niedziela, 31 lipca 2016

Szybcy i Star Trek: Beyond

(źródło)
Powinnam pisać o czymś innym. Znaczy – też o Star Treku, ale o kolejnym epizodzie z Oryginalnej Serii… ale nie mogę – Siem, mam nadzieję, że mnie zrozumiesz. Przepraszam! Bo się trochę we mnie kotłuje i jak wyszłam z psem, to w czasie jak on sikał, ja w głowie obrobiłam prawie całą tę notkę. Więc piszę, póki mam wszystko na świeżo.

Myślę, że wnikliwy czytelnik zauważył już, co mniej-więcej sądzę o Star Trekach Abramsa. I o nowym Kirku. I w ogóle o całej tej koncepcji alternatywnej linii czasowej. Gdyby jednak komuś to umknęło, objaśnię: pluję w nie zajadłym hejtem, kiedy tylko mogę. Pogardzam nimi i wypieram ich istnienie, gdyż albowiem boli mnie obecność takiej kupy w tym uniwersum… no dobrze, to uniwersum ogólnie rzecz biorąc zaliczyło parę kup po drodze, ale to nie znaczy, że trzeba do nich dokładać świeży towar!
Z prawdziwą ulgą powitałam odejście Abramsa ze Star Treka. I z prawdziwą paniką przyjęłam zastąpienie go Justinem Linem – twórcą gazyliona odsłon Szybkich i wściekłych. A jeszcze potem był ten fatalny, fatalny trailer, za który Simon Pegg przepraszał i tłumaczył, że nie, ten film naprawdę nie jest taki gówniany, jak pokazuje zwiastun. Że tam – wbrew pozorom – jest fabuła!
Ja tu muszę przyznać, że w dużym stopniu zaufałam Peggowi. Niezmiennie pełna obaw, ale jednak… skoro pracował nad scenariuszem, to może nie będzie aż tak źle?
I wiecie co?
Nie było.

Naprawdę to był bardzo zacny Star Trek. Jasne, zadka nie urywa, The Motion Picture to to nie jest. Ale stanowi fantastyczne oderwanie się od Abramsowej sieczki i ukłon w stronę serialu. Tu i ówdzie trąca wręcz trąca serial patykiem – jak ten motyw rozerwanej koszuli Kirka (och, Pine, amatorze, nie wiesz, jak wygląda naprawdę rozerwana koszula) czy McCoy, który już prawie-prawie powiedział, że jest lekarzem, a nie… Jest też, oczywiście, pożegnanie ambasadora Spocka – może nic wielkiego, ale podoba mi się, że zawarli to w filmie.
(źródło)
W ogóle, co mi się podoba w szczególności, to czas akcji. Bo z jednej strony jasne, mamy alternatywną linię czasową, więc tak naprawdę twórcy w żaden sposób nie byli ograniczeni wydarzeniami z Oryginalnej Serii. A jednak w fajny sposób postanowili nie wbijać się w nią z butami. Toteż Star Trek: Beyond dzieje się po trzech latach pięcioletniej misji. Dokładnie po TOSie (*wykonuje gest Jedi* nie ma Animowanej Serii).
To, zresztą, ma swoje konsekwencje: bohaterowie się zmienili. Nawet nieszczęsny Kirk nie jest już aż tak irytującym gówniarzem, choć, ma się rozumieć, wciąż pozostaje kompletnie nieprzekonujący jako James Tiberius Kirk. Ale do tego wrócę za chwilę.
Co jeszcze mi się podobało? Mam wrażenie, że fabuła leci jakoś płynniej niż w poprzednich filmach. Wreszcie miałam czas i okazję, by rzeczywiście poznać bohaterów i by się do nich przywiązać. Bardzo fajnie wypadła relacja McCoya i Spocka – wyraźnie widać tu starego, dobrego Star Treka, gdzie ci dwaj reprezentują kompletnie odmienne perspektywy i bez ustanku się o to ścierają (w lekki, zabawny sposób, bardzo serialowy), ale i tak wiadomo, że przecież są przyjaciółmi. Lubię to, że zrezygnowano z zagłębiania się w ten idiotyczny wątek miłosny z Uhurą i Spockiem. To znaczy on niby jest, a jakoby nie było. I, zresztą, też daje pretekst do jednego czy dwóch fajnych żartów. Dali radę – żadnego tam smarkania sobie w klapę marynarki ani nic, żadnych zbędnych rzewliwości. Hurra. W ogóle Uhura wypada bardzo zacnie, szczególnie kiedy Spock przybywa jej na odsiecz. Trochę to przywodzi na myśl Rey z Przebudzenia Mocy: mam wrażenie, że chyba rzeczywiście model damy w opresji już się nieco zużył i kobiety w filmach przyjmują nieco inne role. I przychodzi im to coraz bardziej naturalnie. I proszę mi nie przypominać Jupiter: Intronizacji! NIE.

