czwartek, 18 października 2018

Anna "Siemomysła" Hrycyszyn - wywiad

Siem na tle parowozu - muzeum kolejnictwa
w Jaworzynie Śląskiej.
fot. SieMonsz ;)

Anna „Siemomysła" Hrycyszyn – rocznik 1978, gliwiczanka, z wykształcenia tyflopedagog. Szczur lądowy beznadziejnie zakochany w morzach, statkach i okrętach, a do tego wielbicielka rewolucji przemysłowej i architektury obronnej. Echa tych fascynacji pojawiają się w jej tekstach. Przygodę z pisaniem rozpoczęła od publikacji w drugim tomie Fantazji Zielonogórskich.

***

Fraa: Cześć, Siem. Czy też raczej Aniu? Przyznam, że poznałam Cię jako Siemomysłę i trudno mi przychodzi zwracanie się do Ciebie po imieniu. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Mówiłam Ci kilka lat temu, że przeprowadzę z Tobą kiedyś wywiad. Ten czas właśnie nadszedł. Wiesz, co to oznacza?
Siem: Że będę musiała odpowiedzieć na pytanie skąd czerpię inspiracje? Oraz: obawiam się, że jak zaczniesz do mnie mówić „Aniu” to nie będę wiedziała, że o mnie chodzi…

F.: Doskonała odpowiedź. Choć niepełna. Obiecałam Ci wtedy dwa pytania, a to o inspiracje jest tylko jednym z nich. Powiedz więc – teraz, z perspektywy kilku lat od debiutu: jakie to było uczucie, zobaczyć swoją książkę na księgarnianej półce?
S.: Przyznam, że bardziej pamiętam ten fakt z powodu zdjęcia, które wtedy zrobiłam (to chyba jasne, musiałam mieć twardy dowód zawsze przy sobie, a nie mogłam zamieszkać w tamtym empiku) niż jakiegokolwiek innego. Było miło. Postanowienie życiowe odhaczone – książka na półce w księgarni przed czterdziestką. Mogę umrzeć. Albo pisać dalej i myśleć o kolejnej książce na półce. W międzyczasie zaś doszłam do wniosku, że wcale nie o to chodzi. Półka w księgarni to środek. Celem są czytelnicy. A do nich tak naprawdę dociera się innymi drogami.

F.: No właśnie: a jakimi? Jakie drogi ma do dyspozycji początkujący pisarz, żeby dotrzeć do czytelnika? Bo przecież samo wydanie książki to tylko pierwszy krok. Potem ta książka musi się sprzedać i musi żyć.
S.: Trudno mi rzucać ogólnikami, które stanowiłyby przepis dla każdego i zawsze. Mogę za to opowiedzieć, co ja robię, żeby o „Niezatapialnej” wiedziało jak najwięcej osób. Oczywiście zaczęłam od facebooka i profilu autorskiego. Spamowanie nim znajomych wciąż sprawia mi trudność i to się pewnie nigdy nie zmieni, bo w końcu dlaczego mam atakować niewinnych ludzi, żeby mnie „polubili”. Poprosiłam obcych – wtedy – ludzi o zrobienie sesji zdjęciowej z bohaterkami książki, bo zachwyciłam się ich fotografiami w klimacie steampunkowym. Tak poznałam grupę Altersteam, z której członkami wciąż planujemy podbój świata. Najwięcej satysfakcji sprawiają mi jednak spotkania twarzą w twarz – jeżdżę na konwenty, biorę udział w panelach, mam swoje sztandarowe prelekcje i widzę, że coraz więcej osób na nie zagląda.
Wszystkie te działania można określić jednym hasłem – marketing szeptany. Moim zdaniem to właściwie jedyny sposób dostępny dla początkującego pisarza. Oczywiście jeśli robię to wszystko sama, zasięg nie jest imponujący, delikatnie rzecz ujmując. O sile kupy nie trzeba nikogo przekonywać. Fantazmaty są świetnym przykładem. Ich zasięgi są tak duże, bo wszystkie zaangażowane osoby działają razem, udostępniając informacje i zataczając coraz szersze kręgi.
Grupy literackie typu Harda Horda powstają właśnie po to – żeby można było dotrzeć do jak największej liczby potencjalnych czytelników z produktami ich członków (członkiń w przypadku tej ostatniej). Ostatnio także sekcja literacka „Logrus” Śląskiego Klubu Fantastyki, do której należę, zaczęła mocniej stawiać na promocję swych autorów. Polconowa premiera „Skafandra i melonika” przyciągnęła sporą grupę osób, pracujemy nad zahaczeniem się w pamięci czytelników, dzięki uczestnictwu w targach (Śląskie Targi Książki, Targi Fantastyki) i wydarzeniach fandomowych. Po prostu bywając tam, gdzie mamy szansę na spotkanie z potencjalnymi odbiorcami naszych tekstów.

Fot.: Szymon Gonera
F.: To wszystko brzmi tak naprawdę jak masa zachodu: jeździć, opowiadać, do prelekcji trzeba się jakoś przygotować, sesja zdjęciowa też nie dzieje się w godzinę i wymaga przygotowań. Czy nadal traktujesz pisanie jak „przygodę”, która zaczęła się wraz z publikacją w „Fantazjach Zielonogórskich” opowiadania „Manifest”? Piję tu, oczywiście, do Twojej notki biograficznej, którą można znaleźć chociażby na portalu Lubimy Czytać.
S.: Traktuję je chyba nieco poważniej. Przygoda to dla mnie coś bardziej z doskoku. Zaczyna się i się kończy. Wraz z wydaniem książki, z pojawieniem się profilu na Lubimy Czytać sprawa nabrała ciężaru. Przestała być tylko moja, nagle pojawili się ludzie, których nie znam/nie znałam, a którzy pytają – czy będzie ciąg dalszy? Co teraz piszesz? Bo że nie piszę – bo na przykład nie mam czasu – to ktoś, dla kogo jestem tylko autorką/pisarką nie bierze pod uwagę. Przynajmniej ja nie brałam tego pod uwagę, gdy czekałam na kolejne książki pisarzy, którzy mnie zaciekawili. Tymczasem okazuje się, że albo jeżdżenie albo pisanie. Albo promocja albo produkcja czegoś, co można będzie promować. Mam wrażenie, że wypuściłam się na te wody za wcześnie, trzeba było najpierw napisać z dziesięć powieści i zapełnić nimi szufladę, z której teraz można by było wygrzebywać kolejne pozycje, żeby o mnie nie zapomniano. Tymczasem tak nie zrobiłam, a jako że pisanie w moim życiu musi się zmieścić razem z Mężem (który jakoś nie jest szczególnie zadowolony, że moje hobby jest tak egoistyczne) pracą zawodową, przyjaciółmi, rodziną, klubem, kotem i snem, to przyszła pora na trudne decyzje. I tak – ustaliłam sama ze sobą, że dopóki nie zakończę dwóch obecnie najistotniejszych dla mnie projektów pisarskich, nie biorę udziału w żadnych konwentach jako prelegent, a do tego silnie ograniczam wyjazdy poza mój śląski grajdołek.

