wtorek, 25 sierpnia 2020

To co z tym plagiatem? "Elryk z Melniboné"

Autor
: Michael Moorcock
Tytuł: Elryk z Melniboné
Tytuł oryginału: Elric of Melniboné
Tłumaczenie: W.T.K.
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1994
Wydawca: Amber

Jakiś czas temu doszły mnie słuchy, jakoby saga o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego była plagiatem sagi o Elryku Michaela Moorcocka. Zresztą, ponoć to teoria, która ma już swoje lata i na Zachodzie jest podejmowana już od dawna – u nas raczej utknęła w niszy najbardziej zagorzałego fandomu, stąd też akurat ja dowiedziałam się o tym dopiero co. No ale wraz z tym niusem podniosło się parę głosów – obok tych „och, żal tak wielki, myślałam, że chociaż Wiedźmin nasz oryginalny, co za rozczarowanie, nigdy nie lubiłam Sapka” – że to bullshit, że Sapkowski się inspirował wieloma klasycznymi tekstami, żeby nie wydziwiać.
Całkiem szczerze, to o Moorcocku dotąd nawet nie słyszałam. Ale przy tej małej awanturce dowiedziałam się również, że to autor niebywale ważny w dziejach fantasy, tylko niesłusznie zapomniany. Myślę sobie: no dobra, czas nadrobić. Przeczytam tego Elryka i nie dość, że poznam klasykę, to wyrobię sobie zdanie co do plagiatu. Parę tomów udało mi się dorwać po taniości na Allegro (łatwo nie było, bo nie ma tego wiele, istnieje jedno polskie wydanie z lat dziewięćdziesiątych, a ceny wahają się od 11 do niemal 100zł) i oto zaczęła się moja przygoda z Elrykiem.

