niedziela, 24 stycznia 2016

"The Hateful Eight"... czy ile ich tam w końcu było

(źródło)
No tak. Odkąd po raz pierwszy zobaczyłam zwiastun tego filmu, w zasadzie nie mogło być wątpliwości, że zobaczę najnowsze dzieło Quentina Tarantino w kinie. Nawet jeśli od miesiąca ludzie mi mówili, że przecież to już można obejrzeć na cda, ja się zaparłam czterema kopytami i powtarzałam, że nie interesuje mnie to – że kino. Chcę w kinie.
I zacznę od tego: absolutnie nie żałuję tej decyzji. Bo bawiłam się naprawdę świetnie.

Muszę przyznać, że film rozkręca się powoli. A nawet jak się już rozkręci, wciąż tempo nie jest takie, jak to wróżyłby zwiastun. W ogóle zwiastun jest moim zdaniem szalenie mylący i przygotowuje człowieka na totalnie inną historię – dynamiczną, z pędzącymi przez śnieg dyliżansami i takimi tam. Nie – nie patrzcie na to w ten sposób. To nie jest film akcji. To w dużej mierze Reservoir Dogs w stylówie westernu. Przy czym nie czynię z tego zarzutu, bo ja uwielbiam Reservoir Dogs, o czym zresztą swego czasu mógł się przekonać Ulv… tuż przed tym, jak zasnął podczas seansu. No dobrze, rzeczywiście dialogi w Hateful Eight są bardziej na temat. Nie, nie ma kilkuminutowej tyrady na temat płacenia napiwków i tego typu rzeczy. Ale bądźmy szczerzy: gadania jest dużo. Bardzo dużo. Jest zamknięcie w czterech ścianach i gadanie. Myślałam, że skoro bohaterowie z podziwu godnym poświęceniem montują liny prowadzące od drzwi do wychodka i do stajni, to będzie to miało jakieś zastosowanie w przyszłości. Tymczasem to tak naprawdę nie miało najmniejszego znaczenia. Bo oni praktycznie nie wychodzą z chaty! Wow. Nie tego się spodziewałam po takim trailerze… W ogóle niech wystarczy, że wspomnę o jednym: cała opowieść jest podzielona na rozdziały. Nie ma ich wiele. A pierwsze dwa to trasa dyliżansu do wspomnianej chaty, czyli do pasmanterii Minnie. To naprawdę kawał filmu. W którymś momencie nie przeczę, że zaczęłam się już zastanawiać, czy oni kiedykolwiek tam dojadą.
(źródło)
Ale, jak wspomniałam, ślamazarne tempo i dużo gadania to nie są w moich oczach wady. Tym bardziej, że wszak mamy fantastycznych bohaterów, których zamknięcie pod jednym dachem na kilka dni to największy trolling ever. Jest czarnoskóry ekskawalerzysta Warren (Samuel L. Jackson), konfederacki generał Smithers (Bruce Dern), jego wielbiciel – południowiec i prawie-szeryf Mannix (Walton Goggins), a także inne dziwne indywidua, jak choćby angielski kat Oswaldo (Tim Roth) oraz kowboj Joe Gage (Michael Madsen). No i nasza centralna postać, którą John Ruth (Kurt Russel) wiezie na szubienicę – Daisy (Jennifer Jason Leigh). Od pierwszej chwili wiadomo, ze to się nie może udać: północ i południe, czarni i rasiści, kaci i skazańcy, stróże prawa i przestępcy… z której strony by nie patrzeć, po prostu jest źle. Konflikt wisi w powietrzu, a potem zaczynają się trupy. I tak naprawdę każdy ma motyw i sposobność. Na zewnątrz szaleje burza śnieżna, a w środku – morderca. Morderca? A może mordercy? Atmosfera gęstnieje. A później robi się tylko gorzej.

