|
Kruff (fot. Siemomysła) |
Siemomysła: Tak!
Znów to zrobiłyśmy. Ponieważ Fraa uważa, że jak już
zjeżdżać na południe to z rozmachem i najlepiej z kilku powodów – umówiłyśmy
się z Kruffą w Krakowie na weekend 7-9 października. Totalnie nieprzypadkowo miał
tam akurat miejsce Imladris – Krakowski Weekend z Fantastyką. Z racji nauk wyniesionych
z poprzedniej edycji, miałyśmy mądrzej planować, bardziej słuchać, mieć lepszy
aparat, żeby robić zdjęcia ruchomym prelegentom, oraz poduszki. Czy nam się to
udało? Fraa?
Fraa:
Oczywiście, że nie! Zapomniałyśmy o poduszkach!
A tak na serio, to w moim przypadku wyszło trochę
lepiej z tym planowaniem: raz, że wybrałam inne pociągi. Dzięki temu dotarłam
na piątkowe wystąpienia, a przecież to właśnie na piątku najbardziej mi
zależało. No i po imprezie w niedzielę był czas na podsumowujące piwo. Fakt,
oznacza to dzień urlopu i nocną jazdę do domu, ale koniec końców okazało się to
wszystko wcale nie takie straszne. Dwa, udało się zrobić tak, żeby nie łazić po
terenie Imladrisu z gratami. To cenne.
Z tego miejsca ponownie pragnę podziękować hotelowi
Anna&Jacu.
Trudno jednak było cokolwiek mądrze planować, bo po
pierwsze: program bardzo dynamicznie się zmieniał, po drugie: w ogóle był jak
dla mnie bardzo niefortunnie skonstruowany. Albo były trzy niemożebnie jarające
mnie prelekcje równocześnie, albo przez dwie godziny obijałam się po salach na
zasadzie przeczekiwania do czegoś fajnego.
S.:
Tak, przyznaję, że problem pokrywających się prelekcji był przykry, a z kolei
brak poduszek po raz kolejny okazał się dotkliwy. Niskie, twarde szkolne
krzesełka to nie jest coś, co najbardziej lubię w Imladrisie...
F.: Choć w gruncie rzeczy i tak nie raz lądowałyśmy na
podłodze, więc problem krzesełek schodził na dalszy plan.
S.:
Ale! Przecież nie one są jego istotą. A są nią prelekcje, panele i wszelakie
inne wystąpienia, czyli zasadniczo ludzie. W piątek – po pokazowej akcji
zrzucenia ładunku we wspomnianym przez Fręę hotelu i ekspresowej podróży na
Studencką – zaczęłyśmy od panelu prowadzonego przez Mendosława „Galicja – nieoczywiste inspiracje steampunku”. Pierwsze, co
łatwo było stwierdzić, to fakt, iż prelegent wkręcony jest w temat niezwykle, a
to zawsze stanowi dobrą przyprawę do prelekcji. Mnie najbardziej zachwyciły
drobiazgi, smaczki, ciekawostki dotyczące konkretnych miejsc (Zakłady Zieleniewskiego,
produkujące między innymi statki rzeczne), elementów zabudowy (rynna będąca
najwyraźniej najmocniejszym fragmentem budynku do którego należała, bo przetrwała
do dziś, mimo zrujnowania i przebudowy samego budynku), maszyn i pojazdów
(historia nowej maszyny do produkcji papierosów i stanowczej reakcji pracownic
na jej pojawienie się, trójkołowy pojazd opancerzony „Mickiewicz”), ulic, mostów
i wszystkich tych innych rzeczy, z których tak dobrze się czerpie natchnienie
do tworzenia klimatu i tła opowieści. Momentami prelekcja zdawała się nieco
odbiegać od tematu, wychodząc ogólnikami znacznie poza teren Galicji. Myślę, że
było to podyktowane chęcią ustawienia całości w konkretnym czasie historycznym
i zwrócenia uwagi na fakt, że steampunk to nie tylko zębatki i szeroko pojęta
estetyka. Nie ukrywam, że wolałabym, aby miejsce tych właśnie ogólników – łatwiejszych
do samodzielnego eksplorowania – usłyszeć więcej anegdotek, pomniejszych
historyjek i szczegółów, a także coś o samych źródłach, a których korzystał
autor prelekcji. Skądinąd wiem, że planuje w przyszłości prelekcję skupiającą
się właśnie na źródłach i metodach ich poszukiwania, na którą z chęcią się
wybiorę.