F.: Pojawiają się myśli, żeby ułatwić sobie życie i, na ten przykład, przestać pisać?
S.: Ze wstydem przyznaję, że tak. Zrobić postanowienie i odpuścić. Nadal jeździć na konwenty, przychodzić na spotkania sekcji literackiej, działać klubowo, ale nie pisać. Nie czuć wyrzutów sumienia, że nie piszę i nie martwić się na zapas frustracjami nieuniknionymi w procesie wydawniczym. Tylko co z tego? Ilekroć w mojej głowie postanie taka myśl, tylekroć przychodzi pomysł na nowy tekst albo ktoś puka i szepcze miłe słówko o moich dotychczasowych osiągnięciach. I cierpliwie zrywane nitki budują się od nowa. Pisanie jest wspaniałe. Pozwala mi tworzyć światy na moich zasadach i zaludniać je tymi, którzy mi się wydają interesujący. To jest swego rodzaju władza, a władza jest jak narkotyk ;)

F.: Czy teraz, kiedy zmieniło się Twoje podejście do pisania, zmieniły się także metody? Jak przystępujesz do pisania opowiadania teraz, a jak to wyglądało w 2012, kiedy powstał „Manifest”?
S.: Myślę, myślę, myślę… Mam duży stół i profesjonalne krzesło z wieloma ustawieniami, których nie ogarniam. I innego lapa, bo tamtemu umarła klawiatura za dużo razy. No i jest jeszcze panika, której wcześniej nie czułam związana z “czy to się IM spodoba”? Przy pierwszych tekstach pisałam dla siebie. Nawet jeśli ktoś je dostawał do czytania nie czułam strachu przed oceną. Teraz tak, bo już wiem, że umiem tak, żeby się podobało. A skoro umiem, to nie powinnam nikogo zawodzić jakąś szmirą, nie?
Ale! Ty pytałaś o metody. O plan? Konspekt? Inne takie? Tu nie zmieniło się kompletnie nic. Wpada mi do głowy myśl. Zakotwicza się, zakorzenia, siadam i piszę. Nie potrafię planować szczegółowo. Wiem skąd wychodzę i do czego zmierzam, ale jakimi drogami tam dojdę i czy na pewno tam okazuje się w trakcie.

F.: Jeszcze przez chwilę pokręcę się wokół „Manifestu”: jak – z perspektywy czasu oceniasz ten tekst? W ogóle wracasz do niego czasem?
S.: Prawdę mówiąc boję się ;) Już w pierwszym zdaniu zaginął podmiot… Narracje pierwszoosobowe różnych osób są takie same, a zakończenie… cóż… spuśćmy na to zasłonę milczenia albo upierajmy się, że to limit słów ;) Ale pomysł uwielbiam do dziś. Ludzie z różową watą w głowie, dla których wszystko jest piękne i ta garstka odpornych na propagandę. Napisałabym to znacznie lepiej dziś pod względem technicznym to niewątpliwe, bo mnóstwo nauki i świadomego pisania za mną, ale wciąż to zupełnie dobry tekst.

F.: Jak to się stało, że do pisarskiego debiutu wybrałaś akurat „Fantazje Zielonogórskie”? Wydaje się, że to dość duże wyzwanie na początek: osadzić akcję w rzeczywistym miejscu, które nie jest „twoim” miejscem (czyli na przykład Gliwicami).
S.: Tu akurat odpowiedź jest bardzo prosta – bo zobaczyłam gdzieś w internetach (podejrzewam, że podesłała mi to jedna z koleżanek blogerek) hasło KONKURS. Byłam świeżo upieczoną adeptką pisania. Chciałam się sprawdzić, jak chyba każdy prędzej czy później. „Fantazje Zielonogórskie” się po prostu napatoczyły i dały mi taką możliwość, a także – w późniejszej perspektywie – ogromnego kopa do działania.

Dziewczyny z Niezatapialnej w interpretacji
grupy Altersteam.
fot. Dariusz Nivelis Mysłowski
F.: No właśnie, jak przebiegała Twoja pisarska kariera począwszy od „Manifestu” – to jesteśmy w stanie prześledzić. A co było wcześniej?
S.: Nic. Zaczęłam pisać na zasadzie świadomej decyzji „będę pisarką” w 2012 roku. I z 2012 roku jest „Manifest”. Mój pierwszy skończony tekst. W tym samym czasie wrzucałam sobie na bloga „powieść” w odcinkach o magicznych rękawiczkach ożywiających kamienice, ale Onet miłosiernie skasował swoją gałąź blogową i obecnie ten twór spoczywa w pokoju w czeluściach mego dysku ^^