Rzeczą, która mnie w całym filmie najbardziej uwiera, jest, niestety, rozwiązanie całej tej intrygi. Kiedy już widz podejrzewa wszystkich po kolei i wpada w tę piękną paranoję, która towarzyszy tego typu widowiskom, [SPOILER] rozwiązanie wyskakuje jak diabeł z pudełka. I znów ja-widz czuję się oszukana. Bo to nieczyste zagranie: jak miałam bawić się w dociekanie prawdy razem z bohaterem, skoro to rozwiązanie nie zostało mi nigdzie zasugerowane? Prawdziwy i najważniejszy winowajca (abstrahując oczywiście od tego, że tak naprawdę tam oni wszyscy byli w zmowie) wyskakuje jak diabeł z pudełka, nie dając widzowi żadnej szansy w tej zabawie. Nie lubię tego – i zdaje się, że już kilka razy o tym wspominałam. [KONIEC SPOILERA]

(źródło)
Były, ma się rozumieć, i inne momenty, w których odczuwałam co najwyżej pewne pobłażanie. Ot, choćby drugi i trzeci zgon. Kaman, serio?! W pierwszej chwili zaszokowało, ale później to już miałam wrażenie, że oglądam skecz Monty Pythona. Black Knight approves. Albo odstrzelenie pewnej głowy – ej, serio? Ja rozumiem, że to było niemal z przyłożenia i tak dalej, ale tę głowę sponiewierało, jakby bohater pocisnął z bazooki… Oczywiście, mam świadomość tego, że to Tarantino. Ale sama nie wiem: albo po prostu tym razem reżyser trochę nie wyczuł granicy, albo może mi się zmieniło podejście. Chyba muszę sprawdzić na jego starszych filmach, czy te przegięcia też są tak komiczne. Bo w mojej pamięci jakoś inaczej to odczuwałam.
No i co tu kryć, opowieść majora Warrena zupełnie nie przypadła mi do gustu – ot, czysto subiektywne odczucie. Naprawdę nie siedzę w kinie po to, żeby usłyszeć, iloma określeniami nazwie Samuel L. Jackson swojego penisa. Z drugiej strony, podoba mi się fakt, że tak naprawdę do końca nie wiemy, czy historia była prawdziwa, czy jednak była ściemą.
Z drugiej strony, jak już mowa o historiach Warrena, podobał mi się z kolei motyw listu od Lincolna. Chyba to właśnie ten wątek wzbudził we mnie najwięcej emocji – ostatecznie zaś traktuję to jako obraz marzeń starego Murzyna; jak chciałby, żeby ułożył się świat po wojnie i jaką on sam odegrałby w tym rolę. W gruncie rzeczy to piękne marzenie. Z drugiej strony nie dziwię się, że Ruth się zjeżył – wszak on w to marzenie uwierzył. Zaskakująco ładny motyw jak na ten film.

(źródło)
Wspomnieć też trzeba o muzyce – która jest naprawdę ładna. Czasem nawet rzeczywiście słychać, że to Ennio Morricone. Przywodzi na myśl soundtracki z filmów Sergio Leone. To skojarzenie jednak pojawiało się bardzo rzadko. Przez większość filmu muzyka niczego mi nie przypominała, niemniej wciąż była fajna.

Nie powiem, Django podobał mi się bardziej. Odniosłam wrażenie, że jest nieco świeższy – tutaj jednak trochę pobrzmiewały poprzednie filmy Tarantino. Głównie, oczywiście, wspomniane już Reservoir Dogs. Ale i tutaj świetnie się bawiłam – byli ciekawi bohaterowie, ciężka atmosfera, parę razy człowiek mógł się jednak uśmiechnąć, do tego należy dołożyć wątek listu od prezydenta i fajną muzykę. Po raz kolejny też widz dostaje od Tarantino głos na temat wojny secesyjnej, niewolnictwa i rasizmu – głos poddany gdzieś tam, tylko przy okazji, wśród kałuż krwi i bluzgów. Czemu nie? Jest to jakaś metoda.
Seans bardzo udany.




