Fraa jest dość nieufnie nastawiona do informacji, że jakiś film został wyróżniony jakąś nagrodą. Nie ma też jakiegoś nadzwyczajnego sentymentu do Miloša Formana – prawdę mówiąc, zna jego pięć filmów, z czego w całości obejrzała dwa, z czego na pamięć zna jeden.
I o tym jednym Fraa chce powiedzieć kilka słów.
Amadeusz z 1984 roku w reżyserii Miloša Formana został nagrodzony ośmioma Oscarami (za scenografię, kostiumy, scenariusz adaptowany, rolę pierwszoplanową – F. Murray Abraham, reżyserię, film, charakteryzację oraz dźwięk), nominowany do jeszcze trzech (znów rola pierwszoplanowa – tym razem dla Toma Hulce, montaż oraz zdjęcia), czterema Złotymi Globami (dramat, aktor w dramacie – znów F. Murray Abraham, reżyser i scenariusz), nominowany był jeszcze do dwóch (aktor w dramacie – Tom Hulce, rola drugoplanowa – Jeffrey Jones), otrzymał cztery nagrody BAFTA (charakteryzacja, zdjęcia, dźwięk, montaż), pięć nominacji do nagrody BAFTA (film, scenografia, kostiumy, scenariusz adaptowany, rola pierwszoplanowa – F. Murray Abraham), ponadto dostał jednego Cezara (film zagraniczny), trzy nagrody David di Donatello (aktor zagraniczny – Tom Hulce, film zagraniczny, reżyser filmu zagranicznego), został wyróżniony nagrodą DGA za najlepsze osiągnięcie reżyserskie w filmie fabularnym, dostał też nagrodę Eddie za montaż. W 1998 roku Amadeusz znalazł się na liście stu amerykańskich najlepszych filmów wszech czasów. Został też wyróżniony trzema nagrodami LAFCA (film, reżyser, scenariusz). Słowem: Fraa mogłaby napisać oddzielną notkę o samych wyróżnieniach Amadeusza. Dwadzieścia pięć otrzymanych prestiżowych nagród, dziesięć nominacji plus zaliczenie do jednego ze stu amerykańskich filmów wszech czasów, co w sumie daje trzydzieści sześć wyróżnień wszelakiego rodzaju.
I Fraa z czystym sumieniem stwierdza, że wszystkie te nagrody są w pełni zasłużone. Film naprawdę robi niesamowite wrażenie. Nic dziwnego, że po obejrzeniu Amadeusza oglądanie takich produkcji jak Kopia Mistrza czy Farinelli muszą kończyć się refleksją „No niezłe, ale Amadeuszowi to do pięt nie dorasta”.
Film ma formę spowiedzi starego Antonio Salieriego (F. Murray Abraham), który po latach trafia do przytułku, a tam odwiedza go młody ksiądz. Duchowny niby trochę się zna na muzyce, ale nie potrafi rozpoznać żadnego z dzieł kompozytora – dopiero kiedy usłyszy fragment dzieła Mozarta, brzmi mu to znajomo. Taki początek rozmowy oczywiście wcale nie nastraja Salieriego pozytywnie, tym niemniej starzec decyduje się opowiedzieć księdzu historię swojego życia i historię tego, jak zniszczył największego geniusza swoich czasów.
Elementem, który chyba najszybciej i najtrwalej zapada w pamięć, jest śmiech Wolfganga Amadeusza Mozarta (Tom Hulce). Nie pozwala on zapomnieć, jakiego rodzaju postacią jest młody kompozytor: to niedojrzały lekkoduch, od najwcześniejszego dzieciństwa wychowany na atrakcję dworów, lekceważący dobre obyczaje prostak, wulgarny młokos. Takim widzi go Salieri, któremu bardzo trudno wobec tego pogodzić wizerunek zwykłego chama z genialną, wręcz boską muzyką Mozarta, którą słyszał. Stąd właśnie bierze się początkowe rozgoryczenie Salieriego. Wielokrotnie daje on wyraz swojemu zdumieniu i niezrozumieniu, dlaczego Bóg przemawia przez tak odrażającego dzieciaka. Dlaczego nie zechciał przemówić muzyką jego – Salieriego – który całe życie w swoich utworach wychwalał Pana, wiódł egzystencję cnotliwą i pobożną.
I to pytanie jest gdzieś zawieszone przez cały film. Trudno czuć odrazę do Salieriego, bo jego uczucia są całkowicie zrozumiałe: całe życie wyrzeczeń i mozolenia się nad kolejnymi utworami, a wszystko po to, żeby spotkać na swojej drodze durnego dzieciaka, który w kilkanaście minut stwarza – ot tak po prostu – prawdziwie niebiańską muzykę? Każdy by się zdenerwował, choćby i na samego Boga.
