piątek, 28 maja 2010

ZaFraapowana filmami (32) - "Amadeusz"

Fraa jest dość nieufnie nastawiona do informacji, że jakiś film został wyróżniony jakąś nagrodą. Nie ma też jakiegoś nadzwyczajnego sentymentu do Miloša Formana – prawdę mówiąc, zna jego pięć filmów, z czego w całości obejrzała dwa, z czego na pamięć zna jeden.
I o tym jednym Fraa chce powiedzieć kilka słów.

Amadeusz
Amadeusz z 1984 roku w reżyserii Miloša Formana został nagrodzony ośmioma Oscarami (za scenografię, kostiumy, scenariusz adaptowany, rolę pierwszoplanową – F. Murray Abraham, reżyserię, film, charakteryzację oraz dźwięk), nominowany do jeszcze trzech (znów rola pierwszoplanowa – tym razem dla Toma Hulce, montaż oraz zdjęcia), czterema Złotymi Globami (dramat, aktor w dramacie – znów F. Murray Abraham, reżyser i scenariusz), nominowany był jeszcze do dwóch (aktor w dramacie – Tom Hulce, rola drugoplanowa – Jeffrey Jones), otrzymał cztery nagrody BAFTA (charakteryzacja, zdjęcia, dźwięk, montaż), pięć nominacji do nagrody BAFTA (film, scenografia, kostiumy, scenariusz adaptowany, rola pierwszoplanowa – F. Murray Abraham), ponadto dostał jednego Cezara (film zagraniczny), trzy nagrody David di Donatello (aktor zagraniczny – Tom Hulce, film zagraniczny, reżyser filmu zagranicznego), został wyróżniony nagrodą DGA za najlepsze osiągnięcie reżyserskie w filmie fabularnym, dostał też nagrodę Eddie za montaż. W 1998 roku Amadeusz znalazł się na liście stu amerykańskich najlepszych filmów wszech czasów. Został też wyróżniony trzema nagrodami LAFCA (film, reżyser, scenariusz). Słowem: Fraa mogłaby napisać oddzielną notkę o samych wyróżnieniach Amadeusza. Dwadzieścia pięć otrzymanych prestiżowych nagród, dziesięć nominacji plus zaliczenie do jednego ze stu amerykańskich filmów wszech czasów, co w sumie daje trzydzieści sześć wyróżnień wszelakiego rodzaju.

Amadeusz 01
I Fraa z czystym sumieniem stwierdza, że wszystkie te nagrody są w pełni zasłużone. Film naprawdę robi niesamowite wrażenie. Nic dziwnego, że po obejrzeniu Amadeusza oglądanie takich produkcji jak Kopia Mistrza czy Farinelli muszą kończyć się refleksją „No niezłe, ale Amadeuszowi to do pięt nie dorasta”.

Film ma formę spowiedzi starego Antonio Salieriego (F. Murray Abraham), który po latach trafia do przytułku, a tam odwiedza go młody ksiądz. Duchowny niby trochę się zna na muzyce, ale nie potrafi rozpoznać żadnego z dzieł kompozytora – dopiero kiedy usłyszy fragment dzieła Mozarta, brzmi mu to znajomo. Taki początek rozmowy oczywiście wcale nie nastraja Salieriego pozytywnie, tym niemniej starzec decyduje się opowiedzieć księdzu historię swojego życia i historię tego, jak zniszczył największego geniusza swoich czasów.

Amadeusz 02
Elementem, który chyba najszybciej i najtrwalej zapada w pamięć, jest śmiech Wolfganga Amadeusza Mozarta (Tom Hulce). Nie pozwala on zapomnieć, jakiego rodzaju postacią jest młody kompozytor: to niedojrzały lekkoduch, od najwcześniejszego dzieciństwa wychowany na atrakcję dworów, lekceważący dobre obyczaje prostak, wulgarny młokos. Takim widzi go Salieri, któremu bardzo trudno wobec tego pogodzić wizerunek zwykłego chama z genialną, wręcz boską muzyką Mozarta, którą słyszał. Stąd właśnie bierze się początkowe rozgoryczenie Salieriego. Wielokrotnie daje on wyraz swojemu zdumieniu i niezrozumieniu, dlaczego Bóg przemawia przez tak odrażającego dzieciaka. Dlaczego nie zechciał przemówić muzyką jego – Salieriego – który całe życie w swoich utworach wychwalał Pana, wiódł egzystencję cnotliwą i pobożną.
I to pytanie jest gdzieś zawieszone przez cały film. Trudno czuć odrazę do Salieriego, bo jego uczucia są całkowicie zrozumiałe: całe życie wyrzeczeń i mozolenia się nad kolejnymi utworami, a wszystko po to, żeby spotkać na swojej drodze durnego dzieciaka, który w kilkanaście minut stwarza – ot tak po prostu – prawdziwie niebiańską muzykę? Każdy by się zdenerwował, choćby i na samego Boga.

Amadeusz 03
Kontrast między tymi dwoma charakterami, między Mozartem a Salierim, czyli geniuszem a rzemieślnikiem, jest bardzo wyraźny. No właśnie – film nie próbuje zwalczyć mitu „cudownego dziecka”. I Fraa to pochwala. Zamiast bawić się w „prawdziwe historie”, Amadeusz pokazuje pogłębioną legendę geniusza. Nie demaskuje jej, ale wzbogaca. Bez żadnych wątpliwości, filmowy Mozart jest cudownym dzieckiem. Jest też młodym mężczyzną, który kocha ludzi i życie, a który żyje w cieniu surowego ojca, Leopolda Mozarta. Amadeusz ma świadomość swojego talentu, momentami nawet jest dość rażąco zarozumiały, więc tym bardziej dotkliwie odczuwa jawną niesprawiedliwość, kiedy jego kompozycja nie odnosi sukcesu w Wiedniu. Bezradność, samotność i niezrozumienie wpędzają go w alkoholizm i chorobę.

Swoją drogą, filmowy wizerunek Mozarta zgadza się właściwie z tym, co Fraa przeczytała w książce Mozart. Portret geniusza Norberta Eliasa. Kompozytor ponoć kochał życie, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jego muzyka jest genialna, a do tego był nadzwyczaj wrażliwy, więc bieda, samotność i niepowodzenia bardzo mocno odciskały się na jego kondycji zarówno psychicznej, jak i fizycznej.
Ale na tym kończą się podobieństwa między tym, co Fraa znalazła w książce, a filmem. Bo potem pojawia się kwestia małżonki Mozarta, Konstancji. Wedle Eliasa, właściwie nigdy nie kochała męża, a jedynie ceniła go za jego sukcesy w dziedzinie muzyki. Ich relacje, od początku chłodne, oziębiły się jeszcze bardziej, kiedy Amadeusz przestał być uwielbiany w Wiedniu.
Tymczasem filmowa Konstancja to naprawdę wspaniała, oddana żona, która wspiera Amadeusza praktycznie do samego końca, nawet mimo krótkiego kryzysu.

Amadeusz - Salieri i Jozef II
Nie można też pominąć cesarza Józefa II Habsburga (Jeffrey Jones) – mimo bardzo oryginalnego śmiechu Mozarta, to właśnie cesarz stanowi akcent humorystyczny w filmie. Jednocześnie zostało bardzo wyraźnie pokazane, jak strasznie jest, kiedy władca jest, że tak Fraa to ujmie, niezbyt rozgarnięty. Jedno ziewnięcie i geniusz może być zrujnowany. Odpowiednio wyrażone namowy i cesarz może wydać najbardziej absurdalne rozkazy. Józef II był niesamowity – najwspanialszą operę potrafił skwitować stwierdzeniem: „Za dużo nut”. Postać z jednej strony zabawna, ale z drugiej – przerażająca.

Tyle o postaciach – ale przecież nie wolno zapominać o muzyce i scenografii. A te są w Amadeuszu prawdziwie epickie i zapierające dech w piersi. Wspaniałe, bogate wnętrza, fragmenty oper, no i bardzo dużo Mozarta w Mozarcie... Ale też pojawiają się utwory innych kompozytorów, choć oczywiście w mniejszym zmasowaniu. Zwieńczeniem „soundtracku” Amadeusza jest fantastyczne i poruszające Requiem.

I jakkolwiek Fraa słyszała od dość kompetentnej osoby, że Amadeusz jest pełen fikcji, to jednak lektura Listów Mozarta opracowanych przez Ireneusza Dembowskiego daje sporo do myślenia. W zamieszczonym w Listach kalendarium można przeczytać przy kolejnych datach o intrygach Salieriego wymierzonych przeciwko Mozartowi. Tak samo owe „intrygi Salieriego” pojawiają się w samej korespondencji Amadeusza, między innymi do ojca. Jednocześnie z listów wynika, że Salieri i Mozart utrzymywali kontakt i że – tak jak w filmie – Salieri żywił głęboki podziw dla dorobku muzycznego Amadeusza.

Fraa nie wie jak to było naprawdę, ale wie, że Amadeusz jest porywającym filmem, w którym każda z postaci przykuwa uwagę, a całość jest zrobiona z rozmachem i fantazją.
Warto, zdecydowanie warto obejrzeć. To nie są zmarnowane trzy godziny.