(źródło)
No i strona wizualna: było pięknie. Stacja Yorktown robi niesamowite wrażenie, rzeczywiście się postarali. W ogóle te wszystkie piu-piu w kosmosach, mgławica, planety – niesamowicie efektowne. Jeśli chodzi o zdjęcia, to tak naprawdę troszkę irytowało mnie tylko jedno: dziwna skłonność do zaczynania ujęć od kręcenia kamerą. Obraz wiruje, wiruje, a my przybliżamy się w tym wirowaniu do tego, co nas będzie interesowało. Wirujemy, zbliżamy się i mamy nadzieję, że nie zwymiotujemy.

Dobrze, więc teraz to, co mnie uwiera najbardziej w tym filmie: kapitan Kirk.
Ja rozumiem, że reboot. Rozumiem, że nie chcieli kopiować Kirka Shatnera. W porządku. A jednak inni bohaterowie jakoś weszli w role i bez problemu kupuję nową wersję pana Sulu czy kogokolwiek innego. Tymczasem Kirk… no, już o tym pisałam kiedyś – to nie jest Kirk. To przypadkowy frajer, którego można by nazwać dowolnym innym nazwiskiem i to by kompletnie niczego nie zmieniło. Nie ma w nim nic z Kirka. Tamten był kujonem, który pracą i wytrwałą nauką w Akademii udowodnił, że jest godny Enterprise. Ten jest porywczym chłopaczkiem, który po prostu wsiadł na statek i z jakiegoś powodu nikt go stamtąd nie wykopał. Tamten Kirk to uroczy amant, który nigdy – ale to nigdy – nie zapomina o tym, że jest uroczy. Ten jest tak poważny, że sam może mówić, co jest poważne: żadnych uśmiechów, żadnych żarcików, no i na pewno żadnych prób poderwania kosmitek. Tamten Kirk kochał Enterprise. Dla tego Kirka to tylko statek, który można rozwalić w pierwszym kwadransie filmu, bo przecież kaman, to tylko blachy (tak, wiem, Shatnerowi i jego ekipie też z czasem weszło w nawyk psucie kolejnych Enterprise’ów i nie tylko, ale jednak zawsze była więź emocjonalna między kapitanem a statkiem). Tamten Kirk myślał o ludzkości, jeśli przemawiał, dało się odczuć, że przemawia w imieniu całej planety i ludzi, którzy – mimo swoich niedoskonałości – są w gruncie rzeczy całkiem dobrzy. Ten Kirk w ogóle nie ogarnia takiej dużej perspektywy – mamy u niego tylko drobne, prywatne motywacje i cele. I nie mówię, że to jest złe samo w sobie. Po prostu nowy Kirk nie ma kompletnie żadnego punktu zaczepienia w starym. A już tym, że chciał zrezygnować ze służby na Enterprise, by siedzieć na stacji… serio? SERIO?! W tej chwili miałam ochotę wykrzyczeć w stronę Chrisa Pine’a „Odejdź stąd, ty parchata abominacjo!”.

(źródło)
Bohaterem, który mnie nie uwierał co prawda, ale muszę przyznać, że intrygował, był ponadto Czechow (Anton Yelchin) – nie wiem, czy to był jego styl gry, czy tak mu kazali. Ale on nie mówił normalnie. Ani, kurde, razu. Każde zdanie wykrzykiwał. Czasami byłam w stanie usprawiedliwić to emocjami, bo rzeczywiście trafiały się ekstremalne sytuacje, czasem jednak wyglądało to cokolwiek dziwnie.
Z dodatkowych refleksji – rozbawiło mnie pojawienie się na ekranie Shohreh Aghdashloo (mam nadzieję, że dobrze przepisałam nazwisko…) i zastanawiam się, na ile ta decyzja była podyktowana jej rolą w The Expanse.
Aha, no motyw wykorzystania „rytmu i wrzasków” w ramach kosmicznego piu-piu… cóż, był głupi. I tu, niestety, to nie była mała, urocza głupotka, tylko solidne pierdyknięcie bzdurą, która – i to chyba mój główny zarzut – w żaden sposób nie przystawała do reszty filmu. Bo mamy dwie godziny fajnej, klimatycznej space opery, a nagle przez kilka minut twórcy każą mi siedzieć i się zastanawiać, czy ja aby dalej siedzę w odpowiedniej sali w kinie? Co to w ogóle było? Przeczucie podpowiada mi, że to był po prostu Justin Lin. W sumie należy się cieszyć, że wśród tych wrzasków i rytmu nie wszedł na scenę Vin Diesel…

