnia przecena i akurat kupowałam Borderlands 2: GOTY, no to tak przejrzałam jeszcze, co można tanio złapać. Alpha Polaris kosztowało grosze, no to uznałam, że czemu by nie.
Wiecie, to się zapowiadało naprawdę fajnie: koło podbiegunowe, odizolowana stacja badawcza, dziwne zabijające coś. Trochę jakby ktoś zrobił przygodówkę point & click z The Thing Carpentera. A przynajmniej z Obcy vs Predator (wiem, że te crossovery nie wytrzymują porównania z pierwszym Obcym czy z pierwszym Predatorem, niemniej akurat pierwszy AVP mi się podobał – właśnie ze względu na klimat). Toteż kiedy udało się dopaść tę grę niemal za bezcen, niezmiernie zacieszałam.

Ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu, gra ma niewiele wspólnego z wymienionymi wyżej tytułami – i nie chodzi mi tu o historię, a właśnie o ten klimat, którego łaknęłam: głównie, ma się rozumieć, liczyłam na poczucie izolacji i bezradności w obliczu nieznanej grozy. Wiecie, to się samo nasuwa, szczególnie kiedy w opisach gra jest przedstawiana jako horror psychologiczny.
Tymczasem Alpha Polaris nie jest ani horrorem, ani psychologicznym.
Jeśli chodzi o wyczekiwaną straszność, to jest bardzo, bardzo źle. To znaczy mocno stara się coś zwojować muzyka Mikko Raudanjoka – i nie powiem, soundtrack jest naprawdę fajny. Miejscami nawet daje radę wprowadzić przyjemny nastrój grozy – niestety, w większości przypadków fajną ścieżkę dźwiękową zabija cała reszta gry i nici z efektu.
Przede wszystkim, mam tu duże wątpliwości co do stylówy. Bo o ile tła są w porządku (zadka nie urywają, ale są po prostu poprawne), o tyle postaci są… cóż. Mocno słabe. Trochę kreskówkowe, trochę po prostu banalne – skutecznie odwodziły mnie od ewentualnego zaangażowania w rozgrywkę. Sytuacji nie poprawiał fakt, że te nieruchome portrety postaci zasłaniały mi cały ekran podczas dialogów. Właściwie nie było to do niczego potrzebne, bo spokojnie wystarczyłby tekst u dołu ekranu. Tym bardziej, że czasem okropnie mnie rozpraszały dziwaczne pozy, w jakich zilustrowano naszych bohaterów. Na przykład Nova momentami naprawdę robiła dziwne wrażenie ze względu na kuriozalnie wykręcone ręce. Próbowałam tak się ustawić i udawać, że to swobodna poza do rozmowy, ale serio – to nie działa. Nie w przypadku zdrowego człowieka.
Nie do końca pasował mi też fakt, że gracz ma do czynienia w gruncie rzeczy z dzieciakami i brak w tym trochę większego zróżnicowania – pewnym wyjątkiem był Al, no ale jeden Al wiosny nie czyni. W dodatku, mimo bardzo dużego zróżnicowania etnicznego postaci, w ogóle nie było słychać, że w stacji pracuje Irlandczyk, Norweg czy Inuitka. Akcenty zostały potraktowane po macoszemu i wszyscy mówią zbliżonym… no cóż, amerykańskim.
To wszystko sprawiło, że czułam się, jakbym śledziła losy ekipy w stylu Scooby Doo, a nie poważnej, międzynarodowej załogi arktycznej stacji badawczej. A, co za tym idzie, nieszczególnie mi towarzyszył nastrój grozy.