Powiem tak: ja naprawdę doskonale rozumiem, dlaczego ta seria nigdy nie została w Polsce wznowiona. Może w latach sześćdziesiątych, kiedy Moorcock zaczynał pisać o albinosie z Melniboné, to było coś „Wow!”. Może było coś oryginalnego w posępnej, skrytej naturze Elryka, który z jednej strony zrobi wszystko dla swojej ukochanej Cymoril, z drugiej jednak jego chłód emocjonalny pozwala mu na dowolne okrucieństwa. Niemniej kiedy czytałam pierwszy tom sagi, czułam się, jakbym czytała wypełnionego kliszami fanfika jakiegoś aspirującego autora (kopirajty do tego określenia należą się Ulvowi, który też zaczął czytać Moorcocka). Jest mroczny cesarz-czarnoksiężnik, który ma piękną ukochaną Cymoril (jej jedyną cechą jest fakt bycia piękną), obowiązkowo jest też zły konkurent do tronu, Yyrkoon, który – tak, to było w powieści wprost napisane! - chce zdobyć władzę nad światem. Już na tym etapie opadają witki. Ma się rozumieć, Yyrkoon w gruncie rzeczy nie miałby nic przeciwko położeniu swoich plugawych łapsk na Cymoril (która, nota bene, jest jego siostrą, ale przez to jest jeszcze bardziej zły).
Dalej mamy kwestię stylu – oczywiście, tutaj muszę mówić wyłącznie o miksie stylu autora i tłumacza, bo nie czytałam w oryginale. Swoją drogą, za przekład odpowiada „W.T.K.” – całkiem szczerze, nie bardzo wiem, co to znaczy (zero złośliwości). To jakaś instytucja? Czyjeś inicjały? Jeśli tak, to dlaczego nie ma pełnego nazwiska? Ktoś mi to umie wyjaśnić?
W każdym razie język powieści jest po prostu niezbyt ciekawy. Prosty, siermiężny, z wieloma powtórzeniami i dość niefajnymie wciskanym backstory świata. Z drugiej strony tam, gdzie człowiek by się spodziewał nabudowania klimatu i szerszych opisów, wszystko dzieje się w ekspresowym tempie: bohater na granicy śmierci spotyka bóstwo? Spoko, przecież kolor włosów nieśmiertelnej istoty to w zasadzie wszystko, co jest mi w tym momencie potrzebne. Chciałabym podkreślenia niesamowitości tego spotkania? Meh, spotkali się i pogadali, na cholerę drążyć temat. Lecimy dalej, bo wątek nam ucieknie.
A wątki uciekają, oj uciekają. Akcja pędzi na złamanie karku, co zresztą wyjaśnia, dlaczego powieść zmieściła się na 180-ciu stronach. [TERAZ BĘDZIE PEŁNE SPOILI, CHOĆ BARDZO LAKONICZNE STRESZCZENIE CAŁOŚCI] Cesarz rusza na wojnę, staje się ofiarą zamachu stanu i traci tron, spotyka boga, wraca na tron, porywają mu narzeczoną, sprowadza arcydemona, wyrusza na jej poszukiwania, przenosi się do jakichś dziwacznych zaświatów, wraca z tych zaświatów – a wszystko to nieomal w biegu. Kampania wojenna to parę stron. Kolejne parę to detronizacja i powrót na tron. Niby gdzieś tam mogłaby być przestrzeń na character development, ale najwyraźniej autor uznał, że takie rzeczy w powieści do niczego nie są potrzebne.
Z drugiej strony: to jest też w pewien podstępny sposób zaletą, bo czytelnik nie ma szansy się znudzić. Chcę wiedzieć, co w tej historii stanie się dalej? Proszę bardzo, minuta czytania i już wiem. Ale wówczas następuje znowu jakiś plot twist i i ja znowu chcę wiedzieć, co będzie dalej – i tak to się kręci. W gruncie rzeczy Elryka z Melniboné można przeczytać w jedno popołudnie, góra dwa. Tylko nie można się za dużo zastanawiać nad tym, jak głupio jest wykreowany świat.
Wspominałam, że uniwersum Gwiezdnych Wojen mnie nie przekonuje przez swoją stagnację trwającą wiele tysięcy lat? Tutaj mamy coś podobnego. Melniboné też ma tysiące lat i wygląda na to, że się przez ten czas kompletnie nie zmieniło. W dodatku mieszkańcy Śniącego Miasta używają w morskich potyczkach ciężkich, złotych barek. Złotych. Czyli z metalu jednocześnie bardzo ciężkiego i absurdalnie miękkiego. Czyli chyba najgorszego materiału na budowę okrętów. Nie ogarniam.
Na obronę powieści muszę nadmienić, że mimo wszystko stagnacja Melniboné da się obronić nieco lepiej niż uniwersum gwiezdnowojennego – bo Melniboné robi co może, żeby pozostać w ukryciu, w izolacji od innych cywilizacji. To faktycznie do pewnego stopnia mogłoby spowodować zastój, skoro nie było niczego, co by napędzało postęp. Choć trochę trudno uwierzyć, że żadne z tak zwanych Młodych Królestw nie rozwinęło się w międzyczasie na tyle, by jednak pokonać mieszkańców Śniącego Miasta. Nasuwa mi się tu skojarzenie z kolonizacją Ameryki. No ale dobra, magia. Jest magia, więc pozamiatane.
Gdzieś w tym wszystkim – w tych kliszach, w pozbawionej klimatu i emocji narracji, w głupotkach uniwersum – są jednak fajne elementy. Sama koncepcja Żywiołów, demonów i światów wydaje się ciekawa. Bohater, wbrew mojemu marudzeniu z samego początku, tak naprawdę ma potencjał – może po prostu w pierwszym tomie nie rozwinął jeszcze skrzydeł. Relacja Elryka z mieczem również może przynieść czytelnikowi coś fajnego w kolejnych tomach – póki co została zaledwie zaznaczona. Mam wrażenie, że Elryk z Melniboné jest bardzo, jakby to ująć, anachroniczny. I biorąc się za tę lekturę, trzeba to mieć na uwadze, żeby się bardzo nie zdziwić. Dziś nikt tak nie pisze – i naprawdę nie jestem przekonana, że powinno się do tego wrócić. Pierwszy tom sagi o Elryku trochę bawi, trochę wciąga, jest ogólnie na swój sposób przyjemny, ale jednocześnie jest pozbawiony napięcia, nie budzi emocji, nie angażuje. Do tego pojawiające się w nim motywy zostały już mocno przeorane przez współczesnych twórców.