– Mój plan był prosty. Przerażająco prosty. Najpierw postaram się o mszę żałobną. A potem o jego śmierć.
– Co?!
– Jego pogrzeb! Niech ksiądz sobie wyobrazi: w katedrze zebrałby się cały Wiedeń. W centrum stałaby mała trumna Mozarta. I wtedy w grobowej ciszy... Muzyka. Kościół wypełnia boska muzyka, wspaniała msza żałobna. Requiem dla Wolfganga Mozarta, skomponowane przez jego oddanego przyjaciela, Antonia Salieriego... Co za majestat. Co za głębia! Co za pasja! Na Salieriego nareszcie spłynęła łaska Boża... I Bóg musi go słuchać. Nie wstrzyma muzyki. Nareszcie ja będę się z Niego śmiał! Martwiło mnie tylko jedno: zabójstwo. Jak się to robi? Jak się zabija człowieka? Co innego marzyć o tym. A co innego wykonać to własnymi rękami.

czwartek, 27 maja 2010

Fraa w czytelni (19) - "Słownik języka niby-polskiego, czyli błędy językowe w prasie"

Walery Pisarek - Slownik jezyka niby-polskiegoAutor: Walery Pisarek
Tytuł: Słownik języka niby-polskiego, czyli błędy językowe w prasie
Miejsce i rok wydania: Wrocław 1978
Wydawca: Zakład Narodowy im. Ossolińskich


Fraa domyśla się, że dla przypadkowego obserwatora może to wyglądać idiotycznie: człowiek zaczytujący się w słowniku. Co gorsza, człowiek płaczący ze śmiechu nad tą lekturą! Zaplątać w kaftan z długimi rękawami i czym prędzej oddać pod opiekę miłych panów, którzy umieszczą delikwenta w miękkim, przytulnym pokoiku...
Rzecz w tym, że tym delikwentem była Fraa – i wcale nie czuje się szczególnie niepoczytalna. Nie bardziej niż zwykle. Właściwie czuje się świetnie. Cóż poradzić: ten słownik po prostu jest świetny, lepszy od niejednej pozycji beletrystycznej.




Autor, Walery Pisarek, już na wstępie zaznacza kilka rzeczy: po pierwsze, słownik jest dla ludzi z poczuciem humoru. Nie należy go brać na poważnie, nie jest to pozycja do wykorzystywania w naukowych opracowaniach. Po drugie, autor tłumaczy się ze specyficznego układu słownika: hasła są ułożone wedle błędnych form. I całkiem słusznie – przecież jeśli ktoś zna bezbłędną formę i umiałby znaleźć jakieś słowo czy związek frazeologiczny w jego poprawnej wersji, to nie potrzebowałby żadnego słownika. Po trzecie, sama kwestia języka niby-polskiego: Walery Pisarek zawiera z czytelnikiem umowę, w której błędne formy nie są po prostu niepoprawnymi słowami po polsku, tylko należą do innego języka. Do niby-polskiego. To podejście zresztą jest dość niecodzienne i sprawia, że słownik zaczyna intrygować.

Tyle tytułem wstępu. A zawartość? Bardzo, bardzo ciekawa. Przede wszystkim Fraa dowiedziała się o wielu wyrażeniach, których używała na co dzień, że z tych lub innych powodów są błędne lub przynajmniej niepożądane (przez swoją śmieszność, dwuznaczność czy niedopasowanie do tonu wypowiedzi). Prawdę powiedziawszy, Fraa pewnie nadal ich używa, bo po prostu trudno po jednorazowym przeczytaniu wbić sobie do głowy cały słownik (nawet jeśli jest nieduży – a ten istotnie jest nieduży). Fraa najchętniej kupiłaby sobie egzemplarz do domu, choć prawdopodobnie skończyłoby się to ciężką paranoją, w obliczu której Fraa z drżącymi rękami i rozbieganym wzrokiem sprawdzałaby każde słowo przed zapisaniem go. Może lepiej, że widuje tę książkę tylko w bibliotece...
Kilka przykładów haseł ze słownika:


BEZ RESZTY – po polsku raczej: całkowicie, w pełni, zupełnie. Np.: „Troska o idealną równość, rzecz niby elementarna i szkolna, a jednak nie zawsze udająca się bez reszty (○ w pełni), doszła w tym wykonaniu do perfekcji”. „Pozorny chaos wytwarza nastrój, któremu widownia musi się poddać bez reszty (○ całkowicie) i trwać pod jego urokiem do samego końca”. „Behapowiec odpyskował tak, że bez reszty (○ bez śladu) zlazła z niego urzędowa uprzejmość”.
Wyrażenie bez reszty powstało zapewne pod wpływem niemieckiego wyrazu restlos 'całkowicie, zupełnie'. Używa się go także w jęz. polskim, ale w nieporównywalnie węższym zakresie: zwykle w związkach z czasownikami oddawać się lub poświęcać się czemuś.
Albo:
ICHNIEJSZY – zaimek dzierżawczy odpowiadający polskiemu gwarowemu zaimkowi ichni (w literackiej polszczyźnie ogólnej używa się tylko formy ich). Np.: „Noc mieliśmy spędzić w jakimś ichniejszym (○ ich) Zakopanem”.
Czy też:
ILE BY NIE BYŁO, ILE BY NIE MIAŁ – po polsku: ilekolwiek by było, ile by było; ile by miał. Np.: „Ile by nie było (○ ile by było) zadane, zawsze wszystko odrobił”. „Ile by nie miał (○ ile by miał) pieniędzy, będzie mu mało”.

Jakkolwiek niektóre wyrażenia są dość oczywiste, to jednak część z nich zaskoczyła kawiarkę. Fraa nie wiedziała, że słowo nieudacznik jest zapożyczeniem z rosyjskiego, tak samo jak rusycyzmem jest zwrot przedstawiać sobą kogoś/coś (po polsku po prostu być kimś/czymś) czy żyć w mieście/domu (po polsku: mieszkać); albo że nostalgia w języku polskim oznacza wyłącznie tęsknotę za ojczyzną. Słownik zawiera też wiele form, które drażnią kawiarkę nie od dziś, typu oddziaływujesz zamiast oddziałujesz, przekonywuje zamiast przekonuje, pod rząd zamiast z rzędu (ze specjalnymi pozdrowieniami dla Zięby, która zawsze mi o to marudziła) i wiele innych.

Oczywiście, ponieważ słownik jest z roku 1978, należy wziąć pod uwagę, że część wyrażeń, które Walery Pisarek uważał za błędne, obecnie są już oficjalnie przyjęte. Tym niemniej warto zdać sobie sprawę z tego, co tak naprawdę znaczą używane na co dzień słowa i spróbować stosować je z większą rozwagą. Fraa myśli, że językowi polskiemu na pewno wyjdzie to na dobre.

A już zupełną rewelacją jest zamieszczony na końcu Dodatek: Przeczytajmy to jeszcze raz! – są to urywki z tekstów prasowych z lat 1966 – 1975. Fraa uważa, że dodatek ten powinien być Biblią analizatorów, bo w tym właśnie słowniku Pisarek popełnił prawdopodobnie jedne z pierwszych analiz... może nie blogasków, ale to tylko kwestia czasów, w jakich przyszło zyć profesorowi.
Kilka fragmentów Dodatku (Fraa dla wygody wypisała wybrane cytaty w punktach, ponadto zastąpiła przypisy dolne strzałkami, żeby niepotrzebnie nie rozstrzeliwać tekstu na multum linijek):

  • Jest pewne, że Bolesław Krzywousty zmarł w Sochaczewie i trzymając się relacji Długosza, został przewieziony do Płocka i tam pochowany. → Oczywiście ani Bolesław Krzywousty nie trzymał się relacji Długosza, a ni się jej nie trzymali ci, którzy przewozili zwłoki Bolesława (...).
  • Był złym człowiekiem dla ludzi, zdjęli go z zawiadowcy, zdjęli go z kontrolera, miał trzy kolegia, wszystkie przegrał, więc się teraz już nie czepia. → Albo ów zły człowiek rzeczywiście odczuwał niezdrowy pociąg do kolejarzy, albo należało napisać: … zwolniono go ze stanowiska zawiadowcy...
  • Sam fakt skromnych, a nawet złych warunków bytowania nie warunkuje konieczności popełniania przestępstw. → A więc niektóre warunki warunkują tylko warunkowo.
  • Trudno się więc dziwić, że fakt pobicia młodego człowieka przez kelnera, którego wkrótce potem znaleziono martwego, tak zbulwersował opinię publiczną. → Można by podejrzewać, że to ów młody człowiek zabił kelnera, mszcząc się za pobicie; skądinąd jednak wiemy, że kelner żyje, a młody człowiek zmarł. (…)
  • Trzech młodych mężczyzn po pobiciu swej ofiary zaczęło przeszukiwać mu kieszenie. → A więc to była t e n ofiara!
  • Działanie ich miało charakter chuligański, w wyniku czego sędzia był 7 dni niezdolny do pracy. → Czy liczba dni niezdolności sędziego byłaby niższa czy wyższa, gdyby ich działanie nie miało charakteru chuligańskiego?
  • Dane te wskazują, że nastąpił wzrost nieletnich sprawców przestępstw o 21,9 proc. → Nic dziwnego, że nieletni rosną, ale w tym przypadku chodzi o wzrost liczby przestępstw popełnianych przez nieletnich sprawców.
  • Bliższe zbadanie wisielca wykazało, że nie daje on oznak życia, co i prawidłowe, bowiem jest z papieru. → (…) Tylko w języku niby-polskim wisielec normalnie daje oznaki życia, jeżeli nie jest z papieru.
  • Obyło się na szczęście bez ofiar w ludziach. Ciężkich obrażeń doznał jedynie maszynista pociągu. → Maszynista pociągu – to też człowiek.
  • Samochód z przyczepą przy wykonywaniu skrętu w prawo potrącił kierującego motorowerem m-ki Jawa, który doznał obrażeń ciała, oddalając się w kierunku Kocmyrzowa. → Widocznie obrażenia ciała m o t o r o w e r u nie były zbyt ciężkie, jeżeli się mógł oddalać w kierunku Kocmyrzowa (…).
  • W sądzie w Puławach odbył się proces przeciwko oskarżonym o niedopilnowanie przepisów bhp, w wyniku czego uległ śmiertelnemu wypadkowi pracownik kotłowni. → Czyżby rzeczywiście proces był przyczyną śmiertelnego wypadku?
  • Gdyby objawy zatrucia u Stanisława Wojdyły wystąpiły równocześnie z jego dziećmi, powtórne wezwanie nie nastąpiłoby z tak dużym opóźnieniem. → Widocznie najpierw wystąpiły dzieci, a dopiero później objawy zatrucia.
  • Zajmuje się zresztą nie tylko mieszkańcami oceanów, mórz, wielkich jezior i rzek, ale i czworonogów, a także ptaków. → O ile nam wiadomo, najpospolitszymi mieszkańcami czworonogów i ptaków są pchły.
  • Wtedy konwojenci Zakładów Jajczarsko-Drobiarskich w Lublinie zażądali od spółdzielców łapówki za zaklasyfikowanie ich do wyższej klasy drobiu. → Spółdzielcy jednak łapówki nie dali i teraz pewnie żałują, że ich do wyższej klasy drobiu nie zaliczono.
  • Georg Sand uchodziła za potężny buldożer postępu, który miażdżył bezlitośnie reakcję. → Porównanie kobiety do buldożera brzmi dość ryzykownie, nawet jeśli jest to buldożer postępu.
  • Mamy trupę Grotowskiego, którą znaczącą część koneserów całego świata uważa za szczytowanie w teatralnym orgazmie. → Można tę przenośnię uznać za szczytowanie w językowym orgazmie autora.
  • 15 tysięcy rozwiedzionych małżeństw miało jedno dziecko. → Jedno dziecko na 30 tysięcy osób? (…)
  • Dalsze lata to walka ojca o odzyskanie dziecka, który czterokrotnie porwał syna. → Krótko mówiąc: ojciec chce odzyskać dziecko, a ono mu porywa syna.