Słowem podsumowania: Kirk dalej nie jest Kirkiem i to się już chyba nie zmieni. Natomiast cała reszta poszła w bardzo dobrym kierunku i jeśli dalej podąży tą ścieżką, będę wyglądała kolejnych filmów. Jakkolwiek nie wydaje mi się, by była na nie szansa, ale co tam. Patrzę w kierunku nadchodzącego serialu i zacieram ręce.
Myślę, że tym razem twórcy rzeczywiście spróbowali zrobić film, który mógłby zaaprobować Roddenberry. Jest sympatyczny humor, są bohaterowie z osobowością, ciekawy pomysł i antagonista, który pod pewnymi względami budzi żal. Film w ładny sposób pokazuje, że zło nigdy nie jest tak po prostu złem samo dla siebie.
Wspomniałam na samym początku, że The Motion Picture to to nie jest – ale tutaj muszę nadmienić, że pewne skojarzenie jednak miałam. [trochę spoiler, ale nie aż tak] Bo oba filmy przedstawiają załogę Enterprise w czasach kryzysu, kiedy wydaje się, że dalsze przygody naszych bohaterów nie będą już możliwe. Ich ścieżki się rozchodzą. I fajnie się ogląda, jak oni sami odkrywają, że to są ścieżki, które chyba jednak są skazane na wspólny bieg.
Film ze wszech miar do obejrzenia. Z dużym zaleceniem, żeby zrobić to w kinie.



– We could be mauled to death by an interstellar monster.

– That's the spirit, Bones.

wtorek, 26 lipca 2016

Pocztówka z wakacji

Vist na wydmach. Bo tak.
No, tak naprawdę to już po wakacjach, ale pocztówka to pocztówka. No… A tak naprawdę, to zgapiam nieco od Siem, która się pochwaliła swoim wyjazdem. My jesteśmy turystami patriotycznymi bardziej – znaczy jeździmy po Polsce. Tak, będę utrzymywać, że to kwestia patriotyzmu, a nie na przykład tego, że się peniam jechać w kraje, w których trzeba mówić w inszych językach… No w każdym razie w tym roku objechaliśmy sobie nieco naszych latarni morskich. Zebraliśmy stempelki do latarniowych paszportów i lada moment ślę wnioski o odznakę Blizy. A co! Poza latarniami, warte polecenia są kamienne kręgi Gotów nieopodal Grzybnicy (wstęp wolny, ludzi nie ma, las i kręgi – jest klimacik) oraz ruchome wydmy przy Łebie – myślałam, że to będzie tylko trochę piachu i ogólnie byłam sceptycznie nastawiona, ale to naprawdę dość imponujący widok. No i nie zapominajmy o największym na świecie pomniku ziemniaka w Biesiekierzu. Absolutnie trzeba zobaczyć pomnik ziemniaka. W życiu nie widzieliście tak majestatycznego ziemniaka. Bulwa ma 3,95 m, cały pomnik zaś – 9 metrów wysokości. Totalnie domagamy się przeniesienia przyszłorocznego Pyrkonu do Biesiekierza!
Ale to tylko taki skrót wrażeń. Tak naprawdę zwiedzanie zwiedzaniem, ale w tych nadmorskich mieścinach wieczorami można albo dreptać po ichniejszych Krupówkach, albo… no, na ten przykład czytać (w Łebie był milion księgarni, więc każdy znajdzie coś dla siebie). U nas, obok czytania, doszła jeszcze opcja filmów. Ogólnie to od początku wyjazdu chodziło za nami obejrzenie Bad Boys albo przynajmniej czegoś w tym stylu (efekt oglądania Hot Fuzz parę dni przed wyjazdem) – więc gdzie tylko mogliśmy, szukaliśmy jakichś takich wakacyjnych filmów sensacyjnych z lat dziewięćdziesiątych. Okazało się to bardziej niż problematyczne, więc ostatecznie oglądaliśmy po prostu co się udało dopaść w namiocie „wszystko po 3zł” i temu podobnych miejscach. A ponieważ, tak szczerze, zupełnie nie chce mi się pisać dla każdego tytułu osobnej, pełnoprawnej notki, zrobię tu takie wakacyjne podsumowanie po prostu.
No to jazda.

Ruchome obrazki…


Kaznodzieja

Obejrzeliśmy piąty odcinek – wciąż nic się nie dzieje, a ja wciąż mam nadzieję. Kolejnych odcinków nie daliśmy rady obejrzeć na wyjeździe, bo mieliśmy internety na korbkę.

...i same wydmy. Duże są. DUŻE.

Interstellar

Ogromnie mnie ten film zaskoczył – na plus. Po pierwsze, zupełnie nie spodziewałam się takiej roli Matthew McConaugheya. Aktor, który kojarzy mi się głównie z komediami romantycznymi, tutaj naprawdę pięknie dał czadu. Po drugie, w ogóle zauroczyła mnie sama koncepcja, którą w dużym skrócie mogłabym określić jako „Odyseja kosmiczna spotyka Efekt motyla” (nawet chciałam tak zatytułować samodzielny wpis o tym filmie, kiedy jeszcze w ogóle brałam pod uwagę pisanie samodzielnych wpisów). Jest piękna muzyka, piękna strona wizualna… no, tylko zakończenie trochę, jak na mój gust, rozwleczone. Kiedy już było wiadomo, o co chodzi, ogarnęła mnie pewna niecierpliwość. Bo napięcie zeszło i było tylko czekanie, aż film pokaże wszystko to, co i tak już wiedzieliśmy, że ma pokazać.
Świetny Michael Caine.
Matt Damon nie sadził ziemniaków.