Jak to więc z tym Sapkowskim? Na podstawie na razie tylko tego jednego tomu, czyli Elryka z Melniboné, cała „afera plagiatowa” wydaje mi się jednak bullshitem. Tak, bohater ma białe włosy. Ale jest postacią na tyle inaczej skonstruowaną i poprowadzoną, że nawet by mi nie przyszło do głowy kojarzyć go z Geraltem. Wędruje przez świat – jasne, tylko że z zupełnie innych powodów i w innym celu niż ten nasz Biały Wilk. Ma runiczny miecz – ale znów, to miecz zupełnie inny i w ogóle nie kojarzy się z orężem wiedźmina. Świat jest inny, historia jest inna, bohaterowie są inni, w końcu cała narracja jest zupełnie odmienna. Nawet wiedząc o tym, że mam się doszukiwać elementów plagiatu, podczas czytania w żaden sposób nie nasuwało mi się, że o, ten a ten element Sapkowski na pewno zerżnął od Moorcocka. To wszystko tak strasznie groźnie brzmiało, jak się gdzieś czytało wyliczankę elementów, które pojawiają się w jednej i drugiej sadze – no ale właśnie, to tylko jakieś pojedyncze elementy. Śrubki, które mogą być użyte w wielu mechanizmach, ale nigdzie nie jest powiedziane, że przez to te mechanizmy będą identyczne.

Tak czy owak, przede mną drugi tom. Będę informować na bieżąco.

wtorek, 18 sierpnia 2020

Notka, której nikt nie potrzebował: Knights of the Old Republic

(źródło)

Prawdę mówiąc, byłam już dość konkretnie zdecydowana nie popełniać tej notki. Bo właściwie o czym tu pisać, skoro gra ma już ładnych siedemnaście lat, a poza tym dziesięć lat temu pisałam o KotORze II – a to gry pod wieloma względami bardzo do siebie podobne. Tyle tylko, że po przejściu pierwszej części jakoś tak odpaliłam dwójeczkę i z pewnym zdziwieniem doszłam do wniosku, że hej – jest parę zasadniczych różnic. Ostatecznie więc oto jestem, jak w zegarku.

Oczywiście, clou programu jest znane i lubiane: przyjemna turowa walka, fajny system zarabiania jasnych/ciemnych punktów Szmocy, różnorodne planety (nawet jeśli niektóre okrutnie irytujące, jak Kashyyyk – acz to nie wina jako takiego globu, a jego mieszkańców), machanie mieczem z najbardziej rozpoznawalnym „bzzt bzzt” ever. Podobały mi się też proporcje między walkami a… cóż, wszystkim co nie było walką – nie mówię tu tylko o rozmowach, ale choćby o zagadkach. Owszem, nie są one jakieś bardzo oryginalne, w większości to klasyczne łamigłówki znane niemal każdemu: począwszy od bardzo uproszczonej wieży hanoi, a na całym pakiecie z serii „mam korzenie, których nikt nie widzi, jestem wyższy od drzewa (…) - czym jestem?” kończąc. Ale były i dwie czy trzy takie zagadki, które wymagały zupełnie świeżego spojrzenia, więc nikt nie powinien narzekać na nudę pod tym względem.

Różnorodności nie można też odmówić postaciom towarzyszącym. Mój problem polegał jednak na tym, że – choć różnorodne – nie wszystkie zdołały wzbudzić moje zainteresowanie i całkiem świadomie pewne wątki poboczne zwyczajnie zignorowałam. Głównie mam tu na myśli nawróconą Juhani, która w żaden sposób nie skłoniła mnie do pochylenia się nad jej historią. Tak naprawdę lubiłam gadać z Canderousem, który opowiadał o swoich przewagach wojennych, i Joleem (tak to się odmienia?), bo jego podejście do jasnej i ciemnej strony Szmocy jest mi bardzo bliskie. Oczywiście, nieco czasu poświęciłam też Carthowi i Bastili, choć raczej przez zasiedzenie, bo mieli sporo irytujących cech. Oczywiście, to może tak naprawdę być kwestia gustu i tego, że postacie są obliczone pod różnych graczy: być może gdzieś istnieją tacy, którzy jarali się Juhani. Acz troszkę z tego względu pozwoliłam sobie całkowicie zignorować próby romansowe w grze (jak łatwo zauważyć, wszystkie potencjalne opcje wpadły u mnie do worka „nudni albo irytujący”), a także niekoniecznie pilnowałam tego, żeby Bastila trzymała się jasnej strony. Ups.