Co więcej, na samym końcu Walery Pisarek zamieszcza Ćwiczenia – trzy teksty do „przetłumaczenia” z języka niby-polskiego na polski. Fraa jeszcze się nie podjęła, ale jak opanuje już zawartość słownika, to nie omieszka sięgnąć i do Ćwiczeń.

Fraa po raz pierwszy spotkała się z tym, że słownik można napisać ciekawie i zabawnie. Wydaje jej się, że to stanowi pewien ewenement i dlatego warto zwrócić na niego uwagę. Między innymi dlatego.

środa, 26 maja 2010

Granie na Fraakranie (6) - "Call of Juarez"

Być może Fraa już wspominała, że jeśli chodzi o gry FPS, to raczej nie radzi sobie zbyt dobrze, wobec czego oczywistym jest, że nie jest fanką tego typu rozrywki. Gra musi naprawdę czymś przyciagnąć. Call of Juarez przyciąga.

Call of Juarez - Ray
Fraa od początku się dziwiła, jak to się stało, że tak fajną grę w westernowym klimacie wydali Polacy. Za Call of Juarez odpowiedzialny jest Techland. I chociaż Fraa nie ma pochlebnego zdania o rodzimych grach komputerowych (owszem, z Wiedźminem włącznie), to jednak tym razem trzeba przyznać: kawał fajnej, klimatycznej rozrywki.

Mówiąc o Call of Juarez należy pamiętać, że aktualnie są dwie gry spod tego znaku: w pierwszej, z 2006 roku, gracz wciela się w Ray'a McCall – księdza, który na wieść o tym, że Billy, jego bratanek (no nie do końca bratanek, bo brat Ray'a, Thomas, to zaledwie ojczym, ale Fraa nie chce już komplikować), uśmiercił swoich rodziców i uciekł, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. W ręce Ray bierze też dwa stare rewolwery i rusza w pogoń, stając się awatarem iście boskiego gniewu.
Żeby było ciekawiej, gra się naprzemiennie: Ray'em oraz Billym, który po prawdzie wcale nie zabił rodziców, ale kto by go tam słuchał...

Call of Juarez: Więzy Krwi to prequel z 2009 roku. Gracz znów może wcielić się w Ray'a, a jako druga postać pojawia się jego brat – Thomas McCall. W ciągu rozgrywki dołączy do nich najmłodszy brat, William, który jest młodym księdzem. Gracz nie może nim sterować, ale William bywa przydatny na przykład jako przewodnik, nawet jeśli jego pacyfistyczne gadki działają nieco na nerwy.
Teraz można przejść do zachwytów i marudzenia.
Call of Juarez1
Fraa zacznie od zachwytów: klimat. Obie części gry są pod tym względem miodne. Gracz biega po klasycznych, znanych z westernów miasteczkach Dzikiego Zachodu – pełnych bandziorów, gdzie trzeba mieć oczy dookoła głowy, bo nigdy nie wiadomo, kiedy i za co nagle ktoś ogłosi nagrodę za głowę takiego na przykład Billy'ego. Poza miasteczkami są oczywiście fantastyczne „plenery”. Na każdym kroku odczuwa się tę westernową atmosferę i to jest właśnie niesamowicie fajne. Są Meksykanie, bandyci, piękne niewiasty i oczywiście – bez tego nie mogłoby się obejść – pojedynki rewolwerowców. Fraa jest naprawdę dumna, że coś takiego powstało w Polsce.


Call of Juarez: Wiezy Krwi


Dalej: grafika. W ogóle między pierwszym Call of Juarez a prequelem jest spora różnica w jakości grafiki. Najlepiej widać tę różnicę w tym, że o ile pierwsza część odpala na kawiarczym sprzęcie, o tyle Więzy Krwi już niekoniecznie... No cóż. Życie. Fakt faktem, gra przedstawia się naprawdę ładnie. Począwszy od krajobrazów, a skończywszy na broni. I tu, oczywiście, ze szczególnym wskazaniem na prequel. Może ruchy postaci nie są do końca naturalne, ale i tak gra przedstawia się bardzo atrakcyjnie pod kątem wizualnym.

A teraz minusy:
Po pierwsze, Billy. Naprawdę, Fraa z przykrością to przyznaje, ale bez Billy'ego pierwsza część byłaby o wiele przyjemniejsza. Rzecz w tym, że z Ray'em sprawa jest prosta: gracz prze do przodu i strzela do wszystkiego co się rusza i na drzewo nie ucieka. Ray McCall jest stosunkowo odporny, ma pancerz, więc koszenie nim to sama przyjemność. Z Billym sprawa ma się inaczej: Billy się czai. Billy ma bacik i gra tym chłopaczkiem w dużej mierze sprowadza się do skakania i przekradania się. Jeśli Fraa jest w czymkolwiek gorsza niż w strzelaniu, to tym czymś jest przekradanie się. Całość jest o tyle irytująca, że Fraa na przykład z powodzeniem była w stanie zabić bandziorów z obozowiska, obok którego miała się przekraść. Mogła strzelić dwa razy, kogoś udusić batem i pójść dalej. Tyle tylko, że – ponieważ nie przekradła się – i tak kończyło się to niepowodzeniem misji i trzeba było zaczynać jeszcze raz. A potem jeszcze... I jeszcze.
I wiecie Państwo, do czego to doprowadziło?
Fraa nigdy nie skończyła Call of Juarez. Zacięła się na którymś etapie z Billym i zabrakło motywacji do dalszej gry.

Call of Juarez - bracia McCall
W Więzach Krwi, gdzie zamiast Billy'ego jest Thomas, wygląda to dużo lepiej. Co prawda Thomas też ma skłonność do przekradania się, ale nie jest to aż tak upierdliwe. No i Thomas równie dobrze może strzelać, nawet jeśli nie jest do końca tak pancerny jak Ray.
Ponadto w prequelu gracz w większości przypadków może wybierać, czy dany etap chce przejść Ray'em czy Thomasem. W pierwszej części nie ma tego komfortu.

Marudzenie drugie, to fabuła. I tutaj chodzi oczywiście o fabułę Więzów Krwi, jako że Fraa najzwyczajniej w świecie nie zna do końca fabuły części z 2006 roku...
Rzecz w tym, że fabuła niestety jest dość liniowa. Pewne rzeczy staną się niezależnie od tego, co będzie robił gracz i to jest dość irytujące. Wskutek tego Fraa naprawdę poczuła silną niechęć do jednego z braci, którego do pewnego momentu naprawdę lubiła.
Inna sprawa, że to całkiem fajne: gracz, oprócz oczywiście uczestniczenia w standardowej jatce, obserwuje perypetie rodziny – może więc być świadkiem tego, jak zmieniają się relacje między braćmi, na czym w istocie polegają te ich „więzy krwi” i jak to wszystko się kończy. Pozwala to jeszcze lepiej wczuć się w klimat i zaangażować w losy braci McCall.


To właściwie tyle, co Fraa chciała powiedzieć.
Jeśli ktoś lubi postrzelać i bawią go westerny, z całą pewnością powinien wypróbować którąś z części Call of Juarez, a może i obie. I nie irytować się tym, że znowu pojedynek się nie udał... Nie od razu jest się szybkim i celnym rewolwerowcem.