F.: A niedługo potem wzięłaś udział w NaNoWriMo. Możesz przybliżyć nam, jak do tego doszło i jak rozwija się Twoja przyjaźń z tą akcją? Bo skądinąd wiem, że to nie była jednorazowa przygoda.
S.: Pomysł przyszedł oczywiście z internetów. Bardzo szybko się przekonałam, że przypadkowe znajomości zawierane na podstawie wspólnych zainteresowań owocują obficie i ciekawie. Niejaka Fraa napisała mi w blogowym komentarzu, że skoro lubię pisać, może NaNoWriMo jest dla mnie. Wtedy w 2012 roku to był strzał w dziesiątkę. Poznałam mnóstwo ludzi piszących mniej lub bardziej amatorsko, z którymi kontakty utrzymuję po dziś dzień i od których wiele się nauczyłam. Znalazłam doskonałe źródło bet (gatunek rzadszy niż się wydaje, bo prawdziwa beta nie dość, że wypowiada się na temat tekstu szerzej niż „lubię/nie lubię”, to jeszcze potrafi podpowiedzieć, gdzie zabrakło nacisku na konkretny element, co jest zbędne, co razi, ale też robi to niezależnie od sympatii do autora), przekonałam się, że potrafię pisać w każdych warunkach i być systematyczna, nauczyłam się odblokowywać w chwilach zastoju. NaNoWriMo to coś, czego warto spróbować, choćby nie wiem, jak absurdalne wydawało nam się napisanie 50 tysięcy słów w miesiąc i jak bardzo nie wierzylibyśmy w to, że można je nazwać powieścią. Jasne, że przeważnie nie można, ale można je nazwać powieścią przed redakcją. To z pewnością. Podczas akcji NaNo w 2013 powstała „Niezatapialna” – efekt radosnej zabawy konwencją (steampunk) i motywami, które lubię (rewolucja przemysłowa, siwowłosy mentor o wyglądzie Seana Connery’ego, babska załoga na pirackim parowcu, miłość między wrogami). Pisanie jej dało mi mnóstwo pozytywnych emocji i zawsze będę za to sławić NaNo. Natomiast teraz – po wydaniu – jest mi ciężko. NaNo ma to do siebie, że wewnętrzny redaktor na jego czas powinien spakować walizki i grzecznie pojechać do sanatorium. Mój już nie chce. Walczy o jakość każdego zdania, ja nie wyrabiam limitów, ludzie dookoła są zajarani i szczęśliwi, a ja sfrustrowana. Ostatnie NaNo jakie wygrałam (czyli napisałam 50 tysięcy słów) to rok 2015. W 2016 i 2017 zakładałam powieść i rezygnowałam. Co będzie teraz? Zupełnym przypadkiem w moim grafiku akurat na listopad przypada praca nad opowiadaniami o detektywie Fiksie (pierwsze do przeczytania w antologii „Skafander i melonik”). Zupełnym przypadkiem, powtarzam.

F.:Na początku była „Niezatapialna”, potem wygłaszałaś prelekcje, napisałaś poświęcony gatunkowi artykuł, teraz pojawił się detektyw Fiks – steampunk jest Ci bliski. Skąd fascynacja właśnie tym gatunkiem?
S.: Z zestawienia moich fascynacji XIX-tym wiekiem (architekturą, głośnymi maszynami oraz modą) i wizualnością steampunku. Zdjęcia w tym klimacie są po prostu radością dla oka, jakkolwiek absurdalne by nam się na logikę wydawały parowe protezy czy gogle na cylindrze. Dodam też, że pisanie steampunku w ten sposób, by nie utonąć w opisach strojów i gadżetów, by nie zakopać punku pod zewnętrznym blichtrem wcale nie jest łatwe. To wyzwanie. I dlatego pewnie będę się kręcić wokół tego klimatu jeszcze długo.

F.: Ale nie tylko, prawda? Dość często można Cię spotkać również w kosmosach. A czujesz, że są jakieś gatunki, których z całą pewnością nigdy nie tkniesz?
S.: Na końcu języka miałam post apo, ale to kłamstwo, bo już tknęłam. W tej chwili myślę, że zerową szansę ma u mnie klasyczne fantasy z elfami, krasnoludami itd. Choć z drugiej strony lubię smoki. Bardzo. No i czasem myślę sobie, że takie super poważne heroic fantasy też stanowi wyzwanie. Trudno się trzymać klimatu i nie popaść w przesadę, czy wręcz śmieszność. Wychodzi na to, że to trudne pytanie. Wiem, czego nie potrafię, choć próbowałam – nie wychodzi mi groza (ktoś mi kiedyś powiedział, że jest zbyt subtelna w moim wykonaniu) i niezbyt dobrze czuję się w humorze.

F.: Ciekawe, że wspominasz o grozie. Jeśli przyjrzeć się Twoim tekstom, widać, że emocje są zdecydowanie jednym z ich mocnych punktów. A zdawałoby się, że w grozie chodzi właśnie o emocje. Nie korci Cię podjęcie wyzwania?
S.: Sęk w tym, że podjęłam – w tekście „Kiedy gwiazdy się na niebie…”, opublikowanym w zeszłym roku w „Esensji”. Nie wyszło tak groźnie jak mi się wydawało. A skoro mam przesunięte niejako pasmo grozy w odbiorze to trudno mi nadawać tak, żeby być groźną dla tych, którzy je mają we właściwym miejscu. Tak myślę. Może kiedyś. Jasne. Niczego tak naprawdę nie wykluczam. Ciągle się zmieniam, więc i moje pisanie się zmienia.

F.: Dopuszczasz wyjście w ogóle ze strefy fantastyki i próbę zawładnięcia mainstreamem?
S.: Ja piszę teksty niefantastyczne, więc nie jestem przykuta do tej strefy. Acz do próby zawładnięcia czymkolwiek to mi jeszcze daleko ;) Na razie kończę układanie zbiorku opowiadań obyczajowych, w których z punktu widzenia wielbiciela przygodówek nic się nie dzieje, ale relacje są trudne, a emocje kipią. Mam nadzieję przyszły rok zacząć od spamowania wydawnictw mainstreamowych.

F.: Będę trzymać kciuki. A z innej beczki: jesteś tyflopedagogiem. Czy lata poświęcone problematyce rozwoju osób z uszkodzeniami wzroku mają jakiś wpływ na Twoje pisanie? Albo zamierzasz to wykorzystać jakoś w przyszłości?
S.: Dajesz mi do myślenia tym pytaniem. Po chwili zastanowienia, uważam że ma wpływ. Przede wszystkim taki, że jestem przyzwyczajona do tego, że rzeczy mają nie tylko cechy wizualne. Że świat jest pełen zapachów, które mogą być wskazówkami, że ciągle dochodzą do nas dźwięki, wibracje, że odczuwamy temperaturę, faktury. To mi ułatwia działanie słowem na wszystkie zmysły odbiorcy. Pozwala na opisywanie rzeczywistości, w której działają bohaterowie, nie wprost, a nieco bardziej okrężną drogą, pozostawiając część szczegółów do zagospodarowania wyobraźni czytelnika.
Czy podejmę się kiedyś stworzenia bohatera niewidomego – nie wiem. Niewykluczone.

