(źródło) |
No tak. Odkąd po raz pierwszy zobaczyłam
zwiastun tego filmu, w zasadzie nie mogło być wątpliwości, że zobaczę najnowsze
dzieło Quentina Tarantino w kinie. Nawet jeśli od miesiąca ludzie mi mówili, że
przecież to już można obejrzeć na cda, ja się zaparłam czterema kopytami i
powtarzałam, że nie interesuje mnie to – że kino. Chcę w kinie.
I zacznę od tego: absolutnie nie żałuję tej
decyzji. Bo bawiłam się naprawdę świetnie.
Muszę przyznać, że film rozkręca się powoli. A
nawet jak się już rozkręci, wciąż tempo nie jest takie, jak to wróżyłby
zwiastun. W ogóle zwiastun jest moim zdaniem szalenie mylący i przygotowuje
człowieka na totalnie inną historię – dynamiczną, z pędzącymi przez śnieg
dyliżansami i takimi tam. Nie – nie patrzcie na to w ten sposób. To nie jest
film akcji. To w dużej mierze Reservoir
Dogs w stylówie westernu. Przy czym nie czynię z tego zarzutu, bo ja
uwielbiam Reservoir Dogs, o czym
zresztą swego czasu mógł się przekonać Ulv… tuż przed tym, jak zasnął podczas
seansu. No dobrze, rzeczywiście dialogi w Hateful
Eight są bardziej na temat. Nie, nie ma kilkuminutowej tyrady na temat
płacenia napiwków i tego typu rzeczy. Ale bądźmy szczerzy: gadania jest dużo.
Bardzo dużo. Jest zamknięcie w czterech ścianach i gadanie. Myślałam, że skoro
bohaterowie z podziwu godnym poświęceniem montują liny prowadzące od drzwi do
wychodka i do stajni, to będzie to miało jakieś zastosowanie w przyszłości.
Tymczasem to tak naprawdę nie miało najmniejszego znaczenia. Bo oni praktycznie
nie wychodzą z chaty! Wow. Nie tego się spodziewałam po takim trailerze… W
ogóle niech wystarczy, że wspomnę o jednym: cała opowieść jest podzielona na
rozdziały. Nie ma ich wiele. A pierwsze dwa to trasa dyliżansu do wspomnianej
chaty, czyli do pasmanterii Minnie. To naprawdę kawał filmu. W którymś momencie
nie przeczę, że zaczęłam się już zastanawiać, czy oni kiedykolwiek tam dojadą.
(źródło) |
Ale, jak wspomniałam, ślamazarne tempo i dużo
gadania to nie są w moich oczach wady. Tym bardziej, że wszak mamy fantastycznych
bohaterów, których zamknięcie pod jednym dachem na kilka dni to największy trolling
ever. Jest czarnoskóry ekskawalerzysta Warren
(Samuel L. Jackson), konfederacki generał Smithers
(Bruce Dern), jego wielbiciel – południowiec i prawie-szeryf Mannix (Walton Goggins), a także inne
dziwne indywidua, jak choćby angielski kat Oswaldo
(Tim Roth) oraz kowboj Joe Gage
(Michael Madsen). No i nasza centralna postać, którą John Ruth (Kurt Russel) wiezie na szubienicę – Daisy (Jennifer Jason Leigh). Od pierwszej chwili wiadomo, ze to
się nie może udać: północ i południe, czarni i rasiści, kaci i skazańcy, stróże
prawa i przestępcy… z której strony by nie patrzeć, po prostu jest źle.
Konflikt wisi w powietrzu, a potem zaczynają się trupy. I tak naprawdę każdy ma
motyw i sposobność. Na zewnątrz szaleje burza śnieżna, a w środku – morderca.
Morderca? A może mordercy? Atmosfera gęstnieje. A później robi się tylko
gorzej.