Locke

Ciekawy pomysł na film: facet wsiada do samochodu i jedzie. I generalnie od tej pory widzimy tylko jego, Ivana Locke (granego przez Toma Hardy’ego), ewentualnie kamera pokazuje rozmyte światła latarni albo listę kontaktów w telefonie bohatera. Poza Ivanem, występuje jedynie kilka postaci – a wszyscy wyłącznie jako głosy, z którymi nasz protagonista rozmawia przez telefon: żona, szef, podwładny, synowie i tak dalej.
Nie ma żadnej intrygi, skradzionych diamentów, morderstwa ani nic. Dramat bohatera jest czysto obyczajowy, ale Tom Hardy sprawił, że naprawdę zaangażowałam się w los Ivana i kibicowałam mu w jego przepychankach z poszczególnymi osobami.
Fajny film i cieszę się, że go widziałam, ale nie ma nic wspólnego z opisem na pudełku. Tak tylko uprzedzam.

Grawitacja

Jednocześnie lubię ten film i mnie wkurza.
[będą spoilery]
Lubię, bo jest naprawdę piękny wizualnie (wyobrażam sobie, że w kinie musiał zapierać dech), a bohaterka grana przez Sandrę Bullock to fantastyczny pokaz siły woli, uporu i determinacji, mimo że początkowo wydaje się mocno niegramotna. Film pozwala zastanowić się, co w człowieku mogą wyzwolić ekstremalne warunki.
A jednak fabuła leci nieco liniowo i przewidywalnie, przez co jednak emocje podczas oglądania trochę opadły. A szkoda, bo Grawitacja ewidentnie jest nastawiona na emocje, kopie widza po czułych miejscach w serduszku i, co więcej, kopie umiejętnie i z wyczuciem.
Ponadto drażniło mnie jakieś takie olanie Matta (George Clooney). To znaczy ja po prostu nie mogłam cieszyć się z sukcesów bohaterki i z jej ostatecznego uratowania się, bo w tyle mózgu wciąż mi siedziało „no świetnie, laska, ale wiesz: MATT! Może chociaż trochę żalu?” – jasne, wiem, że kto by tam się krygował i bawił w żałobę, kiedy sam cudem uniknął śmierci. Ale trudno – film sam jest sobie winien. Było nie zabijać tak sympatycznego bohatera, o!
Z tych dwóch powodów wolę jednak Interstellar, ale nie będę się kłócić z tymi, którzy twierdzą, że Grawitacja to świetny film. No bo taka prawda.

Widok z latarni w Czołpinie. Takie tam.

Więzy krwi

Obiecali na pudełku pościgi, wybuchową akcję i w ogóle. Niestety, film chyba nie wiedział, co mu napisali na pudełku.
To znaczy to nie tak, że Więzy krwi są złe. Nah, nawet mi się podobały… w momentach, kiedy nie były tak śmiertelnie nudne… i kiedy nie było akurat sceny z Milą Kunis, na którą – przepraszam najmocniej – mam alergię (z moich obserwacji wynika, że jej największym sukcesem aktorskim była Jackie w Różowych latach 70.). Niewątpliwie film może się pochwalić jednym z mniej dynamicznych, najnudniejszych pościgów samochodowych, jakie widziałam.
Natomiast daje radę jako obyczajówka: rozchodzi się o dwóch braci, jeden właśnie wyszedł z więzienia, drugi jest policjantem. I te ich relacje mi się podobały. Polubiłam Chrisa (Clive Owen) i bardzo starałam się nie myśleć o Franku (Billy Crudup) jako o głupiej cipie.
Naprawdę się starałam. Ze zmiennym powodzeniem.
W każdym razie nie dajcie się zwieść, to nie jest film sensacyjny. Sceny sensacyjne zasysają przeokrutnie. Ale sceny kameralne, szczególnie te z braćmi – są naprawdę poruszające.
Film wart obejrzenia, ale na pewno nie kiedy szukacie czegoś w stylu Bad Boys.

Neron: Władca imperium

Ciągle nie obejrzeliśmy, bo Ulv orzekł, że to będzie straszna kupa.
Ja wiem, że będzie. Obejrzę niebawem i dam znać, jak duża.