Co jeszcze rzuciło mi się w oczy podczas rozgrywki:

Limit doświadczenia. To zdecydowanie duży minus gry, kiedy przede mną jeszcze kawał historii, a bohater zatrzymuje mi się w rozwoju. Rozumiem oczywiście, że chodzi o to, by pod sam koniec postać nie była nazbyt wypasiona i że gdybym mogła mieć wszystkie umiejętności ze wszystkich drzewek, cała zabawa w dokonywanie wyborów nie miałaby większego sensu. Ale można by to rozwiązać chociażby jakimś stopniowym spowolnieniem przyrostu doświadczenia – bo w takiej formie, w jakiej z problemem doświadczenia uporał się KotOR, czuję się niejako ukarana za to, że robiłam dużo wątków pobocznych (a przecież i tak nie robiłam wszystkich).

Nie do końca pyknął czas wyświetlania napisów podczas dialogów. Przy krótkich wypowiedziach napis wyświetlał się o wiele za długo, a przy długich – za krótko. O ile pierwsza sytuacja to drobiazg, bo zawsze można się przeklikać, o tyle sytuacja druga bywała irytująca.

Jakkolwiek grafika z 2003 roku w żadnym razie nie stanowi dla mnie problemu, to jednak byłoby miło zobaczyć więcej modeli postaci – oczywiście chodzi tu o NPCe snujące się w tle, bo nasi towarzysze są dużo bardziej dopracowani.

Prawda jest taka, że Knights of the Old Republic, mimo że jest grą niemal pełnoletnią, nadal świetnie się broni i daje masę frajdy – i to przez całkiem długi czas. Ponoć gameplay ma 60 godzin – u mnie to było sporo więcej (nawet jeśli odliczyć te weekendy, kiedy nie wyłączałam kompa na noc i godzinki gry się nabijały do białego rana), a i tak nie zdążyłam się znudzić.

Co jednak mnie tknęło przy okazji gry, to potężny problem wewnątrz samego świata Gwiezdnych Wojen. Problem, którego nie dostrzegałam oglądając filmy, bo akcja filmów dzieje się na przestrzeni dwóch pokoleń i jest bardzo na tym przedziale czasowym skoncentrowana (przynajmniej takie miałam wrażenie podczas seansów). W KotORze natomiast jest bardzo, bardzo dużo mówienia o historii tego świata. Historii, która sięga tysięcy lat. Zresztą, akcja gry osadzona jest również tysiące lat przed filmami. A jednak przez ten – niesamowicie przecież długi – czas nic się w tym uniwersum nie zmieniło. Od razu widać, że Ebon Hawk to taki poprzedni model Sokoła Millennium, T3-M4 to prawie-R2-D2 i tak dalej. Zakon Jedi pozostaje wciąż tą samą skostniałą, nieżyciową formacją, która robi wszystko, żeby zniechęcić do siebie ludzi. Wszelkie przemiany w tym świecie są czysto kosmetyczne – za cztery tysiące lat droidy są nieco bardziej owalne. Hura. Tymczasem wystarczy spojrzeć na naszą historię: jak ogromny przeskok cywilizacyjny nastąpił między okolicami roku 2000 p.n.e. a chwilą obecną? Świat Gwiezdnych Wojen nie ma powodów do takiej stagnacji – wszak też są wojny, rewolucje, poszczególne inteligentne gatunki nawiązują ze sobą kontakty i, można by przypuszczać, dokonuje się przy tym jakaś wymiana kulturowa. Trochę mam wrażenie, jakby ktoś ot tak rzucał tymi tysiącami lat, nie do końca przemyślawszy, jakie powinny być tego konsekwencje. To jeden z powodów, dla których chyba nigdy tak do końca nie „kupię” uniwersum Star Warsów.