A tutaj bonusy w postaci ruchomych obrazków:

Call of Juarez:

Call of Juarez: Więzy Krwi:

wtorek, 25 maja 2010

ZaFraapowana filmami (31) - "Zabójczy numer"

Fraa od 1997 roku chciała obejrzeć film Dobermann. Początkowo oczywiście miała hardy plan pójścia na to do kina, kłopot tkwił w tym, że film jest dozwolony od 21 lat. Z kina nici, no ale nic to – Fraa wierzyła, że nieco podrośnie, to dorwie płytę.
Tak też się stało: Fraa w końcu istotnie znalazła w Media Markcie DVD z filmem Dobermann. Nawet w przystępnej cenie. Już-już miała kupić, kiedy nieszczęśliwie odwróciła pudełko i przeczytała opis. A tam dystrybutor czar... biało na czarnym pisze, jak to bohaterowie próbują cośtam znaleść (nawet kawiarczy edytor tekstu tego nie toleruje). ZNALEŚĆ! No i co Fraa miała zrobić? Zapłakała rzewnymi łzami, odłożyła pudełko na stosik i poszła jak niepyszna. Przecież nie wyda własnych, ciężko zarob... własnych... przecież nie wyda pieniędzy na coś, co ma na opakowaniu napisane „znaleść”! To się nie godzi. Fraa nie może się nadziwić, że dystrybutor coś takiego przepuścił. To nie jest jeden błąd ortograficzny w parusetstronicowej powieści. Na wszystkich bogów Chaosu i kilka pomniejszych demonów Umiarkowanego Nieporządku! Przecież taki opis na opakowaniu to dwa-trzy zdania, naprawdę oczy nie wypłyną od przeczytania czegoś takiego raz czy drugi przed wypuszczeniem na rynek.

Jednak Fraa nie o tym miała pisać. Nawiązała do Dobermanna tylko dlatego, że zdarzyło się nabyć inny film, również oryginalny. I znów okazało się, że oryginalne wersje to zło. No dobrze, opis dystrybutora jest co prawda bez rażących błędów ortograficznych, za to tym razem miało miejsce epickie starcie z formatem DivX Ultra. Fraa nie ma pojęcia, czemu film nie mógł być na zwykłym, uczciwym DVD. No ale pal sześć – DivX też nie powinno sprawiać problemów... Otóż nie. Sprawiało, mimo zainstalowania dołączonego na płycie programu oraz – również dołączonych – kodeków. Zainstalowany program nie odpalał filmu, bo nie. W końcu udało się uruchomić za pomocą bezpłatnego BESTplayera, tyle tylko, że film trzeba było oglądać z lektorem, bo nie było możliwości zmiany ustawień.
No dobra. Tak czy tak, przedsięwzięcie zakończyło się względnym sukcesem, czyli obejrzeniem filmu od początku do konca.

Lucky Number Slevin
Kiedy już człowiek przestał się irytować tym, że słyszy tego cholernego lektora, zamiast czytać napisy, seans był naprawdę przyjemny. Wspomnianym wcześniej filmem był Zabójczy numer (Lucky Number Slevin) z 2006 roku, w reżyserii Paula McGuigana. Fraa musi przyznać, że z innymi produkcjami pana McGuigana nie miała do czynienia, chociaż tytuły The Acid House, Gangster No. 1 oraz Wicker Park obiły się jej o uszy (Fraa właśnie zobaczyła, że w tym drugim gra Diane Kruger, niedawno widziana w Kopii Mistrza – i nie, nie ma to żadnego znaczenia, ot zbieg okoliczności). Właściwie Fraa byłaby całkiem zainteresowana tymi filmami, bo a to Irvin Welsh, a to Malcolm McDowell... Tym niemniej jak na razie na kawiarczej drodze pojawił się tylko Lucky Number Slevin.

I Fraa z czystym sumieniem stwierdza, że ten film jest naprawdę prześwietny. Widz poznaje Slevina (Josh Hartnett – patrząc na jego filmografię, Fraa rozpoznaje trzy filmy: Helikopter w ogniu, Sin City oraz Pearl Harbor. W żadnym z nich jednak nie pamięta Hartnetta, w dwóch pierwszych „bo nie”, w trzecim – bo nie oglądała...), od którego szczęście jakoś się odwróciło. Stracił pracę, mieszkanie, dziewczynę, wyjechał do przyjaciela do Nowego Jorku, a tam został okradziony przez kieszonkowca, w dodatku przyjaciel gdzieś zniknął.

Bruce Willis - Goodkat
Widz poznaje też pana Goodkata (Bruce Willis) – ale można mu mówić „pan Goodkat”. I tu pierwszy, zasadniczy plus filmu. Bo Fraa lubi Bruce'a Willisa. A właściwie należałoby to skonkretyzować: Fraa lubi, kiedy Bruce Willis gra czarne charaktery. Ten człowiek ma w sobie coś takiego, że najmroczniejsze postacie stają się urocze. A uroczy płatny morderca to jest coś, co niełatwo uświadczyć. Nie chodzi o żadnego amanta, mhrotchnego tró killera, na widok którego żeńska część widowni piszczy z zachwytu. Chodzi o takiego sympatycznego gościa, na którego widok paszcza sama się cieszy. Fraa nie zna innego aktora, którego czarne charaktery byłyby tak białe.
Do tego pojawia się Boss (Morgan Freeman), wysoko postawiony gangster, który żyje w apartamencie z widokiem na apartament po drugiej stronie ulicy – tam z kolei mieszka Rabin (Ben Kingsley - może i głupio, ale Fraa pamięta tego aktora wyłącznie z Alicji w krainie czarów z 1999 roku...), niegdyś wspólnik i przyjaciel Bossa, ale od jakiegoś czasu jego zaciekły wróg. Obaj obserwują się wzajemnie, bojąc się wyściubić nos z własnych leży.
Slevin mimowolnie wplątuje się w porachunki między gangsterami, a jedynym pozytywnym elementem, jaki go spotyka w Nowym Jorku, jest Lindsey (Lucy Liu - i Fraa też myślała, że ta aktorka jest wyższa!), sąsiadka przyjaciela Slevina.

Lucky Number Slevin - Hassids
Na pierwszy rzut oka film może sprawiać wrażenie przeciętnej opowiastki o porachunkach złych bandziorów. Tu warto jednak pamiętać o tym, że pierwszy rzut oka bywa mylący. I tak właśnie jest w tym przypadku: film pełen jest zaskakujących scen, nieoczekiwanych zwrotów akcji i świetnych dialogów. Intryga jest zamotana dokładnie tak, jak Tygryski lubią najbardziej. Czyli w staranny kłębek, z którego sterczy kilka końców i człowiek nie wie, za którą nitkę pociągnąć, żeby dotrzeć do sedna.

Cóż – trzeba powiedzieć, że Fraa nie wyczuła w Zabójczym numerze humoru w stylu Quentina Tarantino, tak jak to było stwierdzone w opisie na pudełku, ale to akurat dobrze, bo Fraa od jakiegoś czasu podchodzi z pewną rezerwą do Quentina Tarantino. Fraa tak sobie kombinuje, że humor w Zabójczym numerze jest zabójczonumerowy i to chyba najlepiej o nim świadczy. Choć w którymś momencie Fraa wyniuchała lekki aromacik Snatcha, ale to pewnie częściowo była autosugestia, a częściowo przez Żydów. Świetnie zarysowane, wyraziste postacie, dialogi wymykające się sztampie (Fraa chyba już wspominała, że rewelacyjne dialogi, prawda?), genialna intryga i wartka, wciągająca akcja – to są te elementy, którymi film kupił kawiarkę.

Fraa poleca.
...tylko niekoniecznie oryginalną wersję zakodowaną w formacie DivX Ultra...




– You're not Nick.

– You're not as tall as I thought you'd be.
– Well, I'm short for my height.
– That makes sense because I can usually tell how tall someone is by their knock. You have a deceptively tall knock. Congratulations.
– So it's a good thing?
– I open the door expecting you to be up here, you're down here. That combined with a low centre of gravity... Forget about it.
– Who are you?
– I'm Slevin.
– And what happened to your nose?
– I was using it to break some guy's fist.

niedziela, 23 maja 2010

Niedzielna lekcja języka polskiego

Dictionary
Fraa nie zamierza się wypierać – do tej notki zainspirowało ją to

Fraa oczywiście ma pełną świadomość tego, że sama trzaska błędy, w końcu robi to pewnie niemal każdy użytkownik języka polskiego, co nie zmienia faktu, że są takie językowe grzmoty, obok których żadna uczciwa kawiarka nie może przejść obojętnie, bo od razu wywołują falę drgawek, nerwowe tiki, zielenienie skóry i nieodpartą chęć przewracania samochodów.

Jeszcze tylko na wstępie Fraa nawiąże do głównego argumentu ludzi utrzymujących, że nie muszą posługiwać się językiem polskim poprawnie: czyli do tego, że język ewoluuje i teraz też nikt nie mówi jak sto lat temu, a to co kiedyś było błędem, teraz jest cacy.
Wała, mili Państwo.
Należy być uczciwym: ewoluowanie języka nie musi być tożsame z bezmyślnym psuciem go przez coraz bardziej analfabetyczne społeczeństwo. Oczywiście, że do języka wchodzą i muszą wchodzić neologizmy i słowa obcego pochodzenia. Fraa pamięta, jak parę(naście?) lat temu oglądała Ojczyznę polszczyznę (swoją drogą to znamienne, że program trzymał się dzielnie przez tyle czasu, bo przecież od 1988 roku, aż ostatecznie został zdjęty ze względu na niską oglądalność w ostatnich latach), gdzie prof. Miodek opowiadał, jak to w Polsce pojawiły się joysticki. I jak to ponoć były próby utworzenia rodzimej nazwy – tyle tylko, że wszystkie te wydumane wesołe kijki były tak idiotyczne, że ostatecznie i tak przyjął się „joystick” i tyle. Ale co innego wybór mniejszego zła w przypadku wesołego kijka, a co innego zatwierdzanie przez RJP formy „poszłem”. Fraa jest ciekawa, jak dużo debili musi kaleczyć jakieś słowo, żeby używana przez nich forma była uznana oficjalnie za poprawną.
I jeśli ktoś powie kawiarce, że przecież obecnie język jest inny niż w XIX wieku, to Fraa z czystym sumieniem odpowiada: owszem, jest, a Fraa chciałaby mówić tak, jak mówiło się ponad sto lat temu (chociaż i wtedy przecież na pewno popełniano błędy). Albo chociaż tak, jak mawiali kawiarczy dziadkowie. Nie robi tego tylko dlatego, że byłoby to pretensjonalne i – o ironio! – niepoprawne. Tym niemniej Fraa żałuje, że język wyewoluował do fazy, w której na większość tematów można dyskutować ograniczając się do słów „kurwa”, „ja jebię”, „jaka beka”, „masakra” i „bynajmniej”.