– The man who pulls the lever, that breaks your neck will be a dispassionate man. And that dispassion is the very essence of justice. For justice delivered without dispassion, is always in danger of not being justice.

piątek, 15 stycznia 2016

Miałam o czymś innym, ale "Galaxy Quest"

(źródło)
Wiecie, chciałam ten rok zacząć jakoś tak bardziej epicko. Pod koniec grudnia obejrzałam wspomniany w poprzedniej notce Sunshine – i ciągle sobie obiecuję, że o tym napiszę. No bo muszę namówić kogo się da do obejrzenia tego filmu, bo jest piękny, wspaniały, ma niesamowitą muzykę i w ogóle ach. Byłby doskonałym otwarciem nowego roku.
A jednak wyszło jak wyszło – w związku z niedawnymi smutnymi doniesieniami ze świata, chciałam (jak pewnie trzy czwarte ludzkości) odświeżyć sobie któryś film z Alanem Rickmanem. Planowałam co prawda Dogmę albo Rasputina, ale dowiedziałam się o tytule, którego – głupio przyznać – wcześniej nie znałam. I był nim właśnie Galaxy Quest z 1999 roku w reżyserii Deana Parisota.
Przyznam, że nie miałam wielkich oczekiwań – tak, to prawda, moje doświadczenie z parodiami Star Treka jest raczej skromne, niemniej po rozczarowujących Gwiezdnych jajach po prostu trochę się bałam odpalać ten film. Ostatecznie przekonał mnie udział w produkcji Sigourney Weaver. I, jak kocham Jeżusia, słuszna to była decyzja!