Siem na tle komina Niezatapialnej
w Ratyzbonie. fot. SieMonsz ;)
F.: Będę czekać. :) A teraz pytanie, bez którego nie mogło się obejść: zdradzisz swoje pisarskie plany na najbliższą przyszłość?
S.: Gdzieś pomiędzy wierszami już zdradziłam co nieco, a konkrety wyglądają tak – do końca roku chcę napisać cztery opowiadania z kolejnymi sprawami detektywa Fiksa. Opowiadania, bo raz że Fiks i Jaśmina pasują mi do krótszej formy, dwa – krótkie zagadki kryminalne + wątek spinający wszystkie teksty mają znacznie więcej sensu w ogóle niż rozdymanie jednej zagadki do powieści. Przynajmniej wtedy, gdy ja jestem autorką. Jednocześnie z Fiksem w ramach odskoku mam do napisania ostatnie opowiadanie obyczajowe, a przedostatnie ( z siedmiu) do zredagowania. Potem zajmę się ułożeniem tych ostatnich w zgrabną całość. Tyle z najbliższych. Co będzie potem, wciąż trudno powiedzieć. Mam kilka tekstów istniejących jako trudne do odczytania notki w zeszytach czy też „prawie gotowych” a prawie czyni gigantyczną różnicę. I nawet nie są steampunkowe. Który wybiorę – nie mam pojęcia. Może trzeba będzie losować.

F.: A który z tych pomysłów najbardziej Cię cieszy? Bo chyba one Cię cieszą, prawda? Jak to jest – mimo tych stresów i ciężaru wynikającego z większej presji po wydaniu powieści, pisanie sprawia Ci jeszcze radość?
S.: Jasne, że sprawia. Bez przesady, mam może tendencje do masochizmu, ale przecież nie aż takie…? Sprawia. Cieszy moment pierwszego błysku – gdy pomysł dopiero się kluje, cieszy pisanie ostatniego zdania – ten moment jest euforyczny, cieszy spinanie kolejnych elementów, pojedyncze szlifowane sceny. Lubię to i zasadniczo dlatego właśnie nie jestem w stanie odpuścić. Tu rozum przegrywa z sercem. A co do pytania właściwego, najbardziej kręci mnie pomysł, który uważam obecnie za najtrudniejszy. Składający się z trzech startujących osobno wątków, rozciągnięty na jakieś czterdzieści lat i zawierający w sobie żywe statki. Tytuł roboczy „Sługa Miłosiernego”.

F.: Wspomniałaś na początku, że czytelnicy pytają Cię, czy będzie ciąg dalszy. I ja też muszę to zrobić. Nie wspomniałaś o tym co prawda w wyliczance nadchodzących projektów, ale ciekawa jestem: czy będzie ciąg dalszy „Niezatapialnej”?
S.: Po trosze już jest. Cztery rozdziały z zaplanowanych dziewięciu są gotowe. Pięć kolejnych czeka w formie chaotycznych zapisków na kolorowych karteczkach (które częściowo się już zdezaktualizowały). To duży projekt i bardzo dla mnie ważny. Szyję go powoli i ostrożnie. Dla czytelników „Niezatapialnej” ważne powinno być to, że "Powstrzymać nieuniknione" to nie bezpośrednia kontynuacja, choć oczywiście znani im bohaterowie grają swoje role dalej. Poza nimi pojawiają się także nowe postaci, a plan jest znacznie szerszy. Również forma jest inna, narracja wskakuje na poziom wszechwiedzący, nie ma tak męczących niektórych retrospekcji. Kiedy całość będzie gotowa, trudno mi powiedzieć. Kiedy – i czy w ogóle – pojawi się w księgarniach, nie zależy ode mnie, więc tym bardziej niczego powiedzieć nie mogę. Ale jeśli ktoś chciałby potrzymać kciuki – będę wdzięczna.

F.: Będę trzymać z całą pewnością! Lada moment ukaże się Twoje kolejne opowiadanie, tym razem w drugim tomie „Fantazmatów”, o których zresztą już napomknęłaś. Czym jest dla Ciebie ten projekt?
S.: Wspaniałą okazją dotarcia do szerokiego grona odbiorców, ale też doskonałym dowodem na to, że jeśli zbierze się grupa wspólnie zajaranych ludzi, można dokonać rzeczy wielkich. Każdy biorący udział w projekcie daje coś od siebie – tyle, ile może, na ile go stać – bez żadnych gratyfikacji poza satysfakcją. Szacunek mój wzbudza fakt, że to projekt nie tylko mający za zadanie rozsławiać fantastykę, ale też dawać doświadczenie nie tylko autorom, ale też – a może nawet przede wszystkim – redaktorom czy korektorom. Dobra rzecz.

F.: Pozapisarskie pasje? Co porabia w wolnym czasie Siem, kiedy nie siedzi akurat nad klawiaturą?
S.: Czyta. Dużo czyta. Nie tylko fantastykę, książki historyczne, obyczajowe, kryminał się trafi. I podróżuje, a przynajmniej się stara. Razem z Mężem realizujemy plan wbicia pinezki w każdy zamek zaznaczony na Mapie Zamków Polski. Na razie jeszcze trochę brakuje, ale też mamy nieco ponad te, które widnieją na mapie. Oboje kochamy morze i nasze wakacyjne plany często związane są z odwiedzaniem portów i muzeów morskich Europy, bo jedno wybrzeże to jednak za mało. No i lubię się bawić rękodziełem. Niewielkim. Ostatnio po kilkuletniej przerwie znów zaczęłam pracować z dzieciakami, więc mogę się wyżyć tworząc dla nich zabawki edukacyjne. Dodatkowa frajda, gdy zabawki okazują się trafione.