Inną sprawą jest fabuła – i tu przechodzę do wątpliwości, czy ta historia w ogóle może być rozpatrywana jako cokolwiek psychologicznego.
No bo okej, okej: mamy bohaterów, których dręczą koszmary. W sumie na tyle mało wiemy o tych postaciach, że i koszmary są trochę od czapy, no bo nie mamy żadnych dobitnych przesłanek, że oto jesteśmy świadkami jakichś głęboko zakorzenionych lęków, które znajdują ujście w snach, czy cokolwiek w tym stylu. Ot, naszym robaczkom śni się krew, mordowanie i takie tam. Yay…
A ostatecznie potencjalną psychologię w tej opowieści pogrąża rozwiązanie całej intrygi. Nie chcę zanadto spoilować, ale to zrobię.

(źródło)
[SPOILER ALERT]

Bo gra, niestety, rozwiązuje fabułę dość jednoznacznie i głupawo. Nie ma miejsca na problematykę fobii czy szaleństwa, nie ma też żadnej furtki dla tych, którzy chcieliby wątpić i doszukiwać się wieloznaczności zakończenia. Nie. Po prostu – tadam! – wielkim złym był przywołany demon. Taki chodzący szkielet, z czachą jakiegoś zwierzaka, świecącymi ślepiami i tak dalej. Zero subtelności.
W gruncie rzeczy nasuwa mi się trochę porównanie z Adwokatem diabła: z jednej strony mamy fajną opowieść o popadaniu w jakiś obłęd, o rozpadaniu się międzyludzkich więzi i o braku limitów – z drugiej jednak, przy tym wszystkim ktoś chlasnął metkę „TO DIABEŁ” i tyle nam zostało z psychologii. I ja wiem, że Adwokat diabła wielu się nadzwyczaj podoba. Może więc i Alpha Polaris oceniam niesprawiedliwie i w istocie mógłby się spodobać. Mnie jednak to rozwiązanie intrygi mocno rozczarowało.

[KONIEC SPOILERA]

To nie jest bardzo zła gra. Zagadki są mocno zróżnicowane i wszystkie trzymają przyzwoity poziom, scenerie są przyjemne, muzyka naprawdę zacna. To dobra przygodówka point & click. Tyle tylko, że zupełnie nie sprawdza się jako ten obiecany horror psychologiczny. No i ma nędznych, nijakich bohaterów, których losem w żaden sposób nie mogłam się przejąć. Nie mogłam do tego stopnia, że kiedy nie potrafiłam sobie poradzić z jedną zagadką i zajrzałam do solucji na Youtube, solucja znudziła mnie na tyle, że nie dałam rady obejrzeć jej dość dokładnie, by znaleźć w niej rozwiązanie zagadki. I koniec końców rozwiązałam ją sama.


Alpha Polaris ma dużo problemów. Jakby nie mogła się zdecydować, czy chce być opowieścią z dreszczykiem, czy jednak młodzieżową historią miłosną. Gdybym kupiła to za pełną cenę, byłabym zawiedziona. Ale jeśli znajdziecie kiedyś jeszcze w promocji -80% czy coś w ten deseń, można śmiało brać. To wciąż kilka godzin zagadek w arktycznym klimacie z fajną muzyką.

sobota, 9 września 2017

Powrót na Pandorę: Tales from the Borderlands

(źródło)
Moja przyjaźń z Borderlandsami jest dość skomplikowana. Bo ja naprawdę bardzo tę grę – a raczej dwie gry, jeśli nie liczyć presequela, z którym akurat nie miałam do czynienia – lubię, tylko kurde jakoś z przejściem ich jest mi ciągle nie po drodze. W dużej mierze rozbija się o to, że rozgrywka jest dość monotonna: dostaję questa, mam zabić pierdylion skagów albo psycho, potem oddaję questa i biegnę bić innych psycho. Do tej pory nie starczyło mi cierpliwości, choć przecież historia mnie ciekawi, a Handsome Jack to w moim prywatnym rankingu jedna z fajniejszych postaci.
No i Borderlandsy mają intra. Mają jedne z najbardziej działających openingów, jakie kojarzę. To nie jest tak po prostu „fajne” czy „niefajne”. Ja oglądam intro dowolnej części Borderlandsów i tu i teraz chciałabym grać. To jest totalnie podstępne, bo wiem, że to tylko chwilowa słabość i po szóstym queście „idź tam i zabij to stado” mi się znudzi i porzucę grę na rzecz innych rozrywek.
I tu na odsiecz przybiegło Telltale Games – studio, które wyspecjalizowało się w robieniu gadanych przygodówek osadzonych w rozmaitych znanych i lubianych uniwersach: mamy od nich Batmana, Walking Dead, mamy też Borderlands.
Bez zbytniego przeciągania: Tales from the Borderlands to dla mnie wyekstrahowana cała fajność Borderlandsów, która pozwala zanurzyć się w świecie, poznać bohaterów, przeżyć przygodę – bez nużącego, powtarzalnego strzelania do wszystkiego, co się rusza i na drzewo nie ucieka.