Ale kończąc utyskiwania – czas na listę!

Grzmot numer 10: Cofanie się do tyłu
A także wszystkie miesiące grudnie, autentyczne fakty i tak dalej. Fraa sama ma dość dużą skłonność do pleonazmów, dlatego jest na nie uczulona u innych. Kawiarce trudno powiedzieć, skąd się właściwie biorą te błędy. Na pewno nie chodzi tu o nieznajomość znaczenia jakiegoś słowa, bo przecież każdy wie czym jest cofanie się, opadanie i fakt (rzetelnym dziennikiem, oczywiście). Może wynika to z jakiejś podświadomej chęci doprecyzowania wypowiedzi albo wydłużenia jej. Fraa nie wie. Ot, po prostu – jest to głupie i przecież trywialne do uniknięcia. A skoro tak, to czemu by tego nie unikać?

Grzmot numer 9: Dwudziesty trzeci maj
No dobrze: więc wedle jakiego kalendarza ten nieszczęsny maj jest dwudziesty trzeci? Bo tak jak Fraa liczy, to maj w roku jest jeden i tylko jeden, żeby nie powiedzieć „jeden jedyny”. No, chyba że to jakieś liczenie zbiorcze, takie – szukając na poczekaniu nowego słowa – transanniczne. To by jednak oznaczało, że (w tym konkretnym przypadku) zliczane są maje raptem od dwudziestu trzech lat. Dlaczego akurat od tylu? Jeśli już bawić się w „maj – zbierz je wszystkie!”, to chyba powinno się mówić: „Dwa tysiące dziesiąty maj”, prawda?
Dwudziesty trzeci (dzień) maja. Na tym to właśnie polega.

Grzmot numer 8: Nekromancja

Tak właśnie – „nekromancja”, a więc ożywianie trupów, czyż nie? Chodzi tu konkretnie o ożywianie nieżywotnych rzeczowników, czyli używanie biernika dopełniaczowego zamiast mianownikowego. Fraa wie, że Kiepskim zdarza się mieć pomysła, a zapewne czasem też zjeść jogurta, ale dobrze by było, żeby reszta Polaków wyewoluowała do etapu, w którym mieliby pomysł i jedli jogurt.
Brutal Facepalm


Grzmot numer 7: Włanczanie
Fraa właściwie nie ma pomysłu, skąd się coś takiego wykluło. Przecież tryb rozkazujący zazwyczaj jest wymawiany normalnie: „włącz” [włoncz]. Nikt nie mówi „włancz”. Niby drobiazg, ale paskudny. Tym bardziej, że od niedawna Fraa zaczęła widywać „włanczanie” również na piśmie – no nic dziwnego, przecież dziecko od najmłodszych lat uczy się polskiego słuchając otoczenia, a nie czytając. Między innymi dlatego ludzie – zwłaszcza dorośli, a jeszcze bardziej: dzieciaci – powinni dbać o to, jak mówią.

Grzmot numer 6: Pieniążki i reszta zdrobnień
Mili Państwo: zdrobnienia, jak sama nazwa wskazuje, podkreślają, że coś jest drobne. Malutkie. Toteż „pieniążki” to mogą być jakieś wydłubane z dna kieszeni drobniaki, najlepiej halerze słowackie czy coś w ten deseń, jak się dziecię chce bawić w sklep. Zazwyczaj, niestety, nie można niczego kupić za pieniążki. Jedyną grupą ludzi, którzy mogą bezkarnie używać słowa „pieniążki”, są matki. Naprawdę. Kiedy matka daje dziecku „pieniążki”, Fraa znosi to ze spokojem. „Pieniążki” brzmią tak... matczynie. Ale kiedy coś takiego pojawia się w grupie studentów, z których ktoś chce zaciągnąć u kumpla pożyczkę na papierosy, brzmi to co najmniej żenująco.
Jeszcze gorzej jest, jeśli dorosły samiec ogólnie nadużywa zdrobnień. Fraa miała wątpliwą przjemność słuchać czegoś takiego. Było strasznie. Kurteczki, kseróweczka, referacik, ręczniczki, karteczka, obrazeczek... Brrr... Samiec. Dwadzieścia cztery lata.

Jesus Facepalm


Grzmot numer 5: Tą/tę
No dobrze. Fraa nie uwierzy, że ktoś mówiąc „Widzę książkę” stosuje celową archaizację. Obecnie dla biernika jest formą niepoprawną i tyle, nie ma w tym wielkiej filozofii. to narzędnik. Zresztą, przecież to jest naprawdę łatwe do zapamiętania: zaimek ta odmienia się jak rzeczownik: tę książkę, tę kobietę, tę zasłonę. Czyli inaczej niż przymiotnik (tę ciekawą książkę). Owszem, kiedyś było odwrotnie, ale dopóki człowiek posługuje się współczesną polszczyzną, dopóty powinien robić to od początku do końca poprawnie. W przeciwnym razie używanie dla biernika nie jest archaizacją. Jest błędem. Dość irytującym.

Grzmot numer 4: W piśmie: -ą i -om i inne końcówki
Znów: Fraa autentycznie nie wie, skąd wzięły się problemy z tymi końcówkami. Przecież to proste i uczą tego we wczesnej podstawówce. Narzędnik, liczba pojedyncza, rodzaj żeński: rządzę – kim? czym? Tą chłopką pańszczyźnianą. Celownik, liczba mnoga: przyglądam się – komu? czemu? Tym chłopkom (albo chłopom) pańszczyźnianym. Niefrasobliwość w kwestii końcówek jest o tyle ryzykowna, że przecież często można zmienić znaczenie wypowiedzi przez jeden głupi błąd. Tak jest na przykład w przypadku czasowników w pierwszej i trzeciej osobie („Rozdaje/Rozdaję pieniądze!” ← Fraa przypuszcza, że efekty złej interpretacji tych słów dadzą się szybko zauważyć). Albo niektórych rzeczowników rodzaju żeńskiego w bierniku w liczbie pojedynczej i mnogiej („Ratunku! Zostałam zaatakowana przez żmije/żmiję!” ← jeśli ktoś chce ratować ofiarę ataku, to dobrze by było, żeby wiedział, ile tych żmij jest, no nie?). 

Grzmot numer 3: Obce zamiast własnego
Co prawda czasem (tak jak wspomniany wcześniej przypadek joysticka) nie da się uniknąć obcych wtrętów w wypowiedzi, ale naprawdę nikomu nie stanie się krzywda, jeśli powie „przezroczysty” zamiast „transparentny” albo „nazewnictwo” zamiast „nomenklatura”. Choć oczywiście warto znać te zapożyczone odpowiedniki, pomaga to uniknąć powtórzeń na dłuższą metę. Ale to, że człowiek używa masy obcych słów, nie oznacza wcale, że jest mądry. Świadczy to tylko o tym, że nie uświadamia sobie znaczenia tych słów, skoro nie potrafi znaleźć rodzimych odpowiedników. Albo że jest teoretykiem literatury i pisze artykuł. Fraa nie wie na czym to polega, ale czasem ma wrażenie, że teoria literatury za cel stawia sobie używanie jak największej liczby niezrrozumiałych słów w jak najkrótszym zdaniu. Jeśli pojawią się kiedyś zapożyczenia dla „się” oraz „i”, to teoria literatury na pewno pierwsza z tego skorzysta. Tak, Fraa ma świadomość tego, że są wyjątki. No ale właśnie: jak wszyscy wiedzą, wyjątki potwierdzają regułę.

Triple Facepalm


Grzmot numer 2: Tudzież
Niby niewinne słówko i nie byłoby w nim nic zdrożnego, gdyby tylko nie fakt, że większość ludzi nie dość, że go nadużywa, to jeszcze używa go w złym znaczeniu. Do publicznej wiadomości: „tudzież” nie oznacza „lub”, tylko „i”. Naprawdę. Jeśli ktoś powie: „A za tydzień pojadę nad morze tudzież w góry”, wprowadzi tym samym sporo zamętu, bo będzie to oznaczało, że delikwent jedzie za rzeczony tydzień zarówno nad morze, jak i w góry. Więc albo ojciec Pio, albo jedzie do Chile. Albo ma bardzo szybki samochód i pokaźny dodatek socjalny na paliwo.
Żeby nie być gołosłowną, Fraa przytoczy hasło ze Słownika języka polskiego PWN:

tudzież książk. «spójnik łączący współrzędne części zdania i zdania współrzędne; a także, i, oraz»: Zaproszono ją, tudzież jej przyjaciół.
Jeszcze raz: tudzież to nie jest lub! Niestety, tak to się najczęściej kończy, jak ktoś próbuje używać wyszukanego słownictwa, a nie ma pojęcia, co znaczą dane słowa.
Tactical Facepalm