…i nieruchome literki


William King, Zabójca Trolli

Typowo wakacyjno-toaletowa lektura. Zbiór opowiadań, rozpoczynający osadzony w uniwersum Warhammera fantasy cykl o tytułowym krasnoludzie Gotreku oraz jego towarzyszu Feliksie. Opowieści mają rewelacyjny klimat, są dynamiczne, bohaterowie wyraziści i naprawdę bardzo szybko i przyjemnie się to czyta. No, czytałoby się. Bo to, co z tekstem Kinga zrobił polski wydawca, Copernicus Corporation, to jest jakaś rzeźnia, krew i pożoga, płacz i zgrzytanie zębów i nigdy – naprawdę, nigdy, wliczam w to wszelkiego rodzaju selfy i vanity – nie widziałam książki wydanej do tego stopnia niedbale. Zabójca Trolli wygląda, jakby nikt go nie przepuścił nawet przez autokorektę Worda, cóż dopiero mówić o żywej osobie korektora. O redaktorze w ogóle nie chcę wspominać, bo po co kopać leżącego. Chociaż nie, tego leżącego trzeba kopać, w butach z ćwiekami najlepiej, albo założywszy raki, bo jak Jeżusia kocham, żądanie od ludzi pieniędzy za takie coś to jest zwykła kradzież. Literówki, orty, powtórzenia, interpunkcja na każdej stronie – każdej! – to jakaś kpina. Nie wiem, najwyraźniej tłumacz ma duże problemy z rodzimą składnią, bo wydaje się, że coś takiego jak zdanie podrzędne to dla niego abstrakcja. I jasne, jest od tłumaczenia, nie od korekty. Ale skoro nikomu się nie chciało zatrudniać korektora, to sorry, wszystko zatrzymało się na etapie tłumacza. Przykro mi, panie Grzegorzu Bonikowski. Dziwi mnie ta sytuacja tym bardziej, że wydawałoby się: hej, Warhammer, taka marka, taka franczyza, chyba ich stać, żeby dbać o jakość wypuszczanych produktów. Ale okazuje się, że lol nope.
Ale, jak wspomniałam, same historie są naprawdę fajne. Najlepiej od kogoś pożyczcie. Albo poszukajcie w taniej książce. Mrok, krew i chaos.

Still majestic. I Króliś.

J.M. Dillard, Star Trek: Rebelia

Ta książka to był taki trochę eksperyment z mojej strony. Właściwie miałam o niej napisać na startrekowym blogu, ale chyba nie ma to większego sensu – pewnie wrócę do niej przy okazji pisania o filmie.
No tak, bo to powieściowa adaptacja filmu pod tym samym tytułem. Adaptacja, muszę dodać, bardzo wierna. Właściwie wygląda miejscami tak, jakby autorka odpaliła film, patrzyła przez kilkanaście sekund, włączała pauzę, robiła notatki, odpalała na kolejne kilka sekund i tak dalej. Moje dylematy w związku z tą powieścią zasadzają się na dwóch sprawach:
Po pierwsze, nie cierpię Rebelii. Jest to mój najbardziej hejtowany ze Star Treków. Jest okropny. Jest kompletnym odwróceniem wszystkiego, co- ale hej, po co ja mam Wam pisać? Polecam obejrzeć sobie tę recenzję i zwrócić szczególną uwagę na wtrącenia Linkary. Bo ja się z nim po prostu zupełnie, ale to zupełnie zgadzam. Toteż trudno było mi się zaangażować w czytanie powieści, która jest tak naprawdę spisaniem okropnego filmu. Siłą rzeczy – powieść też jest okropna, z dokładnie tych powodów. To znaczy tak, autorka tu i ówdzie rozwija nieco motywacje bohaterów, ale wiecie co? Chyba tylko pogarsza tym sytuację.
Po drugie, zastanawiam się cały czas, jaki jest cel istnienia tej książki i do kogo ona jest adresowana. Nie do fanów Star Treka raczej, bo tak naprawdę po co komuś, kto oglądał film, czytać powieść, która jest toczka w toczkę przepisanym filmem? Ale do osób nieobznajomionych ze Star Trekiem (oczywiście, w szczególności z Następnym Pokoleniem) też nie, bo autorka radośnie olała głównych bohaterów – czyli cały mostek Enterprise – i opisy wyglądu czy motywacji ograniczyła do Ba’ku i Son’a. A więc, jak rozumiem, zakłada, że czytelnik zna Picarda i jego ludzi, więc nie ma potrzeby rozwijać ich charakterów ani nic z tych rzeczy. Z tego mi wychodzi, że to książka dla ludzi, którzy oglądali serial, ale nie widzieli jeszcze Rebelii… cóż, nie wiem, czy to jest grono na tyle szerokie, żeby warto było wydawać tę powieść.
Jeśli chodzi o sam tekst, to cóż – po Zabójcy Trolli było dość odświeżające, że dało się to czytać bez zgrzytania zębami. Styl jest totalnie przezroczysty, to naprawdę są suche zapiski, tu i ówdzie nieco rozpoetyzowane (głównie w głupawych scenach z zatrzymaniem czasu), ale generalnie spływa po człowieku.
Jeśli ktoś by mnie pytał o zdanie, powiedziałabym: jeśli bardzo chcesz, to sobie przeczytaj. Nie boli (poza bólem płynącym z samego filmu). Ale naprawdę, da się fajniej spędzić ten czas.