(źródło)
Film jest naprawdę zaskakująco rewelacyjny. Nie mam pojęcia, jak odebrałby go nie-fan Star Treka, ale fan może się poczuć w pełni usatysfakcjonowany. Nawiązania do serialu – w szczególności do TOSa i TNG – są liczne i trafne, a i sama stylówa budzi wiele skojarzeń. Znalazła się nawet scena przywodząca na myśl The Motion Picture – co mnie urzekło o tyle, że to jedna z moich ulubionych scen w jednym z moich ulubionych filmów. I choć okręty były inne od tych znanych ze Star Treka, było coś w ich sylwetkach, co pozwalało bez problemu poczuć, z którą frakcją mamy do czynienia – i z tego miejsca muszę zaznaczyć, że okręt Sarrisa (Robin Sachs) cały czas przywodził mi na myśl okręty Romulan. Dało się też rozpoznać konkretne odcinki, motywy i tego typu elementy.
Ale przede wszystkim doskonale sprawdzili się bohaterowie: Jason (Tim Allen) jako Kirk w krzywym zwierciadle był fantastyczny. Kiedy siedział w fotelu pośrodku mostka, niemal biła z niego… no… Shatnerowatość (a podczas walki stracił koszulę!). Alexander (Alan Rickman) doskonale wczuł się w rolę zastępczego Spocka, a mały Tommy (w większej wersji – Daryl Mitchell) zastąpił młodego Crushera. Pewnym ewenementem był tutaj Fred (Tony Shalhoub), który tak naprawdę nie przypominał żadnego ze znanych mi mechaników z uniwersum Star Treka. Z drugiej strony, akurat on był szalenie ciekawą postacią, z wyraźnie zarysowanymi, poważnymi dolegliwościami psychicznymi – on też był dla mnie najbardziej poruszający na początku filmu: miałam wrażenie, że choć wszyscy bohaterowie zostali zarysowani jako ludzie, którzy przegrali życie, choć Alexander nienawidził swojej roli i miał napady histerii, choć Gwen (Sigourney Weaver) przez całe życie czuła się niedoceniona i sprowadzana do cycków, to właśnie Fred stracił najwięcej: pamięć, poczucie tożsamości, pewność siebie, prawdę mówiąc – chyba wszystko. Reszta mogła jeszcze jakoś walczyć ze swoim losem, ale on po prostu nie miał czym.
(źródło)
To wszystko zresztą do pewnego stopnia dało mi do myślenia: owszem, taki Patrick Stewart nie utknął w roli Picarda i aktorsko szaleje po dziś dzień. Ale bądźmy szczerzy – Nichelle Nichols, DeForest Kelley, Leonard Nimoy, George Takei, Brent Spiner, Wil Wheaton… można by wymieniać długo. Co z nimi? Jasne, grali jeszcze w innych produkcjach. Ale bądźmy szczerzy, czy widząc Williama Shatnera ktoś pomyśli o nim coś innego niż „O, Kirk!”? Nie ma znaczenia, że przecież grywa po dziś dzień. Shatner to Kirk, tak jak Spiner to Data czy Kelley to McCoy. Z jednej strony – to przecież wspaniale, że wykreowali bohaterów, którzy żyją po dziś dzień. Z drugiej – przykre, że przez lata kariery nie odkleili się od tych postaci.
I film ładnie to pokazuje – nie ogranicza się do naśmiewania się z miernych aktorów, którzy zagrali w głupim serialu, a potem już tylko odcinali od tego kupony. Owszem, to jest jedna strona medalu, którą widać w Galaxy Quest. Druga strona zaś jest taka, że bohaterowie tego serialu są do tego stopnia świetni, że przez dwadzieścia lat wciąż przyciągają fanów. Hej, to chyba można nazwać sukcesem, nie? Żeby tego było mało: przecież trudno potępić załogę NSEA-Protector za to, ze pokazuje widzom dobre wzorce. Że wskazuje kierunek, w jakim ludzkość powinna iść. I nie tylko ludzkość, bo mowa o wartościach, na których może się oprzeć również obca cywilizacja. Bo to po prostu dobre wartości.
(źródło)
I tu się zatrzymam – bo to chyba jest ten ostateczny element, który przekonał mnie do filmu. Mam wrażenie, że jego twórcy najzwyczajniej w świecie rozumieli Star Treka. Zamiast pójść po linii najmniejszego oporu, obśmiać krótkie spódniczki załogantek i kochliwość kapitana, pokazali to, co w serialu Roddenberry’ego było – w moim odczuciu – najważniejsze: że Star Trek pokazywał potencjał, jaki tkwi w człowieku. Wyrażał wiarę w ludzkość – trochę jak to bywa w tekstach Arthura C. Clarke’a (którego uwielbiam – przypadek…?). Że choć momentami był może naiwny i głupawy, to jednak pozwalał przez chwilę myśleć, że jest przed nami świetlana przyszłość, musimy się tylko trochę przyłożyć. Rasa obcych, która w Galaxy Quest poszła za serialem, dzięki temu odbiła się od dna i przetrwała. Hej, czy można złożyć Star Trekowi lepszy hołd?

Oczywiście, film nie jest jakiś super poruszający do trzewi i nie zostawia po sobie gigantycznego kaca, w dodatku ma przewidywalną i dość prostą fabułę. Niemniej to przyjemna, ciepła komedia, która z jednej strony rozumie Star Treka i – tak myślę – oddaje mu honory, z drugiej jednak: dostrzega jego mankamenty i je również wytyka. To zgrabne połączenie sympatii i dystansu, okraszone przez fantastyczną obsadę i nawiązania do autentycznych epizodów z życia aktorów grających w Star Treku, sprawia, że Galaxy Quest ogląda się bardzo przyjemnie i swobodnie można sobie po ten tytuł sięgnąć w jakiś smutny, zimowy wieczór. Bo to po prostu fajne.




– What is this thing? I mean, it serves no useful purpose for there to be a bunch of chompy, crushy things in the middle of a hallway. No, I mean we shouldn't have to do this, it makes no logical sense, why is it here?
– 'Cause it's on the television show.
– Well forget it! I'm not doing it! This episode was badly written!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...