(!) Grzmot numer 1: Bynajmniej i przynajmniej
A to już jest szczyt wszystkiego. Na mieszanie bynajmniej i przynajmniej Fraa porasta łuską i zaczyna palić wioski. Prawda jest taka, że jeszcze do niedawna Fraa nie miała pojęcia o tym, że w ogóle istnieje taki kłopot z tymi słowami. Kiedy pierwszy raz zobaczyła w Słowniku ojczyzny polszczyzny Jana Miodka wzmiankę o tym, że Polakom to się myli, była naprawdę bardzo zaskoczona. A później zaczęła się z tym spotykać w realnym życiu i w Internecie. I zapłakała rzewnymi łzami.
Żeby nie kombinować samodzielnie, Fraa posłuży się wymienionym przed chwilą słownikiem:
Definicja i informacje gramatyczne do „przynajmniej”:


Przynajmniej to słowo, którym możemy komuś dać do zrozumienia, że coś nas zadowala, ale tylko w stopniu minimalnym.
Partykuła.
Definicja i informacje gramatyczne do „bynajmniej”:

Bynajmniej to słowo wprowadzające do wypowiedzi element negacji.
Wyraz ten pełni rolę partykuły lub wykrzyknika.
Komentarz do obu:
Tradycyjne kłopoty sprawiają użytkownikom języka formy podobne pod względem brzmieniowym. I tak na przykład pomieszanie znaczeń i wypływających z nich zastosowań konstrukcji przynajmniej i bynajmniej przytrafia się wielu rodakom. Oto więc przykłady poprawnych użyć omawianych postaci: Musisz powiedzieć przynajmniej parę zdań; Ze swymi uczuciami bynajmniej się nie krył.
Jeśli więc nie chcecie Państwo być odpowiedzialni za przypadkową śmierć niewinnych przedstawicieli klasy robotniczej, lepiej będzie, jeśli Fraa nigdy więcej nie uświadczy mylenia bynajmniej i przynajmniej.

Epic Facepalm

piątek, 21 maja 2010

ZaFraapowana filmami (30) - "Dr Jekyll i pan Hyde"

No dobra. Fraa zawsze palnie jakąś głupotę. „Ja narysuję te plakaty, żaden problem!” albo „Nie musisz mi na razie oddawać tej kasy, nic pilnego...”, ale czasem jest jeszcze gorzej i kończy się to na: „Dzień dobry, chciałabym nabyć tę płytkę”. A potem Fraa ląduje w domu z podejrzanym DVD w torbie. I trzeba to obejrzeć.
A przecież, dokonując zakupu, Fraa doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że ten film nie jest wart ani grosza.

Dr Jekyll i pan Hyde
Dr Jekyll i pan Hyde (Dr Jekyll And Mr Hyde) z 2008 roku w reżyserii Paolo Barzmana to uwspółcześniona wersja klasycznej opowieści Stevensona. Widz poznaje Henry'ego Jekylla (Dougray Scott – czyli Thomas Fairfax z To Kill a King), wybitnego lekarza, który ma niezwykłą teorię na temat ludzkiej skłonności do chorób, a żeby dowieść słuszności tej teorii, przeprowadza eksperymenty na sobie. Wskutek tego uwalnia złą stronę swojej osobowości – alter ego przedstawia się jako Edward Hyde i nocami sieje grozę w mieście.
Doktorowi ruszy na pomoc pani prawnik, Claire Wheaton (Krista Bridges).

Prawda jest taka, że już „uwspółcześniona wersja” zwiastuje jakąś katastrofę. I tak jest w istocie. Rzecz w tym, że Dr Jekyll i pan Hyde jest historią, która bardzo źle się zestarzała. To co brzmi dobrze w gotyckiej opowieści z drugiej połowy XIX wieku, niestety niekoniecznie musi brzmieć równie dobrze w filmie z początku XXI wieku. Nawiedzone wyznania doktora Jekylla u Stevensona były fajne. Kiedy czytało się o obsesji głównego bohatera, który ponad wszystko chciał rozdzielić dobrą część siebie od tej złej, naprawdę robiło to wrażenie i było wiarygodne. Kiedy te same brednie powtarza współczesny szanowany naukowiec i usiłuje to jeszcze wzbogacić o jakieś medyczne powiązania, całość brzmi już tylko żenująco. Kto jak kto, ale doktor Jekyll z filmu powinien akurat dość dobrze rozumieć pracę mózgu oraz przyczyny rozmaitych ludzkich działań. Jego gadanina o tym, że w człowieku siedzą dwie osoby i on chce je rozdzielić, po prostu nie trzyma się kupy. A właściwie kupa to jedyne, czego się trzyma... Bo już wybitnego naukowca, który nie potrafi znaleźć innej metody, jak tylko eksperymentowanie na sobie i szprycowanie się niesprawdzonymi specyfikami, to Fraa pominie milczeniem.

Skoro już Fraa jest przy bezsensach filmu: taka Claire. Młoda i odważna prawniczka, dobrze – banał, ale jeszcze nie boli. Boli natomiast, kiedy Claire – mając uzasadnione podejrzenie, że ma do czynienia z szalenie niebezpiecznym seryjnym mordercą – późnym wieczorem lub nawet nocą wchodzi do obskurnego mieszkanka tegoż mordercy i szlaja mu się po pokojach. Nie wiedzieć czemu, Claire wyszła z założenia, że jeśli zapukała i nikogo nie było w środku, to na pewno lokator nie wróci przez najbliższą godzinkę, więc prawniczka może sobie pozwiedzać. A tu nagle panika: wrócił! Nie może być! W środku nocy facet chce wejść do własnego mieszkania, bezczelny!
Fraa nie lubi, kiedy bohaterowie, którzy teoretycznie mają być inteligentni, zachowują się jak skrajni kretyni.

To samo dalej, w zakładzie dla umysłowo chorych: istnieje podejrzenie, że zamykają seryjnego mordercę. I co? I nic. Nie dość, że nikt nie pilnuje pacjenta, to jeszcze na jego pierwszy krzyk przybiega stróż nocny i beztrosko otwiera drzwi. Ucieczka Hyde'a była tyleż idiotyczna, co przewidywalna.

Momentami Fraa dostrzegała rozpaczliwe próby nawiązywania do literackiego oryginału. Chodzi tu o detale dotyczące pana Hyde'a: że jego spojrzenie było przeszywające, złe. Że – mimo iż to ta sama osoba – różnice w charakterach tak mocno odcisnęły się na fizjonomii bohatera, że nikt by nie skojarzył ze sobą tych dwóch osób. W końcu kwestie czysto fabularne, jak to, że Jekyll wynajmował Hyde'owi mieszkanie. Niestety, jeśli chodzi o tę trudność w rozpoznawaniu Hyde'a, o zło bijące z jego oblicza, twórcy filmu postawili przed sobą naprawdę trudne zadanie i nie podołali. Nic dziwnego. W powieści można napisać, że spojrzenie postaci było lodowate, emanowało od bohatera zło, wzbudzał odrazę mimo braku konkretnych deformacji ciała i tak dalej. Czytelnik wierzy na słowo narratorowi i wyobraża sobie postać po swojemu. Ale film, zamiast operować emocjami i dość abstrakcyjnymi opisami, ma do dyspozycji konkret. Przed kamerą stoi facet i on nie może powiedzieć, że jest zły. Po nim musi być widać, że jest zły. A coś takiego, to chyba tylko Jack Nicholson potrafi. Fraa przypuszcza, że to dlatego trzeba było podrasować nieco Hyde'a i wspomnieć o serii brutalnych morderstw, które wstrząsnęły miastem. Przecież u Stevensona, o ile Fraa pamięta, faktycznych zbrodni było niewiele. No ale jeśli wykasowałoby się z fabuły filmu kilka zabitych osób, widz dostałby tylko zwykłego, wyluzowanego gościa. Gościa, który co gorsza wygląda dokładnie tak jak doktor Jekyll, bijące z wewnątrz zło w żaden sposób nie odmienia wyglądu bohatera, więc wzbudza pewną wesołość, kiedy inni nie mogą zidentyfikować Hyde'a patrząc na Jekylla, bo widz przecież wyraźnie dostrzega, że ten facet jest dokładnie taki sam w obu wcieleniach.

Fraa uważa, że robienie tego filmu było karkołomnym zadaniem i nic dziwnego, że zakończyło się klęską. Już nawet pomijając efekty specjalne. Bo prawda jest taka, że Fraa bardzo podobne dramatyczne rozmazy, które miały miejce w momencie przemiany bohatera, zrobiła kamerą w komórce.

Żeby Dr Jekyll i pan Hyde był porządnym filmem, należałoby cofnąć bohaterów na powrót do takiego czasu, w którym brednie o dobrej i złej stronie ludzkiej natury nie będą brzmiały sztucznie, pretensjonalnie albo po prostu głupio, potem wziąć jakiegoś naprawdę nieziemsko utalentowanego aktora (bo to naprawdę nieziemsko trudna rola), a na koniec dorzucić jakichś porządnych gości od efektów. No i może jakoś by to było. A tak? Stracony czas.






– Mogę zadać ci osobiste pytanie?