Terry Pratchett, Pasterska korona

[też nieco spoili]
Trochę na tę lekturę czekałam. I nie przeczę, była najlepsza z tych trzech przeczytanych wakacyjnie książek. Ale cóż… konkurencja naprawdę była dość słaba.
A jednak Pasterska korona pozostawiła po sobie pewną gorycz. Nie to, że od razu wielkie rozczarowanie. Tylko że ja po prostu lubię ten cykl. Od dawna mówię, że cykl o Ciutludziach jest moim ulubionym ze Świata Dysku. Tymczasem tutaj jakoś w ogóle nie czułam, że to jest finał mojego ulubionego cyklu. Jasne, Mac Feegle byli świetni, ale na przykład już sama Tiffany jakoś tak… sama nie wiem. Zbladła. Wolałam ją jako dziecko. Ciągle trudno mi wybaczyć Babcię, ale z drugiej strony – naprawdę, w ładny sposób zrealizowany wątek. Geoffrey z Mefistofelesem mają swój urok i wzbudzają sympatię.
Niemniej miałam na przykład wrażenie, że pewne rzeczy niepotrzebnie się powtarzają – jak temat paznokci i stóp pewnego staruszka. Bawiło za pierwszym razem, może i za drugim… za czwartym już miałam takie „tak, tak, wiem, ma twarde paznokcie, idźmy dalej!”. Nie przekonuje mnie też finałowa wszechmoc Tiffany. To znaczy ja rozumiem, że wszystko do tego zmierzało: że młoda czarownica odkrywa w sobie moc i siłę, by być godną następczynią. Ale nie. Po prostu nie – bez przesady. Dla mnie to było przegięte. W samej ostatecznej rozwałce natomiast nie czułam jakoś napięcia. Nie wiem, z czego to wynikało.
Ogólnie rzecz ujmując, nie był to taki finał Świata Dysku, jakiego oczekiwałam po czytanych tu i ówdzie zajawkach. Choć powieść ma też wiele dobrego, więc ogólnie polecam – jak zawsze zresztą Pratchetta. Tyle tylko, że lepiej mieć za sobą całość cyklu o Tiffany Obolałej.



I wtedy wezwała mnie szara rzeczywistość i budzik o 3:25.

środa, 6 lipca 2016

"Ex Machina" - opowieść o duchu w maszynie

(źródło)
Miałam ostatnio malutką fazę na kameralne filmy sci-fi, które zadają pytania, po czym próbują na nie odpowiedzieć przy pomocy maksymalnie pięciorga aktorów. Powtórzyłam sobie Moon, ciągle się obwąchuję z powtórką Sunshine. I przy tej okazji uzupełniłam solidny brak, który mnie nieco gryzł: czyli film Alexa Garlanda Ex Machina.
Produkcja ta właściwie już na samym starcie miała u mnie dodatkowe punkty i zwiększony kredyt zaufania: wszak porusza problem sztucznych inteligencji – tego, czy maszyna może być świadoma, czy to jednak program. A jeśli to tylko program, to tak naprawdę czy człowiek też nie jest tylko zaprogramowaną maszyną? Jaka właściwie jest różnica między człowiekiem a AI? Czy można tę różnicę zniwelować? To wszystko są pytania, które mnie dogłębnie jarają.
I naprawdę bardzo mi się spodobały próby naprowadzenia widza na odpowiedzi. Pod tym względem Ex Machina jest ze wszech miar satysfakcjonującym filmem.
Zresztą, bądźmy szczerzy: pod wieloma innymi względami też. Ma fajną, klimatyczną muzykę Geoffa Barrowa i Bena Salisbury’ego, która nieco skojarzyła mi się z sountrackiem ze wspomnianego już Moon – nie jest tak naprawdę podobna, ale w równie udany sposób podkręca nastrój bez narzucania się i odwracania uwagi. Sceny są spokojne i leniwe, ale nie nudne – każda z nich coś wnosi, a w finale dowiadujemy się, że niektóre z nich wniosły nawet więcej niż się spodziewaliśmy. Intryga jest mądrze pomyślana, a ocena bohaterów nie jest łatwa.

No właśnie – film zasadza się na bohaterach. Mamy ich tak naprawdę raptem trójkę… no, w porywach czwórkę. Nathan (Oscar Isaac), konstruktor sztucznej inteligencji, zaprasza jednego z pracowników swojej korporacji, programistę Caleba (Domhnall Gleeson, zresztą obaj spotkali się też na planie Gwiezdnych Wojen), do swojej posiadłości, by ten przetestował Avę (Alicia Vikander) i ocenił, czy posiada ona świadomość. I tak turla się film: Caleb rozmawia z Avą, Caleb rozmawia z Nathanem, bardzo rzadko – Nathan rozmawia z Avą. I, co fajne, ani przez moment nie wkrada się w to wszystko nuda. Widz momentalnie angażuje się w poszukiwanie odpowiedzi, czy Ava jest świadoma i czy odczuwa prawdziwe emocje. Do tego dochodzą stopniowo inne problemy i podejrzenia, które utrudniają ustosunkowanie się do bohaterów. Napięcie rośnie, a atmosfera staje się coraz bardziej niezręczna. Bardzo to wszystko jest fajnie wyważone i pokazane.
I tak naprawdę chciałoby się pisać więcej w tym temacie, ale bez spoilowania to chyba niemożliwe – a spoilowanie w tym akurat przypadku byłoby trochę zbrodnią, więc muszę przemilczeć.