screen z gry
W grze podążamy śladem dwojga bohaterów: Fiony, zawodowej oszustki, i Rhysa – pracownika korporacji Hyperion, fana Handsome Jacka, a przede wszystkim: gościa wyposażonego w cyberwszczepy. Hej, dajcie mi bohatera z cyberwszczepami i będę przeszczęśliwa. Serio, co mogło pójść źle?
To znaczy przyznam, że na samym początku miałam nieco obaw, bo odniosłam wrażenie, że Rhys ma być trochę takim comic reliefem i pierdołą, a prawdziwą bohaterką zostanie Fiona. Na szczęście gra bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Oczywiście, Rhys ma swoje lepsze i gorsze chwile, ale obie postaci są fajnie zgrane – trochę zabawne, a trochę jednak po prostu dobre w tym, w czym się specjalizują. A tak naprawdę Rhys jest nawet trochę badassem, choć to tylko przebłyski. W każdym razie to bohater, który zdecydowanie ma potencjał. Nie mogłam też koniec końców nie polubić Fiony w tym jej kapelutku i z coraz wyraźniej rysującym się parciem na karierę Vault Huntera. Dodatkowo dostajemy pakiet postaci pobocznych, takich jak siostra Fiony – Sasha, a także kolega Rhysa z korporacji – księgowy Vaughn. No i całą galerię postaci jeszcze bardziej pobocznych, gdzie przy większości z nich kwiczałam radośnie jak debil, bo w dużej mierze to bohaterowie, których mieliśmy okazję poznać w „podstawowych” Borderlandsach. Przede wszystkim moją radość wzbudziło pojawienie się Zer0, ale dostajemy też Shade’a, Mordecaia i Bricka, Scootera (nawet jeśli tak naprawdę nigdy nie byłam jego fanką), a przede wszystkim: Handsome Jacka. I oni wszyscy są po prostu świetni.
Nie mogę też nie wspomnieć o Loader Bocie. Loader Bot z miejsca stał się jedną z moich najulubieńszych postaci w tej grze i dość szybko zaczęłam podporządkowywać rozgrywkę temu, żeby jemu było miło (tu muszę napomknąć, że gra w normalne Borderlandsy już nigdy nie będzie taka sama…).

screen z gry
Jeśli miałabym narzekać na coś w Tales…, to byłyby to dwa drobiazgi: po pierwsze, trochę mnie irytowało wciskanie wątku romantycznego w Rhysa i Sashę. No bo serio, ich tak naprawdę nic nie łączyło. Gdzie tylko się dało, przycinałam więc te zapędy twórców, bo w moim odczuciu więcej chemii było między Sashą a Augustusem niż nią a Rhysem. Po drugie, trochę im nie wychodziły dramatyczne czy wzruszające momenty. Głównie utkwił mi w pamięci motyw pierwszej śmiertelnej ofiary wyprawy na Hyperiona, kiedy gra podsuwała mi same głupie rozwiązania, a ja miałam ochotę kopnąć moich bohaterów w tryćka (czymkolwiek byłyby tryćka), bo przecież spokojnie można było cały ten epizod przejść bez ofiar śmiertelnych. Miałam wrażenie, że zgon był tam na siłę, tylko po to, żeby… no, żeby był. I żeby wzruszał. To tylko jeden przykład, ale ogólnie Tales... nie radzi sobie z dramą. Od czasu do czasu próbuje, ale jak dla mnie - to zupełnie zbędne i niezbyt udane.
Innym problemem była sprawa techniczna: gra nie śmigała mi w rozdzielczości 1920x1080 na pełnym ekranie. W którymś momencie pojawiał się po prostu biały ekran i niby wszystko słyszałam, ale obrazu niet. Podjęłam kilka różnych prób ogarnięcia sytuacji i zdaje się, że ostatecznie pomogło zmniejszenie rozdzielczości (dowolna poniżej tej wyżej wymienionej) i uruchomienie gry w oknie.