Rzeczą, która mnie w całym filmie najbardziej
uwiera, jest, niestety, rozwiązanie całej tej intrygi. Kiedy już widz podejrzewa
wszystkich po kolei i wpada w tę piękną paranoję, która towarzyszy tego typu
widowiskom, [SPOILER] rozwiązanie wyskakuje jak diabeł z pudełka. I znów
ja-widz czuję się oszukana. Bo to nieczyste zagranie: jak miałam bawić się w
dociekanie prawdy razem z bohaterem, skoro to rozwiązanie nie zostało mi
nigdzie zasugerowane? Prawdziwy i najważniejszy winowajca (abstrahując
oczywiście od tego, że tak naprawdę tam oni wszyscy byli w zmowie) wyskakuje
jak diabeł z pudełka, nie dając widzowi żadnej szansy w tej zabawie. Nie lubię
tego – i zdaje się, że już kilka razy o tym wspominałam. [KONIEC SPOILERA]
(źródło) |
Były, ma się rozumieć, i inne momenty, w
których odczuwałam co najwyżej pewne pobłażanie. Ot, choćby drugi i trzeci
zgon. Kaman, serio?! W pierwszej chwili zaszokowało, ale później to już miałam
wrażenie, że oglądam skecz Monty Pythona. Black Knight approves. Albo
odstrzelenie pewnej głowy – ej, serio? Ja rozumiem, że to było niemal z
przyłożenia i tak dalej, ale tę głowę sponiewierało, jakby bohater pocisnął z
bazooki… Oczywiście, mam świadomość tego, że to Tarantino. Ale sama nie wiem: albo
po prostu tym razem reżyser trochę nie wyczuł granicy, albo może mi się
zmieniło podejście. Chyba muszę sprawdzić na jego starszych filmach, czy te
przegięcia też są tak komiczne. Bo w mojej pamięci jakoś inaczej to odczuwałam.
No i co tu kryć, opowieść majora Warrena
zupełnie nie przypadła mi do gustu – ot, czysto subiektywne odczucie. Naprawdę
nie siedzę w kinie po to, żeby usłyszeć, iloma określeniami nazwie Samuel L.
Jackson swojego penisa. Z drugiej strony, podoba mi się fakt, że tak naprawdę
do końca nie wiemy, czy historia była prawdziwa, czy jednak była ściemą.
Z drugiej strony, jak już mowa o historiach
Warrena, podobał mi się z kolei motyw listu od Lincolna. Chyba to właśnie ten
wątek wzbudził we mnie najwięcej emocji – ostatecznie zaś traktuję to jako
obraz marzeń starego Murzyna; jak chciałby, żeby ułożył się świat po wojnie i
jaką on sam odegrałby w tym rolę. W gruncie rzeczy to piękne marzenie. Z drugiej
strony nie dziwię się, że Ruth się zjeżył – wszak on w to marzenie uwierzył.
Zaskakująco ładny motyw jak na ten film.
(źródło) |
Wspomnieć też trzeba o muzyce – która jest
naprawdę ładna. Czasem nawet rzeczywiście słychać, że to Ennio Morricone.
Przywodzi na myśl soundtracki z filmów Sergio Leone. To skojarzenie jednak
pojawiało się bardzo rzadko. Przez większość filmu muzyka niczego mi nie
przypominała, niemniej wciąż była fajna.
Nie powiem, Django
podobał mi się bardziej. Odniosłam wrażenie, że jest nieco świeższy – tutaj jednak
trochę pobrzmiewały poprzednie filmy Tarantino. Głównie, oczywiście, wspomniane
już Reservoir Dogs. Ale i tutaj
świetnie się bawiłam – byli ciekawi bohaterowie, ciężka atmosfera, parę razy
człowiek mógł się jednak uśmiechnąć, do tego należy dołożyć wątek listu od
prezydenta i fajną muzykę. Po raz kolejny też widz dostaje od Tarantino głos na
temat wojny secesyjnej, niewolnictwa i rasizmu – głos poddany gdzieś tam, tylko
przy okazji, wśród kałuż krwi i bluzgów. Czemu nie? Jest to jakaś metoda.
Seans bardzo udany.
– The man who pulls the lever, that breaks your neck
will be a dispassionate man. And that dispassion is the very essence of
justice. For justice delivered without dispassion, is always in danger of not
being justice.