Kontrast między tymi dwoma charakterami, między Mozartem a Salierim, czyli geniuszem a rzemieślnikiem, jest bardzo wyraźny. No właśnie – film nie próbuje zwalczyć mitu „cudownego dziecka”. I Fraa to pochwala. Zamiast bawić się w „prawdziwe historie”, Amadeusz pokazuje pogłębioną legendę geniusza. Nie demaskuje jej, ale wzbogaca. Bez żadnych wątpliwości, filmowy Mozart jest cudownym dzieckiem. Jest też młodym mężczyzną, który kocha ludzi i życie, a który żyje w cieniu surowego ojca, Leopolda Mozarta. Amadeusz ma świadomość swojego talentu, momentami nawet jest dość rażąco zarozumiały, więc tym bardziej dotkliwie odczuwa jawną niesprawiedliwość, kiedy jego kompozycja nie odnosi sukcesu w Wiedniu. Bezradność, samotność i niezrozumienie wpędzają go w alkoholizm i chorobę.
Swoją drogą, filmowy wizerunek Mozarta zgadza się właściwie z tym, co Fraa przeczytała w książce Mozart. Portret geniusza Norberta Eliasa. Kompozytor ponoć kochał życie, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego muzyka jest genialna, a do tego był nadzwyczaj wrażliwy, więc bieda, samotność i niepowodzenia bardzo mocno odciskały się na jego kondycji zarówno psychicznej, jak i fizycznej.
Ale na tym kończą się podobieństwa między tym, co Fraa znalazła w książce, a filmem. Bo potem pojawia się kwestia małżonki Mozarta, Konstancji. Wedle Eliasa, właściwie nigdy nie kochała męża, a jedynie ceniła go za jego sukcesy w dziedzinie muzyki. Ich relacje, od początku chłodne, oziębiły się jeszcze bardziej, kiedy Amadeusz przestał być uwielbiany w Wiedniu.
Tymczasem filmowa Konstancja to naprawdę wspaniała, oddana żona, która wspiera Amadeusza praktycznie do samego końca, nawet mimo krótkiego kryzysu.
Nie można też pominąć cesarza Józefa II Habsburga (Jeffrey Jones) – mimo bardzo oryginalnego śmiechu Mozarta, to właśnie cesarz stanowi akcent humorystyczny w filmie. Jednocześnie zostało bardzo wyraźnie pokazane, jak strasznie jest, kiedy władca jest, że tak Fraa to ujmie, niezbyt rozgarnięty. Jedno ziewnięcie i geniusz może być zrujnowany. Odpowiednio wyrażone namowy i cesarz może wydać najbardziej absurdalne rozkazy. Józef II był niesamowity – najwspanialszą operę potrafił skwitować stwierdzeniem: „Za dużo nut”. Postać z jednej strony zabawna, ale z drugiej – przerażająca.
Tyle o postaciach – ale przecież nie wolno zapominać o muzyce i scenografii. A te są w Amadeuszu prawdziwie epickie i zapierające dech w piersi. Wspaniałe, bogate wnętrza, fragmenty oper, no i bardzo dużo Mozarta w Mozarcie... Ale też pojawiają się utwory innych kompozytorów, choć oczywiście w mniejszym zmasowaniu. Zwieńczeniem „soundtracku” Amadeusza jest fantastyczne i poruszające Requiem.
I jakkolwiek Fraa słyszała od dość kompetentnej osoby, że Amadeusz jest pełen fikcji, to jednak lektura Listów Mozarta opracowanych przez Ireneusza Dembowskiego daje sporo do myślenia. W zamieszczonym w Listach kalendarium można przeczytać przy kolejnych datach o intrygach Salieriego wymierzonych przeciwko Mozartowi. Tak samo owe „intrygi Salieriego” pojawiają się w samej korespondencji Amadeusza, między innymi do ojca. Jednocześnie z listów wynika, że Salieri i Mozart utrzymywali kontakt i że – tak jak w filmie – Salieri żywił głęboki podziw dla dorobku muzycznego Amadeusza.
Fraa nie wie jak to było naprawdę, ale wie, że Amadeusz jest porywającym filmem, w którym każda z postaci przykuwa uwagę, a całość jest zrobiona z rozmachem i fantazją.
Warto, zdecydowanie warto obejrzeć. To nie są zmarnowane trzy godziny.
– Mój plan był prosty. Przerażająco prosty. Najpierw postaram się o mszę żałobną. A potem o jego śmierć.
– Co?!
– Jego pogrzeb! Niech ksiądz sobie wyobrazi: w katedrze zebrałby się cały Wiedeń. W centrum stałaby mała trumna Mozarta. I wtedy w grobowej ciszy... Muzyka. Kościół wypełnia boska muzyka, wspaniała msza żałobna. Requiem dla Wolfganga Mozarta, skomponowane przez jego oddanego przyjaciela, Antonia Salieriego... Co za majestat. Co za głębia! Co za pasja! Na Salieriego nareszcie spłynęła łaska Boża... I Bóg musi go słuchać. Nie wstrzyma muzyki. Nareszcie ja będę się z Niego śmiał! Martwiło mnie tylko jedno: zabójstwo. Jak się to robi? Jak się zabija człowieka? Co innego marzyć o tym. A co innego wykonać to własnymi rękami.