(źródło)
Oprócz wszystkiego, podobają mi się plany. Po pierwsze, posiadłość Nathana jest naprawdę malownicza. Po drugie, wnętrza jego domu (placówki badawczej?) robią fajne, nieco klaustrofobiczne wrażenie – jest obco i sterylnie, nie ma okien, każde drzwi trzeba otwierać specjalnym kluczem… a w tym wszystkim tkwi Nathan – i wydaje się, że za tymi potężnymi murami kryje się cały ogrom jego samotności.

Żeby jednak nie było tak różowo, Ex Machina pozostawiło we mnie ostatecznie pewien niesmak. To znaczy film jest świetny i jego finał tak naprawdę też jest super, doskonale współgra ze wszystkim, co wcześniej się wydarzyło i co zostało powiedziane. Po prostu mi się to zakończenie nie podoba. No nie i już. Tak czysto emocjonalnie nie idę na to. A gdybym miała szukać logicznych argumentów, to (ocieram się o spoile jednak – tak tylko ostrzegam) zapytałabym chyba: naprawdę pilot śmigłowca nie zauważył różnicy? Oczywiście, można powiedzieć, że był inny niż na początku. Ale jakoś w to nie wierzę w obliczu nieufności, jaką żywił Nathan do wszystkich wokół siebie. Nie pozwoliłby wlatywać na swoje ziemie pierwszym lepszym. I to mi się nie klei. Zakończenie jest jakby trochę pomyślane na chybcika, tylko po to, żeby strzelić odpowiednim przekazem.
A mi się ten przekaz zwyczajnie nie podoba. Albo inaczej… sam przekaz jest super, nie podoba mi się sposób, w jaki został unaoczniony widzom.

Nie zmienia to faktu, że film jest bardzo dobry, zdecydowanie wart obejrzenia. Trzyma w napięciu, ma wyrazistych, przekonujących i niejednoznacznych bohaterów („niejednoznacznych” w tym dobrym sensie, a nie że nie wiadomo, o co im chodzi), świetną muzykę, no i bardzo zgrabnie rozprawia się z problemami związanymi ze sztuczną inteligencją. Zostaje w głowie na długo po seansie. I, co fajniejsze, Sunshine pokazuje, że jeśli chodzi o Alexa Garlanda, to nie był przypadek – pozostaje więc czekać na kolejne filmy spod jego pióra.




– One day the AIs are going to look back on us the same way we look at fossil skeletons on the plains of Africa. An upright ape living in dust with crude language and tools, all set for extinction.

wtorek, 5 lipca 2016

Sherlock Holmes: The Devil's Daughter (bo nie mogłam wymyślić nic kreatywnego na tytuł)