F.: A jak to jest: w czasie tych podróży potrafisz się wyłączyć, czy patrzysz na świat oczami pisarza w trakcie researchu? Porty i muzea morskie – wszak to brzmi jak tematy zbieżne z Twoim pisaniem. A i zwiedzanie zamków może się przydać, jeśli kiedyś się zdecydujesz na to poważne pisanie heroic fantasy ;)
S.: Wszystko jest inspiracją. Ja jestem typem, który do rozruszania wyobraźni potrzebuje wychodzić z własnej norki. Widzieć i słyszeć. Ludzi, rzeczy, miejsca. Wiedzę, którą wykorzystałam, by nadać klimat Niezatapialnej, wzięłam z muzeów, które odwiedziłam. Potrafię opisać twierdzę, bo byłam w niejednej. Wierzę w to, że wszystko można znaleźć w internecie, ale mnie jest łatwiej, jeśli opisuję coś, z czym miałam bezpośredni kontakt.

F.: Myślisz, że gdybyś nie odwiedziła tych muzeów, „Niezatapialna” mogłaby nie powstać?
S.: Wziąwszy pod uwagę fakt, że pierwsza myśl o niej powstała na zamku w Kamieńcu Podolskim, gdy zobaczyłam papierowy model parowca rzecznego (malutkiej kanonierki) to tak – mogłaby nie powstać.

F.: Gdzie teraz byłaby Siem, gdyby „Niezatapialna” nigdy nie zatonęła?
S.: Wow. Ciężkie pytanie. Łatwiej odpowiedzieć w drugą stronę. Pewnie nie byłaby w Śląskim Klubie Fantastyki, nie znałaby dziewczyn z Hordy, nie odpowiadała teraz na pytania tego wywiadu. Czy by pisała? Może? Może wydałaby coś w mainstreamowym wydawnictwie, a może nadal jedynie wynurzałaby się na blogasie. Może skończyłaby kurs SI, otworzyła własną działalność i nigdy nie przerwała pracy z dzieciakami? Jako człowiek wierzący w teorię wieloświata jestem pewna, że te inne Siemomysły gdzieś tam sobie żyją. Ale ja jestem tu. I (nie powstrzymam się) jestem z tego miejsca zadowolona, bo jest moje i mam na nie wpływ.

F.: To fantastycznie :) Zajmujesz się więc pisaniem od sześciu lat. Jesteś o sześć lat doświadczeń pisarskich starsza i mądrzejsza. Jakie masz rady dla osób, które są tam, gdzie Ty byłaś sześć lat temu?
S.: Czytajcie innych, piszcie i jeszcze raz piszcie, a gdy już napiszecie – nie chowajcie do szuflady. Bez czytelników nie ma pisarstwa. I tylko oni mogą wam powiedzieć, czy udało wam się oddać w tekście to, co sobie zamierzyliście. A jeśli macie konkretne pytania – zapraszam do pogadania na stronę autorską na fejsie, a jeszcze lepiej podczas konwentów i imprez okołoliterackich, to że na razie obiecałam sobie zawiesić działalność, nie znaczy, że to potrwa wiecznie.

F.: Przewidujesz, gdzie będzie Cię można spotkać w pierwszej kolejności, kiedy już „odwiesisz” wyjeżdżanie?
S.: Pewnikiem w tej chwili jest przyszłoroczny Polcon. Reszty nawet nie próbuję teraz ogarniać. Zmiana pracy nieco mi pozmieniała w priorytetach i zanim wciągnę się w nowe ramki, nie chcę niczego planować.

F.: Życzę Ci więc, żeby wszystko wypaliło. Powodzenia w nowej pracy i ogromnie dużo weny i samozaparcia w pisaniu. :) Dziękuję za rozmowę, do zobaczenia gdzieś w Polsce.
S.: To ja dziękuję, postaram się wszystkie życzenia wykorzystać! Do zobaczenia!

***

A Siem można łapać na blogu Ziarno Myśli i na fejsuniu

wtorek, 16 października 2018

Jak przestałam się bać i pokochałam GMO: "W królestwie Monszatana"

(źródło)
Autor: Marcin Rotkiewicz
Tytuł: W królestwie Monszatana. GMO, gluten i szczepionki
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2017
Wydawca: Czarne

W istocie tytuł tej notki to wierutne kłamstwo. Bo się wcale nie przestałam bać - GMO kochałam, odkąd pamiętam. To znaczy: odkąd wywiedziałam się, że w ogóle coś takiego istnieje i co to z grubsza jest. Nie mogę też powiedzieć, żebym dzięki lekturze W królestwie Monszatana przestała się bać. O nie – ja się boję jeszcze bardziej niż zwykle: człowieka. W gruncie rzeczy więc tytuł powinien raczej brzmieć „Jak straciłam resztki wiary w ludzkość i wszyscy umrzemy”.

No bo tak jak zapowiadałam, muszę napisać kilka słów o reportażu dziennikarza naukowego od lat współpracującego z „Polityką”, Marcina Rotkiewicza, poświęconym osławionym GMO. A także, niejako przy okazji, poruszającym problematykę szczepionek, glutenu, a nawet energetyki atomowej.