– Wolałabym porozmawiać o tobie.
– Gdybyś musiała wybrać, uważałabyś się za dobrego, czy złego człowieka?
– Chyba dobrego.
– Ale miałaś złe myśli, czasami sama je prowokowałaś?
– Tak jak wszyscy.
– Widzisz, ja odkąd pamiętam, byłem tym zafascynowany. Jak w naszej podświadomości mogą znajdować się dwie różne osobowości? Jedna dobra, jedna zła. I obie walczą o przejęcie kontroli. I jako doktor, zastanawiam się: czy może to być klucz w zrozumieniu natury zdrowia i choroby? Cóż, przez lata to była tylko osobista teoria, którą trzymałem wyłącznie dla siebie. Ale rok temu coś niesamowitego wydarzyło się, co zmieniło wszystko, tak jakby to było mi pisane.

czwartek, 20 maja 2010

Granie na Fraakranie (5) - "The Settlers"

Fraa ma pewien kłopot, kiedy usiłuje grać na komputerze. To jest oczywiście sformułowanie bardzo eufemistyczne, bo kiedy Fraa usiłuje grać na komputerze, musi przecież najpierw stoczyć epicki pojedynek z coraz bardziej humorzastym CD-romem, potem z kartą graficzną, która nie obsługuje technologii stosowanych od jakichś ośmiu lat, a w końcu z emo-Vistą, której nic ani nikt nie rozumie, nie współpracuje i nie lubi. Kiedy jednak, jakimś dziwnym trafem, znajdzie się gra działająca mimo tych wszystkich przeciwności, Fraa nadal ma pewien kłopot. Chodzi tu o kawiarczą wrodzoną bądź nabytą pierdołowatość.
W grach, które sprowadzają się do mordowania, Fraa zazwyczaj ginie na potęgę, a że ginąć nie lubi, to gra na kodach, czerpiąc przyjemność z tego, że najbardziej wypasionego bossa zabija za pomocą kastetu (to nic, że walka trwa dwadzieścia minut!). Acz Fraa przypuszcza, że nie do końca tak powinno się to robić...
W strategiach z kolei Fraa idzie z torbami, bo pieniądze nie trzymają się kawiarki ani w rzeczywistości, ani w grach. Jeszcze gorzej jest ze strategiami w czasie rzeczywistym, bo wtedy w czasie bitew Fraa dostaje oczopląsu i jedyne co może zrobić, to wykonać brawurowy manewr zmylenia przeciwnika pozorowaną paniczną ucieczką. Zawsze wtedy jest szansa, że rzeczony zmylony przeciwnik, z braku lepszej alternatywy, pozabija się nawzajem.
O grach logicznych lepiej w ogóle nie wspominać, bo Fraa wyznaje logikę alternatywną, z którą jednak trudno się przebić.
Na szczęście od każdej reguły jest wyjątek. W przypadku gier oznacza to po prostu, że co jakiś czas znajdzie się taka, która z jakichś względów będzie miała głęboko w poważaniu wszelkie przeciwności i po prostu zaoferuje kawiarce miłą rozrywkę.
Dyskietki
I właśnie taka gra trafiła się siedemnaście lat temu, na trzech dyskietkach. O zgrozo, jest niemiecka – a chodzi tu o pierwszą część The Settlers (Die Siedler), której Fraa była szczęśliwą posiadaczką przez długi czas (i od niedawna jest nią ponownie).

Jest to strategia czasu rzeczywistego, a jakże. Polega z grubsza na tym, że gracz buduje państwo. Wznosi domy, rozszerza granice, gromadzi wojsko i tak dalej. W razie natrafienia na przeciwnika, siecze go. Albo ginie w bólach. Gra jest z 1993 roku, więc oczywiście graficznie ma się nijak do tego, co można nabyć obecnie. A jednak.
A jednak Settlersi są absolutnie urzekający.
Tak właśnie, to zawsze było i jest atutem Settlersów: są urzekający. Jest to gra pełna drobiazgów, które cieszą. Począwszy od pikselowych ludzików.
Mieszkańcy dzielą się naturalnie na rozmaite zawody, między którymi istnieje sieć zależności. Żeby państwo sprawnie funkcjonowało, gracz musi utrzymywać równowagę między wszystkimi gałęziami produkcji, bo tylko w ten sposób będzie zdolny zebrać armię, za pomocą której utoruje sobie drogę do potęgi. Sprawa jest prosta: żeby rekrutować rycerza (pierwsza część Settlersów to realia pi razy drzwi średniowieczne – w przeciwiestwie do drugiej części, która uderzyła w starożytność), potrzebna jest broń. Żeby rycerza wyszkolić na wypasionego rycerza, potrzebne jest złoto. Myndy za darmo nie chcą się trenować.
Settlers - budowa
Broń produkuje kowal. Potrzebuje do tego sztab żelaza i sporo węgla. Potrzebny jest też młotek, coby miał czym w to żelazo tłuc. Sztaby żelaza produkuje hutnik, któremu należy dostarczyć rudę żelaza i węgiel. Węgiel bierze się z kopalni, a górnik wsuwa jedzenie i tłucze kilofem. Złoto wykopane uprzednio w innej kopalni, przetapia się w mennicy, zużywając przy okazji węgiel. Narzędzia dla kowala i górnika produkuje no... inny rodzaj kowala – ze sztab żelaza i z drewna. Drewno tnie na deski tartak, ale najpierw drwal musi ściąć drzewa. A drzewa sadzi leśnik. Jedzenie dla górników pochodzi od rybaka, z piekarni albo z rzeźni. Piekarz bez mąki oczywiście niczego nie upiecze, a młynarz musi mieć zboże do zmielenia. Tak samo jak rzeźnik musi mieć świnię do przerobienia na kiełbasę. Toteż jest dwóch przedstawicieli wsi, z których jeden zajmuje się pracą na roli, a drugi hoduje świnie.

Proste? Proste.
Między budynkami gracz musi wytyczyć drogi, po których będą śmigać w tę i z powrotem tragarze. Tragarze, jak łatwo się domyślić, przenoszą towary. W momentach kiedy tego nie robią, czytają gazety. I to jest właśnie jedna z tych rzeczy, dla których warto grać w Settlersów (oprócz fantastycznego udźwiękowienia, dzięki któremu słychać chrumkanie hodowanych świń, łoskot ścinanych drzew czy dźwięczenie wykuwanych mieczy): bywa, że tragarzom się nudzi. Twórcy Settlersów zresztą chyba zorientowali się, że ten numer był niezły, bo nudzą się konsekwentnie tragarze w niemal wszystkich częściach serii. Czytają, podskakują, drapią się po głowach i skaczą na skakance. Ot, kolejny, zwykły dzień w robocie...
Settlers - budynki
Działania innych osadników gracz również może śledzić – nie ma co prawda nadzwyczajnej opcji zbliżania obrazu (na bogów, mowa o grze sprzed siedemnastu lat), ale wciąż w oknie rzeźni pojawia się rzeźnik, rolnik macha kosą na polu, drwal szlaja się po lesie i – za przeproszeniem – rżnie te biedne drzewa, no i tak dalej. Wszystko to sprawia, że łatwo wczuć się w klimat gry, przywiązać do tych nieszczęsnych osadników. Mimo jednakowego wyglądu, każdy mieszkaniec nowego państewka jest jednak bardzo konkretną osobą. Coś robi. Zresztą, wygląd osadników był w kolejnych częściach różnicowany, co dodatkowo wzmocniło ten efekt.

Plus oczywiście coś, co było rewelacyjnym posunięciem: budowanie. Budynki nie powstawały ot tak, od razu, tylko budowniczy najpierw powoli wznosił drewniany szkielet, a później spod młotka wyłaniał się ostateczny wygląd danej konstrukcji. Pal sześć, że budowniczy często walił tym młotkiem w zupełnie abstrakcyjnych miejscach...
Nie wolno tu zapominać o geologach, którzy wydawali radosny okrz... pisk, kiedy znaleźli złoże.
Settlers - teren
Oprócz ludzi, jest oczywiście teren: a ten był naprawdę ładny, nawet w pierwszej części Settlersów. Wszystko było bardzo dopracowane, a mapie niczego nie brakowało: łąki, lasy, góry (te większe pokryte śniegiem, te mniejsze – niekoniecznie), jeziora i tak dalej.

No i oczywiście element walki: był o tyle kłopotliwy, że nad rycerzami nie dało się zapanować. Gracz mógł wydać komendę, że na ten a ten garnizon wysyła pięciu rycerzy. Koniec. Oni sami decydowali skąd wyruszą, którędy będą szli oraz – co najważniejsze – jak będą walczyli. Większe bitwy zazwyczaj rozrastały się automatycznie do manewrów na całej mapie, bo przeciwnik momentalnie wysyłał swoje wojsko na te warownie, z których kawiarczy rycerze poszli walczyć i które pozostawały przez to mocno osłabione. Jeśli Fraa, widząc to, chciała umocnić rzeczoną warownię i na gwałt słała tam wojaków, wszyscy spotykali się najczęściej jeszcze gdzieś po drodze i zaczynali się tłuc. Bywało, że rycerze wybijali się po drodze, nie docierając nigdy do docelowych budynków.
Taktyka? Taktyka jest dla słabych! Jeśli gracz jest przyzwyczajony, że zaznacza kursorem wojsko i kieruje, dokąd ma ono iść i które jednostki z której strony powinny zaatakować, to... to jest słaby. Rycerze z pierwszych Settlersów się takimi bredniami nie przejmowali. Oni szli.
A zdobyty budynek bardzo atrakcyjnie płonął.
Jest jeszcze coś, co zasługuje na wzmiankę: kampania.
Kampania miała pierdylion poziomów i Fraa nigdy jej nie skończyła. Co prawda hardo brnęła przez kolejne mapy osiągając wyżyny, o jakich teraz nawet nie śni, właściwie to chyba była już-już niemal przy trzydziestym poziomie, ale gdzieś w tak zwanym międzyczasie miała miejsce brzydka awaria komputera czy coś takiego, a potem już niestety Fraa z tajemniczych przyczyn zacinała się bodaj na piątym scenariuszu. Najdalej na piątym. Bo teraz to na drugim.
Ale o czym chciała powiedzieć Fraa: w kampanii gracz mierzył się z kilkoma innymi władcami, których avatary mógł co jakiś czas oglądać. Na pierwszy ogień szła księżniczka w zielonym wdzianku, potem był jakiś kartoflonosy tłuścioch, pirat z hakiem zamiast dłoni i tego typu postacie. Abstrahując od tego, że wyglądali przecudownie, to jeszcze lepiej wyglądało ich pokonywanie – Fraa do tej pory pamięta dwie ilustracje towarzyszące zwycięstwom. Jeden obrazek przedstawia odzianą w zieloną kieckę księżniczkę, która leci na twarz na podłogę małego lochu, a za księżniczką, w uchylonych drzwiach, widać jeszcze stopę strażnika. Obrazek drugi prezentował sobą pirata, który – wyrzucony z okrętu – spada właśnie do wody. Fraa nie jest pewna, czy przypadkiem gdzieś w tej wodzie nie było widać płetwy rekina.
Małe rzeczy, ale jak cieszą.
Właściwie Fraa chciała opisać całą serię, ale widzi, że to się nie uda. Wobec tego kolejne części Settlersów muszą poczekać na lepsze czasy.
Fraa dziękuje za (nie)uwagę i pozdrawia! A na miłe zakończenie - intro do Settlersów. Widać w nim bardzo wyraźnie, jak twórcy gry ustosunkowali się do rycerskiego ideału, białego rumaka i tego typu bredni.