(źródło)
Kurde, no. Mam cholerny problem z tą grą. No bo wiecie – było tak: Testament Sherlocka Holmesa to świetna gra, z klimatem, wciągającą fabułą, estetyczna i akurat tak trudna, żeby człowiek musiał się nieco zmóżdżyć, ale nie zdążył się zniechęcić. Finał z córką Moriarty’ego był dziwny, ale w sumie całkiem sympatyczny. Potem mieliśmy Crimes and Punishments: gra zebrała nieco średnio entuzjastycznych recenzji, bo poszczególne epizody się ze sobą nie łączyły, a zagadki były zbyt łatwe. Ale mi akurat ten tytuł nadal się podobał – owszem, było prościej niż w poprzedniej części, ale wciąż dobrze się bawiłam.
Sęk w tym, że widzę bardzo niepokojącą tendencję w serii. Bo najnowsza odsłona przygód Sherlocka Holmesa, The Devil’s Daughter, idzie jeszcze głębiej w to, na co narzekali gracze przy poprzedniej grze. Do tego stopnia, że dziś ja też mogę do tych narzekań dołączyć: ta gra jest cholernie prosta. No kurde: prowadzimy postać Sherlocha Holmesa, legendarnego detektywa, który potrafi rozwikłać nie wiadomo jak zakręcone zbrodnie. Myślę, że to powinno stanowić dla gracza jednak jakiekolwiek wyzwanie. Kaman, jeśli nawet dla mnie zagadki są banalne, to ewidentnie coś jest nie tak. Gra zajęła mi osiemnaście godzin. Słodki Jeżusiu, a przecież kilka razy zdarzyło się, że odpaliłam ją i poszłam robić obiad czy coś. Ile by było w normalnych warunkach? Dwanaście? Znaczy okej, słyszałam, że teraz po prostu tak się robi gry – ale dla mnie to jednak trochę zdzierstwo.
No ale dobra, to wciąż mogły być godziny spędzone z wypiekami na twarzy i w najwyższym napięciu, prawda?
No więc mogły. Tyle że nie były.
Pojawiające się tu i ówdzie łamigłówki czy konkretne zadania (ucieczka przed myśliwym itp.) można pomijać jednym kliknięciem i nie ma to najmniejszego znaczenia dla rozgrywki. Mamy momenty, w których możemy analizować wygląd innych postaci – super, gdyby nie to, że (z tego co się zorientowałam) poprawną opcję możemy z łatwością wybrać na podstawie długości rozmytego tekstu, wcale nie trzeba przy tym myśleć! Otwieranie zamków wytrychami też jest komicznie proste. Szczerze mówiąc, jakikolwiek problem miałam przy dokładnie jednej zagadce. I wciąż twierdze, że problem ten nie zasadzał się na tym, że była za trudna. A co tam, strzelę jednym maleńkim spoilem, ale myślę, że to nie będzie czynnik psujący rozgrywkę: otóż zagadka polega na tym, że mamy dokument spisany w obcym języku (pismo obrazkowe) i drugi dokument, z tłumaczeniem poszczególnych symboli. Sęk w tym, że jednemu symbolowi odpowiadają dwa, a nawet trzy znaczenia. Więc trzeba do każdego obrazka wybrać to, które będzie właściwe i ułożyć sensowną wiadomość. Całkiem fajne, swoją drogą. Tyle tylko, że w którymś momencie pojawia się symbol oznaczający dom lub świątynię. A zaraz po nim następuje symbol, którego jedno ze znaczeń to „boski”. Nie jakieś konkretne imię bóstwa, tylko tak ogólnie, po prostu. No i myślę sobie: nie no, „boska świątynia” to masło maślane, wszak każda świątynia z definicji jest boska, bo to miejsce, w którym przebywa bóg. Bez obecności bóstwa nie ma świątyni. Ale już „boski dom” ma sens, bo de facto otrzymujemy właściwą treść: czyli mówimy o świątyni, tyle że opisowo. No więc smuteczek: chodziło jednak o boską świątynię. Dla mnie to nadal jest błąd logiczny w samej grze.
(źródło)
Pod koniec każdej sprawy – tak jak w Crimes and Punishments – mieliśmy finałową rozkminę i wybór moralny: czyli kogo uznajmy za sprawcę i czy wobec tego go oskarżamy, czy uznajemy, że miał słuszne powody. I w ogóle ten pomysł uważam za bardzo fajny. Acz byłoby lepiej, gdyby z tych naszych wyborów coś wynikało. A tymczasem wynikało tylko tyle, że jeśli nasza decyzja podświetliła się na czerwono, czyli obstawiliśmy jednak nie tego sprawcę co trzeba, to jednym kliknięciem możemy cofnąć się do początku rozkminy i próbować jeszcze raz – aż znajdziemy prawdziwego winnego.

Choć same zagadki, nie przeczę, fabularnie były fajne. Szczególnie rozwikłanie karambolu – coś zupełnie innego niż do tej pory, no i ustalenie przebiegu wypadków rzeczywiście chwilę mi zajęło. To ciekawe, pomysłowe historie, ale byłoby naprawdę lepiej, gdyby gra tak bezczelnie nie prowadziła gracza za rączkę. I klimat był całkiem zacny, znów mogłam pobiegać po Whitechapel, poprzeglądać archiwa w mieszkaniu Sherlocka, parę razy też trzeba się było przebrać, choć trochę żałuję, że tyle kostiumów pozostało niewykorzystanych. Fabularnie pewnym rozczarowaniem był – po raz kolejny – brak jakiegoś spięcia poszczególnych epizodów w finale. To znaczy i tak było lepiej niż w Crimes and Punishments, bo przynajmniej pod koniec przewinęły się imiona osób, które Sherlock skazał – ale naprawdę spodziewałam się więcej.
(źródło)
A skoro już mowa o finale: w ogóle to przypomnę, że gra nosi tytuł The Devil’s Daughter. Przyznam, że byłam przygotowana na o wiele obszerniejszy wątek Katelyn niż trzy dialogi na krzyż i bardzo krótki epilog. Z drugiej strony, co tu kryć… przybrana córka Sherlocka była zrobiona strasznie. Nie wiem, na czym to polegało. Sherlock był w porządku. Watson też. Inne postacie dawały radę. Ale u Katelyn albo słabował sam model postaci, albo animacja, albo voice acting – albo wszystko na raz, bo dziewuszka była głównie creepy. Najmniej przekonujące dziecko, jakie widziałam ostatnimi laty.

Sama nie wiem. Trochę jestem zawiedziona. Bo naprawdę czekałam na tę grę, a tu taki psikus… To znaczy nie jest tak, że mnie nudziła czy się męczyłam grając. Nie, to naprawdę były przyjemnie spędzone godzinki i w żadnym razie ich nie żałuję. Po prostu było jednak za prosto, za krótko, no i po raz kolejny zabrakło mi jakiegoś konkretnego spięcia epizodów. Mam nadzieję, że w kolejnych odsłonach Frogware jednak pójdzie w kierunku bliższym Testamentowi, zamiast zagrzebywać się w kolejnych i kolejnych ułatwieniach, bo jak tak dalej pójdzie, to irytujące poczucie ciągłego niedosytu może zastąpić frajdę płynącą z rozgrywki.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...