Przede wszystkim: ta książka jest wspaniała. Właściwie ani przez moment w to nie wątpiłam, wszak wydawcą jest Czarne, a ja nie wierzę, że pod tym szyldem ukazałoby się coś słabego. Temat również wydawał mi się ciekawy, także raczej nie spodziewałam się rozczarowania. A tymczasem było jeszcze lepiej.
Książka stanowi przede wszystkim obszerną historię bioinżynierii, wyprowadzoną od samych początków rolnictwa aż do chwili obecnej, wliczając tu oczywiście działalność takich firm jak Monsanto i kilku innych - bo wszak GMO nie jednym Monsanto stoi. Autor bardzo jasno i logicznie przedstawia wady i zalety upraw ekologicznych, tradycyjnych i tych korzystających z nasion GMO. Prezentuje ogromną różnorodność modyfikacji, wyjaśnia też, czym różni się ten przemysł dziś od tego sprzed dwudziestu lat. Przede wszystkim jednak, bardzo dużo pisze o ludziach. Snuje fascynującą historię jednostek takich jak Jeremy Rifkin, którzy nakręcili spiralę histerii anty-GMO i tłumaczy, jak to możliwe, że – mimo masy naukowych dowodów na korzyści płynące z genetycznych modyfikacji roślin uprawnych – w Europie jest to obecnie towar niby nie zakazany, tylko że jednak jakby tak.
Zresztą, bohaterowie zaprezentowani w książce, którzy wytrwale prowadzą krucjatę przeciwko bioinżynierii, to w dużej mierze zupełnie niesamowite osobowości. Począwszy od tańczącego jogina, a na laureatce pokojowej Nagrody Nobla kończąc. Podczas lektury miałam wrażenie, że tam po prostu nie ma takich zwykłych osób.
I wiecie – trudno nie stracić wiary w ludzkość, jeśli sobie uświadomić, że gdzieś na świecie ludzie umierają z głodu każdego dnia, bo człowiek, który chciałby w Nowym Jorku zgromadzić siedem tysięcy joginów i przez wspólny taniec trwale zmniejszyć przestępczość w mieście (na litość Jeżusia, jakże chciałabym, żeby to było zmyślone!), agituje, że GMO jest złe. Trudno nie łapać się za głowę czytając o tym, jak to Greenpeace – organizacja teoretycznie mająca na celu ochronę środowiska naturalnego – walczy (przerażająco skutecznie!) z czymś, co w istocie może przyczynić się do jego ochrony, a promuje najbardziej inwazyjne dla przyrody sposoby rolnictwa, przez które trzeba wycinać coraz większe połacie lasów.
Wspomniałam, że autor porusza też tematykę szczepionek i nie tylko – ale, wbrew pozorom, wszystko łączy się w spójną opowieść, spiętą przede wszystkim przez mechanizm, który spowodował, że pewne rzeczy są postrzegane jako złe przez miliony ludzi, choć naukowe fakty mówią coś zupełnie innego.

takie tam (źródło)
Książka była dla mnie prawdziwą kopalnią wiedzy. Mogę wprost powiedzieć, że po jej przeczytaniu poczułam się odrobinę mądrzejszym człowiekiem niż przedtem. Nawet jeśli wcześniej byłam zwolenniczką GMO, teraz mam to wszystko poukładane w głowie i potrafię lepiej ubrać w słowa to, co do tej pory tylko kołatało mi się w mózgu w ogólnym zarysie. W dodatku całość jest w najwyższym stopniu weryfikowalna: autor właściwie każdą tezę podpiera szeregiem podpisanych z imienia i nazwiska cytatów, tytułami kolejnych prac naukowych i wyczerpującymi przypisami. To jest po prostu kawał rzetelnej pracy, której treść byłoby – tak myślę – dość trudno poddawać w wątpliwość.
To znaczy tu i ówdzie czytając miałam wrażenie, że można by się na chwilę zatrzymać i rozwinąć zdanie – nie dla takich czytelników jak ja, których generalnie nie trzeba przekonywać do zalet GMO, ale dla GMO-sceptyków (nie mówię o osobach anty-GMO, bo mam wrażenie, że to opcja, której żaden argument nie przekona). Parę razy bowiem autor odpierając jakieś zarzuty ucina temat stwierdzeniem, że „było kilka przypadków alergii, ale to było dwadzieścia lat temu i teraz to się robi inaczej”, albo „w takiej a takiej dawce ta substancja jest praktycznie nieszkodliwa dla człowieka” – takie skróty dotyczące ewentualnych „wpadek” przy badaniach nad GMO mogą obudzić czujność, szczególnie jeśli ten sam autor drobiazgowo rozpracowuje każdą „wpadkę” ruchów anty-GMO. Z drugiej strony, tu właśnie w sukurs przychodzą przypisy, dzięki którym książka nie musi być dwa razy dłuższa.

Choć tu muszę jeszcze rzucić swoim całkowicie prywatnym, niezwiązanym z właściwą treścią książki żalem: podczas czytania ebooka przypisy są niefajne do podglądania – przy każdym z nich musiałabym się przeklikiwać do końca publikacji i z powrotem, co byłoby mocno wybijające z rytmu i po prostu niewygodne. No ale przypuszczam, że konieczność takiego organizowania przypisów jest podyktowana względami technicznymi nośnika i nic tu się nie poradzi. Ot, po prostu ja jestem fanką przypisów dolnych, bo tylko do takich rzeczywiście sumiennie zaglądam podczas czytania.

Fun fact: trochę niechcący, a trochę ponieważ najwyraźniej nienawidzę siebie, nie tak dawno czytałam magiczną książkę pod tytułem Czy Nikita uratuje zarodek? – nazwiska autorki litościwie pozwolę sobie nie przytaczać. Początkowo myślałam, że to niezwykłe dzieło będzie dotyczyło in vitro, aborcji, czy ogólnie ciąży. I do pewnego stopnia tak było. Jakież jednak było moje zdumienie, kiedy w finałowym plot twiście okazało się, że w istocie jest to manifest wymierzony ni mniej ni więcej, tylko właśnie w GMO! Ale nie tylko: były też szczepionki i klonowanie, przerażające mutanty i podkupieni przez pragnących nieśmiertelności i władzy nad światem dyktatorów naukowcy! A to wszystko napisane w zaiste niepowtarzalnym, nie bójmy się tego słowa: szokującym stylu.

Och, a co tam! Nie mogę się powstrzymać. Poniżej - może nieco nazbyt obszerny, ale doprawdy nie wiedziałam, w którym miejscu przerwać - cytat z książki tej pani (pisownia oryginalna):