środa, 19 maja 2010

ZaFraapowana filmami (29) - "Kopia Mistrza"

Kopia Mistrza
Muzycznego dokształcania ciąg dalszy, czyli Fraa obejrzała Kopię Mistrza (Copying Beethoven) z 2006 roku, w reżyserii Agnieszki Holland.
I to, co teraz koniecznie musi zrobić, to machnąć sobie porządną terapię filmową, bo o Kopii Mistrza można powiedzieć różne rzeczy, ale rewelacyjne dzieło to to nie jest.

W filmie widz poznaje Annę Holtz (Diane Kruger, można ją kojarzyć na przykład z Bękartów wojny), najlepszą studentkę konserwatorium muzycznego, którą zatrudnia jako kopistkę sam Ludwig van Beethoven (Ed Harris, znany z filmów takich jak Truman Show czy Appaloosa). Maestro ma bardzo trudny charakter, toteż bohaterom nie jest łatwo współpracować, zwłaszcza że Anny nikt nie traktuje poważnie i ludzie biorą ją kolejno za służącą, kucharkę, a nawet prostytutkę, tym niemniej w końcu przywiązują się do siebie. Anna jest powierniczką wszystkich nadziei i rozterek Beethovena i nie potrafi od niego odejść, choć nie raz denerwuje ją chamstwo i prostactwo, które wychodzą z kompozytora.
I mimo że początkowo może się wydawać, iż cała historia będzie kręciła się wokół IX Symfonii, jej ostateczne wykonanie wcale nie zamyka filmu.

Tu należy wspomnieć o kompozycji całej tej produkcji: otwiera ją scena, w której Anna jedzie dyliżansem. W następnej scenie Anna jedzie dyliżansem, ale zaczyna się jej choroba lokomocyjna – przynajmniej tak to wygląda (co to jest w istocie, okaże się później). Ten stan rzeczy trwa jeszcze jakiś czas.
W końcu Anna dociera do mieszkania Beethovena i tam towarzyszy kompozytorowi, gdy ten wydaje ostatnie tchnienie.
Następnie zaczyna się obszerna retrospekcja, w której widz poznaje losy tych dwojga.
I tu Fraa ma pierwsze zastrzeżenie: wygląda na to, że Agnieszka Holland oglądała Amadeusza Formana – to dobrze. To świetny film, warto poświęcić na niego trzy godziny. Tyle tylko, że następnie Agnieszka Holland w Kopii Mistrza mocno inspirowała się Amadeuszem. Widz poznaje mistrza z punktu widzenia Anny, tak jak Mozart był pokazany z perspektywy Salieri'ego. Całość – tak jak w Amadeuszu – jest retrospekcją. Nie aż tak odległą, ale jednak. Na dodatek w jednej z końcowych scen Beethoven, leżąc właściwie na łożu śmierci, dyktuje Annie swoje dzieło, tak jak Mozart dyktował Salieri'emu.
Fraa uważa te podobieństwa za ogromny minus filmu – tak jakby Agnieszka Holland nie miała własnego pomysłu na jakąś ciekawą kompozycję dla całej historii.

W filmie nie ma olśniewających wnętrz ani zapierających dech w piersiach koncertów. Większość akcji rozgrywa się w skromnym, zagraconym mieszkanku Beethovena. Historia, choć dotyczy wielkiego kompozytora, pokazuje zwykłych ludzi z ich namiętnościami i słabostkami. Fraa za tym nie przepada, ale rozumie. Nie rozumie natomiast, dlaczego tak bardzo zmarnowana została scena premiery IX Symfonii.
Trwała chyba około dziesięciu minut – w tym czasie można było pokazać naprawdę imponujące widowisko – tymczasem przez te dziesięć minut kamera przeskakuje z twarzy bardzo natchnionej Anny na twarz natchnionego Beethovena, który łypie na Annę. Czasem pojawi się twarz chórzysty albo którejś z postaci drugoplanowych, zasiadających na widowni. Potem znów twarz Anny. Ręce Anny. Ręka Beethovena. Ręka Anny. Twarz Anny. Twarz Beethovena. Zwrot kamery na twarz starego kopisty Schlemmera, a potem znów ręce Anny. Mijają minuty. I tak w kółko. Zamiast dać się porwać pięknej muzyce, Fraa z nudów zaczynała liczyć włosy w nosie Beethovena i pory na twarzy Anny. Chyba nie chodziło o taki efekt.
Takie zwrócenie uwagi na emocje bohaterów i ich miłość do muzyki podczas tego koncertu byłoby dobre przez chwilę, ale po czwartej minucie to zwyczajnie nuży. Chciałoby się przewinąć, ale z drugiej strony szkoda jednak przewijać IX Symfonię, nad którą bohaterowie pracowali przez całą poprzednią część filmu. Więc człowiek siedzi. I się nudzi. I znowu ręka Anny się kolebie.

Diane Kruger - Anna Holtz
W ogóle jeśli chodzi o Annę, to Fraa nie była nią zachwycona. Musiał być ktoś, kto stanowiłby pretekst do pokazania widzowi tej nieznanej, bo bardzo prywatnej strony Beethovena (i nie chodzi tu o pośladki, choć to też...). Tym niemniej Anna była irytująca ze względu na swoją doskonałość. Najlepsza studentka. Kobieta, więc wszyscy z niej początkowo drwią, ale ona jest oczywiście twarda i przekonuje ten muzyczny beton, że kobieta też potrafi. Oczywiście wszyscy ją kochają – nawet Beethoven, który nie cierpi wszystkich innych. No, może za wyjątkiem Karla van Beethovena (Joe Anderson), ale to też nie jest takie oczywiste. Anna ma swoje Wielkie Marzenie, chce być wspaniałą kompozytorką – ciotka, która mogłaby ją najlepiej zrozumieć, doradza jej porzucenie tego celu i pozostanie w klasztorze. Ale Anna jest dzielna. Mimo wszystkich przeciwności, Anna nie rezygnuje. Jest odważna, wytrwała, szczera, uczciwa, dzielna, silna, zna się na węglu (ojciec jest górnikiem na Śląsku), czuła, wrażliwa, no i oczywiście najlepsza studentka... Wady? Nie, wady wieszają się na starych pończochach jak tylko Anna pojawi się na horyzoncie. Aura Anny jest przeciwwadowa. Fraa nie potrafi się przywiązać do tego typu postaci.

Ed Harris - Ludwig van Beethoven
Co innego sam Beethoven. Szczerze powiedziawszy gdyby nie on, Fraa chyba nie znalazłaby w tym filmie pozytywów. Kompozytor jest pokazany naprawdę fajnie. Z jednej strony istotnie cham i prostak, który lubi wypić. Wylewa wodę na sąsiadów, przed damą wypina tyłek, publicznie upokarza innych – jeśli poznałoby się kogoś takiego, to rzeczywiście trudno go polubić. Z drugiej strony Beethoven jest szalenie samotny, w dodatku walczy z postępującą głuchotą. Na kawiarce zrobiła ogromne wrażenie scena, w której Beethoven – jako dyrygent – stoi tyłem do widowni, która bije brawo. Rozlegają się oklaski, których Beethoven nie słyszy. To właśnie jest straszne: nie słyszy wiwatów na swoją cześć, nie słyszy tego, co sam skomponował. Może zapisywać muzykę, ale nie może jej usłyszeć, nie może usłyszeć własnego dzieła. Fraa jest zdania, że film naprawdę pięknie to pokazał. No i z trzeciej strony, Beethoven jest artystą – a więc jest w nim wrażliwość i poczucie piękna, mimo że dla postronnych osób kompozytor może wyglądać na gbura.
Fraa nie wie ile w tym zasługi Holland, a ile Eda Harrisa, ale w Kopii Mistrza widać całą złożoność głównego bohatera. Właściwie Fraa jest skłonna twierdzić, że to jednak zasługa Harrisa – w innych filmach też był dobry...
No i wszystkie dobre teksty wychodzą z ust Beethovena.







– Maestro?

– Co ty tutaj robisz? Dlaczego nie jesteś na górze?
– W twoim pokoju są szczury. Duże szczury.
– Tak, odstraszają koty. Nienawidzę kotów.
– Dlaczego?
– Nie wydają dźwięków. Jak długo już tu jesteś?
– Jakieś dwie godziny.
– O mój Boże. Dziś już nie będziemy pracować. Możesz wrócić rano. Zawołam dla ciebie dorożkę. Możesz już jechać do domu. Gdzie mieszkasz?
– Klasztor Świętego Serca.
– Klasztor Świętego Serca! Mieszkasz w klasztorze z zakonnicami?
– Tak.
– Są gorsze niż koty.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...