Nie zmienia to faktu, że gra jest milusia, nawet dziś warta tych 42zł na GOGu.

czwartek, 6 sierpnia 2020

Przegląd miesiąca: seriale

Mówiłam, że będę pisać w środy? Z całą pewnością chodziło mi o to, że być może w środy. Za wyjątkiem tych tygodni, kiedy środa przeskoczy niedzielę i wypadnie w przyszły czwartek. Serio, to ani trochę nie jest moja wina. Ja naprawdę chciałam.

Dziś będzie tak bardziej skrótowo i przekrojowo, bo obejrzeliśmy z Ulvem kilka interesujących rzeczy, ale nie mam pojęcia, czy każda z nich z osobna jest interesująca na tyle, żeby popełniać o niej osobną notkę.

Czyli: Ulv poleca x3 (naprawdę dorzucę kiedyś taką etykietę)


***


Polecajka nr 1: Justified

Dałam się namówić na ten serial chyba tylko dlatego, że dopiero co odświeżyliśmy sobie doskonałe trzy sezony Deadwood, a głównym bohaterem w Justified jest szeryf Bullock, znaczy się Timothy Olyphant (w ogóle jak kozackie to jest – mieć na nazwisko „Olifant”?). Serial jest z jednej strony dość typową policyjno-kryminalno-sensacyjną produkcją, z drugiej jednak ma fajny, rednecki klimacik. Bohaterowie to w większości mniej lub bardziej stereotypowe wieśniaki w kraciastych koszulach i z zabawnym akcentem, każdy ma broń, a umieralność w miasteczku Harlan jest większa niż w brytyjskim Midsomer. To potrafi wciągnąć. Dodatkowo w serialu pojawia się świetna obsada, bo oprócz Olyphanta zobaczymy Waltona Gogginsa jako Boyda, Ricka Gomeza w roli gościa z biura prokuratora, a nawet Sama Elliota (spoiler: bez wąsów mówi tak samo niewyraźnie jak z wąsami). Ogólnie co chwilę ma się ochotę wołać „o, a jego pamiętam z Deadwood! O, a tego z Kompanii braci! O, a tamten był w Breaking bad!” - i ta masa utalentowanych znajomych pyszczków cieszy.

A niezależnie od samych aktorów, bohaterowie są po prostu fajnie napisani, charyzmatyczni i wyraziści. Sporo postaci z główniejszych i dalszych planów da się polubić – muszę przyznać, że koniec końców sam Raylan (czyli Timothy Olyphant) wcale nie błyszczy jakoś szczególnie na ich tle, choć owszem, też jest w porządku. Najsłabiej pod tym względem wypada chyba Ava (Joelle Carter), w której wątku w pewnym momencie się pogubiłam i kompletnie przestałam „kupować” jej motywacje. Ale Ava mogła akurat paść ofiarą zasadniczego problemu serialu, czyli jego długości.

Justified ma sześć sezonów – i przyznam, że gdzieś w międzyczasie zaczął mi się ciągnąć i odniosłam wrażenie, że dorabiają kolejne sezony i odcinki, byle tylko dorabiać, coraz bardziej przy tym przekombinowując z wątkami. Po prostu - gdyby Ava nie wyszła out of character, posypałaby się fabuła ostatniego sezonu.

Ale trzeba przyznać, że koniec końców finał serialu jest bardzo satysfakcjonujący, a główny i najważniejszy wątek rozwiązany w świetny sposób. Zresztą, to w ogóle jest chyba najlepszy element Justified. Chodzi mi tu o relację Raylan-Boyd, która jest naprawdę fajnie napisana: dynamiczna, skomplikowana, ale jednocześnie cholernie wiarygodna, a bohaterowie przez jej pryzmat jeszcze mocniej przykuwają uwagę widza.


Polecajka nr 2: Jean-Claude Van Johnson

To może nie była taka do końca polecajka, ile wspólne „dafak to jest? Zobaczmy” – i okazało się lepsze niż kiedykolwiek byśmy przypuszczali. W przeciwieństwie do powyżej omówionego serialu, tutaj mamy sześć półgodzinnych odcinków i na tym koniec, więc zajmuje to tyle co obejrzenie jednej części Władcy Pierścieni i o godzinę mniej niż seans Hamleta w reżyserii Kennetha Branagha (tak, w jednym zdaniu wspomniałam o serialu z Van Dammem i o Hamlecie).