Jak już wcześniej wspomniałam seks jest sensem życia. Rozmnażanie jest efektem współżycia. Ale bywa także, że nie osiągamy celu rozmnażania. Szukamy wówczas zamiennika, aby zaspokoić osobisty cel w życiu. W obecnym czasie a nawet już wiele lat wcześniej było tz. Klonowanie. Co prawda dotyczyło to zwierząt, ale wiadomo, że to nie prawda. Dawno już powstały tajne laboratoria, które bez sprzecznie klonują "oficjalnie" zwierzęta. W Chinach powstała największa na świecie fabryka wołowiny. Oficjalnie mówi się, ze to sposób, aby zapewnić żywność dla rosnącej populacji Chin. Nie zaprzeczają, że takiej samej w przyszłości technologii użyją do klonowania ludzi. Nauka opracowała proces łączenia komórki dawcy z komórką biorcy tego samego pochodzenia, a następnie wszczepia się do macicy i tam w jej łonie rozwija się zarodek. Tak samo działa In vitro. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nauka wobec społeczeństwa była uczciwa. Jesteśmy naocznymi świadkami coraz częstszych sprzeczności w zachowaniu osobników. Coraz bardziej rozszerza się hierarchia rządzących. Coraz więcej potrzebnych jest osobników niezrównoważonych. Coraz częściej natura człowieka odbiega od normalności. Coraz częściej powinniśmy obserwować rozwijającą się technologię. Co prawda nie mamy na to wpływu, ale liczy się świadomość rzeczy, które są obok nas? Coraz częściej mówi się, że przywódcy niektórych państw są już sklonowani, aby tyrania nie wypadła spod kontroli. Musimy uwierzyć, że prawdziwa natura nie daje prawa do tyranii, ani nie tworzy nadzwyczajnego geniusza. Musimy uwierzyć, że błędem jest twierdzenie, że adopcja jest obca, a In vitro to naturalne. Nigdy nie będziemy pewni, jaka obcość będzie wyrastała z klonowania. To są przykłady bardzo łagodne. Zaś nauka idzie dalej, chce sklonować Leonarda Da Vinci. Mimo, że już set lat nie żyje, to wciąż pociąga jego geniusz. Nie tylko Leonardo Da Vinci zachwyca. Uczeni sięgają po wielkich terrorystów, fizyków, chemików i wielu innych geniuszy. In vitro społeczeństwo zaakceptowało, więc pierwszy krok został zrobiony. Czas na dalsze. Mogą pomiędzy nami "ludźmi" chodzić nasze bliźniaki, mogą robić rzeczy zakazane na nasze konto, mogą zamieniać się z nami na każdym kroku, a już na pewno robią to z przywódcami poszczególnych krajów. Oni chcą być wieczni, niezniszczalni i władać poszczególnym rejonem świata. Czy o tym wiemy? Z pewnością nic...a nic, ale możemy mieć świadomość, że wartość życia się zmniejsza, że w nasze miejsce wchodzą ci genialni i potężni. Czy mamy na to wpływ? Żadnego, jeżeli naukowcy nie powstrzymają swoich zapędów.

Przez szacunek dla czasu bliźniego mego nie będę cytować rozdziału o szczepionkach...
A ciul, będę! Serio, każda strona tej niezwykłej publikacji nadaje się na cytat.
A tym czasem kwitnie interes klonowania zwierząt do tego stopnia, że do komórek dodanych są wszczepiane fale ultrafioletowe. Pomagają w obserwacji w ciemności jak już w dużym organizmie rozwija się komórka ta, którą wszczepili. Ma konkretne zadanie np. czy w przyszłości będzie aktywna, aby rozwijać w innym organizmie np. cukrzycę, lub inne schorzenia.
(...)
Powinniśmy być świadomi, że także spożywamy mięso klonów. Szybko zaakceptowaliśmy żywność, GMO. Czyli powoli stajemy się namiastką klona. Nie można wyczuć od razu, ale można zauważyć, że stajemy się powoli z pokolenia bardziej zaczadzeni. Jest to wyraźny sygnał utraty swojej niezależności.
(...)
Z pozoru wydaje się nam, że jesteśmy różni. Jednak to tylko pozór. W rzeczywistości dzielimy się na dwie odrębne grupy, w której jedni są ponad tymi drugimi. Jeżeli przywoływałam eugenikę, to, dlatego, że ona także dzieli się nad ludzką i podludzką. Chodzi o to by jedni światem władali, a drudzy byli podwładni nakazom. To się udaje. Dlaczego? Otóż prawdziwa wiedza nie jest dla każdego. Władni tego świata wiedzą, że pozostałych jedynie może uśpić religia i boskie uwielbienie. Na ogół nikt z podgrupy ludzkiej się nie sprzeciwia. Odkryty i czyniony grzech przez podludzi na następne wieki, powieki ich będą zamknięte. Nie chcemy dostrzec swojego niezależnego piękna, wciąż karmiąc się padliną. Podludzi przybywa i robi się ciasno. Jedni robią alarm dla farmaceutów mówiąc.........myślcie!!!!. Więc myślą. Uruchomili szczepionki do każdej niemalże nadlatującej choroby. Mówią.......... Należy się szczepić, aby uchronić przestrzeń przed katastrofą. Tak też większość czyni. Posłuszni i bez konkretnego zainteresowania wiedzy idą w ciemno, bo takie jest założenie nauki. Umysł stał się bardziej cięższy, a co niektóry popada w lobotomię. I o to chodzi. Stosując częste szczepienia można uzyskać jeszcze lepszy i oczekiwany efekt. Wszystko to za sprawą nauki, która manipuluje żywą materią przedostając się do wnętrza komórek ingerując w system programowania.



I kiedy tak porównuję sobie publikację rzeczonej pani z publikacją Marcina Rotkiewicza, a potem uświadamiam sobie, że takich jak ta pani jest bez porównania więcej niż takich jak Marcin Rotkiewicz, bardzo chce mi się uciekać z tej planety. W miarę możliwości – zanim umrę na czarną ospę.


Nie ma znaczenia, czy nowa odmiana, dajmy na to soi, została uzyskana tradycyjnymi krzyżówkami, za pomocą mutagenezy czy inżynierii genetycznej. Ważne jest bowiem, czy stwarza ona jakieś zagrożenie dla zdrowia ludzi, środowiska naturalnego lub rolnictwa.

piątek, 5 października 2018

Wrześniowe podsumowanie (czyli oszukuję w 750words)

Oni już przeczytali. A Ty?

Wbrew pozorom, nadal żyję. Nawet jeśli od przeszło miesiąca nie odezwałam się słowem. A to nie tak, że zupełnie nie mam o czym pisać. Wręcz przeciwnie. Wszak stosunkowo niedawno widzieliśmy doskonały twór Meg ze Stathamem – i jest to film, który z miejsca trafił do mojego filmowego TOP 10. Tyle tylko, że po seansie (ani zaraz po, ani kilka dni po) kompletnie nie wiedziałam, co by tu napisać: no bo to po prostu świetny produkt. Są gigantyczne, prehistoryczne rekiny, jest Jason Statham i są ludzie, którzy – bądźmy szczerzy – zasługują na to, żeby umrzeć. Wszyscy są absolutnie głupi. Po pierwszych dziesięciu minutach filmu widz w zasadzie sam życzy im śmierci, bo to dobór naturalny i Matka Natura się upominają o sprawiedliwość dziejową. A potem jest mnóstwo rozwałki, nurkowania, wielgachnych zębów i jeszcze większych harpunów. To film, w którym – wbrew moim obawom – zwiastun w najmniejszym stopniu nie wyczerpał limitu zajebistości. Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że trailer był raczej powściągliwy.