W przeważającej większości jednak świetnie się bawiłam podczas gry.
Przede wszystkim, szalenie mi się podoba sama idea, to znaczy oparcie całości na dialogach i rozwój gry mocno zależny od tego, jak te dialogi poprowadzimy i jakie podejmiemy decyzje. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że przynajmniej raz jeszcze będę chciała przejść Tales…, bo na pewno chciałabym parę wątków rozegrać inaczej – i to jest takie bardzo fajne, że znajomość głównej fabuły absolutnie w niczym tu nie przeszkodzi.
Podoba mi się, że rozchodzi się bardziej o relacje między postaciami, a nie o zabijanie potworów. Walki niby jakieś są, ale albo stanowią element cutscenek, albo przypominają raczej Dance Dance Revolution niż faktycznie sceny akcji w grze. To znaczy owszem, można zginąć – ale śmierć zupełnie w niczym nie przeszkadza, autozapis jest dość częsty, ogólnie poziom frustracji pozostaje na mocno niskim poziomie. Historia zaś jest ciekawa, intryga stopniowo się zagęszcza i coraz mocniej wciąga, a Handsome Jack… no cóż, jest Handsome Jackiem. Uwielbiam.
No i jest jeszcze humor - bardzo mocny punkt gry. Nie przerabia rozgrywki w parodię, ale jednocześnie jest go dość dużo, by po prostu było fajnie i zabawnie. I żeby warto było klikać wszystkie elementy otoczenia w poszukiwaniu urokliwych opisów, które może nie wniosą nic w intrygę, ale tak zwyczajnie rozbawią.

screen z gry
Wizualnie Tales from the Borderlands jest po prostu ładne. Borderlandsowa niby-kreskówkowa stylówa chyba mi się nie znudzi, a dodatkowo mamy tu piękne widoki i całkiem malownicze sceny z udziałem kosmosów i nie tylko. Zazwyczaj pojawiają się gdzieś w okolicach openingów kolejnych epizodów, wpisując się w opisaną wcześniej tendencję Borderlandsów do kupowania mnie czołówkami. Muzycznie też Tales… nie odstaje od pozostałych przygód na Pandorze. Jest po prostu bardzo przyjemnie.

Chciałabym powiedzieć o tej grze coś więcej, ale nie umiem. Jest po prostu fajna. Daje mnóstwo dużo frajdy – zarówno jeśli przeszło się wcześniejsze części Borderlandsów, jak i kiedy jest się świeżynką. Ot, wciąga w różny sposób: czy to jako rozwinięcie historii, którą znamy i lubimy, czy tez po prostu jako fajna przygoda.
Prawdę mówiąc, bardzo chętnie powitałabym kolejną grę spod znaku Borderlandsów i Telltale Games, choć o ile mi wiadomo, nie zapowiada się na to. Niemniej było to dla mnie idealne połączenie, pozwalające wyciągnąć to co najlepsze z tytułu, z którym miałam do tej pory pewien problem. Aż szkoda, że całość kończy się na pięciu epizodach. Cóż – zawsze to lepiej mieć pięć epizodów niż nie mieć pięciu epizodów. Razem to już dziesięć epizodów.
Fraa poleca.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...