No i tak: w serialu Jean-Claude Van Damme gra samego siebie, czyli starzejącego się aktora, który żyje minioną sławą gwiazdy kina akcji lat osiemdziesiątych, a zasadniczą różnicą między JCVD realnym a serialowym jest fakt, że ten serialowy ma ukrytą tożsamość: w istocie bowiem jest tajnym agentem, posługującym się nazwiskiem Johnson.

Jeśli ktoś odpada na tym etapie opisu, to zdecydowanie może sobie odpuścić ten serial. Jeśli jednak ktoś czyta te słowa i myśli „hmm, brzmi dziwnie, ale i ciekawie” – to śmiało niech zasiada przed ekranem (skoro czyta te słowa, to zapewne już siedzi przed jakimś ekranem, raczej sobie tej notki nie wydrukował. Nieważne). Pomysł na fabułę brzmi głupawo, a realizacja jest jeszcze głupsza. Ale to wszystko razem pięknie gra – jest z jednej strony zabawnie i co chwilę mamy jakieś podśmiechujki z Van Damme’a i pewnych głupot pojawiających się w starych filmach akcji, z drugiej jednak tkwi w tym wszystkim taka nostalgia za tamtym kinem. Trochę mi tu oczywiście nasunęło się skojarzenie z Expendables, tylko że tam mamy temat potraktowany dużo bardziej serio, a aktorzy wcielają się w – przynajmniej teoretycznie oderwane – od samych siebie postacie. Tutaj czasem trudno orzec, gdzie kończy się Van Damme, a zaczyna Van Johnson.

Trzy godziny świetnej, choć głupkowatej zabawy, bardzo odstresowujące.


Polecajka nr 3: The Boys

Kolejny serial z rodzaju „spodziewałam się czegoś innego”. Człowiek myśli, że to jeden z normalnych seriali lecących na fali popularności kina superbohaterskiego. No i tak, poniekąd tak – są tam superbohaterowie. I moje główne zaskoczenie nie polegało wcale na tym, że to nie oni są w serialu protagonistami, a tytułowi chłopcy, którzy ich zwalczają. Takie odwrócenie ról przecież też już bywało, choćby niedawnym serialu Watchmen. Natomiast w The Boys urzekł mnie poziom niczym nieskrępowanej, niekiedy wręcz absurdalnej brutalności – takiej, która świetnie może współistnieć z elementami lżejszymi, nierzadko humorystycznymi. W gruncie rzeczy ta brutalność też jest humorystyczna, choć jak człowiek sobie uświadomi, z czego właśnie rży, to robi się tak trochę dziwnie.

Nie chcę zdradzać za dużo z fabuły, bo w trakcie trwania sezonu intryga mocno się zagęszcza i wykręca, powiem więc tylko tyle, że bardzo warto zerknąć na ten tytuł. W roli Billy’ego Butchera zobaczymy Karla Urbana, który prawdę mówiąc pokazał się już parę razy od bardzo fajnej strony, udowadniając, że nie boi się różnorodnych ról (Władca Pierścieni, Dredd, Star Trek). Pojawia się też Simon Pegg, a jego udział zawsze cieszy. Nie mogę też przejść obojętnie obok głównego antagonisty (?), w którego wcielił się Antony Starr, a który zwie się Homelander – co na polski przetłumaczono Ojczyznosław. OJCZYZNOSŁAW. Jeśli ktoś nie chce oglądać serialu z udziałem bohatera o imieniu Ojczyznosław, to ja już nie wiem, co ludzie chcą oglądać.

The Boys zaskakuje, bawi, wciąga i każe wypatrywać drugiego sezonu, który zresztą zbliża się wielkimi krokami. Ma świetną muzykę, fajne efekty (nawet jeśli to głównie fruwająca krew i flaki), no i cudownych bohaterów – zarówno tych „super-” jak i tych normalnych. O takie kino superbohaterskie nic nie robiłam!


Do zobaczenia w kolejną środę – kiedykolwiek ona wypadnie.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...