No więc to było to.
Z gier wzbogaciliśmy się o wytęsknione, wyczekane (znaczy – przynajmniej z mojej strony wytęsknione, bo wszak akcja na Kickstarterze miała miejsce już dawno temu) The Masque of the Red Death – grę planszową tworzoną przez mojego chyba najulubieńszego grafika i ilustratora: Grisa Grimly (i owszem, za diabła nie umiem odmienić jego nazwiska). Początkowo myślałam, że gra będzie raczej takim zakupem do głaskania od czasu do czasu, ale że nigdy w to nie zagram. Moje obawy okazały się bezpodstawne, bo udało się zmierzyć z Czerwoną Śmiercią. I oczywiście poległam dość prędko. Niemniej rozgrywka jest super zabawna. Jest sporo pamięciówki, nieco kombinatoryki, bo z jednej strony opłaca się trzymać razem z innymi gośćmi na balu i księcia Prospero, z drugiej jednak – ta bliskość wiąże się z pewnym ryzykiem. No a najważniejszy jest finał, kiedy Czerwony Mór pojawia się na przyjęciu i zaczyna kosić graczy – i jest nerwówka, dreszczyk emocji i kuriozalna radocha niezależnie od tego, czy Śmierć mnie dopadnie czy nie. Że nie wspomnę jeszcze o przepięknym wykonaniu tej gry: owszem, była dość droga, ale na planszówkowym rynku widywałam tytuły w zbliżonych cenach lub droższe, które nie były nawet w połowie tak fantastycznie zrobione. Począwszy od pudełka, a na figurkach kończąc. No i jest też śliczny zegar. I jestem ogólnie rzecz ujmując zachwycona.

Już pudełko mnie zachwyca, a wnętrze
jest jeszcze piękniejsze.
Nie jest tak, że intelektualnie zmieniam się w warzywo!
Choć istotnie, tytuły, z którymi się mierzę, są dość zróżnicowane. Z jednej strony więc mamy dziwaczny manifest (?) pewnej pani (obecnie startującej w wyborach samorządowych w pewnej miejscowości, z ramienia pewnej partii), która najpierw totalnie niezrozumiałymi, nieskładnymi zdaniami przedstawia burzliwe losy płodu stukanego w czoło i w pupę penisem, podczas gdy rodzice się kochają, a potem w jakiś niepojęty sposób kończy książkę płomienną krytyką straszliwych, bliżej nieokreślonych naukowców, którzy opłacani przez straszliwe, bliżej nieokreślone rządy państw produkują w tajnych laboratoriach klony, dzięki którym władcy tych państw są nieśmiertelni i będą rządzić światem, podczas gdy społeczeństwo będzie ogłupiane za pomocą GMO i szczepionek. I naprawdę, nie zmyśliłam tutaj ani jednego słowa. Tylko ubrałam to wszystko w zdanie, które – wierzcie lub nie – jest bez porównania bardziej zrozumiałe.
Z drugiej strony, łyknęłam też bardzo zacną beletrystykę, z którą – przyznaję – przez dość długi czas miałam problem. A to było tak: jakiś czas temu przeczytałam fantastyczne Na południe od Brazos. Powieść ze wszech miar zasłużyła na Pulitzera i skończyłam ją z lekkim kacem. Ale, jak to ja, zaraz po jej odłożeniu postanowiłam sięgnąć po coś kolejnego. Tak się akurat złożyło, że też spod westernowego znaku – tyle że ta druga książka jest pod każdym względem niepodobna do Na południe... – mowa tu bowiem o Rączych koniach Cormaca McCarthy’ego. No i nie zmogłam ich. Irytowali mnie bohaterowie, denerwował styl, a nawet ten kuriozalny zapis dialogów, które w żaden sposób nie były wyróżnione jako dialogi. Największym zaś grzechem Rączych koni był fakt, że nie były Na południe od Brazos. Musiałam zrobić dłuższą przerwę. Kiedy zaś po przerwie wróciłam do tej powieści, okazało się, że jest rewelacyjna. John Grady i Rawlins to chłopcy, których losy wciągają i którym się kibicuje. Bijący z powieści zachwyt nad końmi i wszystkie opowieści o końskiej duszy – urzekają. Jest w tym wszystkim magia, od której trudno się oderwać.
No i z trzeciej strony (tu trochę oszukam, bo jeszcze nie skończyłam, ale niewiele mi zostało), jest W królestwie Monszatana – reportaż o GMO autorstwa Marcina Rotkiewicza, dziennikarza naukowego. Książka jest kopalnią wiedzy o GMO, szczepionkach, rolnictwie organicznym, glutenie i o całej związanej z tym mitologii. Stanowi fascynującą lekturę, przy okazji której kompletnie traci się wiarę w ludzkość – i tu akurat jestem przekonana, że popełnię o tym oddzielną notkę, bo uważam to za szczególnie ciekawe, no i szczególnie ważne.

Z innej beczki, we wrześniu miała miejsce premiera antologii Ten pierwszy raz od wydawnictwa Genius Creations – mam przyjemność być autorką jednego z pięciu tekstów, które trafiły do tego zbioru. Gorąco zachęcam do lektury – pomijając ofkoz mój tekst, o którym z oczywistych względów trudno mi się wypowiadać, do tej pory przeczytałam dwa z czterech pozostałych i są po prostu bardzo dobre. Oczywiście, mam do tej publikacji swoje zastrzeżenia, ale o nich wspomnę pewnie także w oddzielnej notce.

No i tak to się kręci. Nie potrafię powiedzieć, czy w październiku coś się poprawi – a przecież lada moment listopad i kolejne NaNoWriMo. Ogółem nie jest łatwo, a dorosłość jest przereklamowana i śmierdzi. Ale może przyszły rok będzie lepszy. Enyłej.
Żyjemy.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...