|
od lewej: Ania Kańtoch, Aneta Jadowska, Andrzej Pilipiuk, Michał Cholewa (fot. Siemomysła) |
F.:
Cóż - jeśli chodzi o prelekcję Mendosława, to przez większość czasu
nie mogłam pojąć, do kogo była adresowana: pasjonatów Twojego pokroju, których
jarają rynny i bruk, czy do bardzo randomowego widza, który może w ogóle nie do
końca ogarniać, co to steampunk, poza tymi tam zębatkami i goglami. Bo
rzeczywiście: chwali się, że prelegent bardzo konsekwentnie starał się
wskazywać na całą otoczkę steampunku i na fakt, że ten nurt jest związany z
bardzo poważnymi przemianami społecznymi, których nie da się zastąpić cylindrem
czy gorsetem. Jednocześnie wchodzenie w detal – jakkolwiek dla mnie bez
porównania bardziej smakowite niż opowiadanie czegoś, co jakoś mi się utrwaliło
w mózgu jako oczywistości – sprawiało, że nie mogłam sobie wyobrazić tego
modelowego widza. Myślę, że prelekcji wyszłoby na zdrowie, gdyby bardziej
skoncentrowała się na smaczkach i specyfice regionu, zamiast ogólnego
pokazywania, że jak się pojawiały maszyny w fabrykach, to pracownicy
protestowali. Bo przecież właśnie na smaczki i regionalność wskazywał tytuł
wystąpienia.
S.:
Nie da się ukryć, że następnym razem poprosimy więcej regionalności ;)
Kolejnym – i w sumie dla nas najważniejszym – punktem
Imladrisowego programu było filkowe wystąpienie Kruffachi, na którym w tym roku
obie mogłyśmy być obecne.
F.:
Tytułem przypomnienia: w zeszłym roku nie dałam rady się dokulać pociągiem na
czas. Tym razem po prostu wybrałam wcześniejszy pociąg.
S.:
Prelekcja połączona z koncertem zapowiadała się świetnie i byłaby świetna,
gdyby nie – i tu w sumie odczuwam ogromną przykrość pisząc to - publiczność.
Odniosłam wrażenie, że nie wszyscy przyszli do pubu Select ze świadomością, po
co przychodzą. Przegadywanki, podśmiechujki, żarty zupełnie nie na temat. I
dziwne z mojego punktu widzenia spostrzeżenie jednego z obecnych, że Kruff, jako
prowadząca, powinna podnieść głos i towarzystwo uciszyć. Wydawało mi się, że
wszyscy obecni byli dorośli. Okres głupawek szkolnych raczej za nimi, a przede
wszystkim nikt nie siedział tam, bo musiał. Jeśli ktoś nie był zainteresowany,
chciał pogadać o czymkolwiek innym ze znajomymi, mógł po prostu wyjść, a nie
przeszkadzać. Dla mnie proste. A jednak nie takie proste. I tu ogromny szacun
dla Kruff. Bo ona w sumie też mogła wyjść, ale nie zrobiła tego i osoby zainteresowane,
które wszak na sali także się znajdowały, miały okazję posłuchać o filku i paru
filków także. I bardzo dobrze.
F.:
W zasadzie wyczerpałaś temat. Ponieważ Ty nie użyłaś tego określenia, ja to
zrobię: widownia zachowywała się jak głupie gówniarze. I serio podziw dla
Kruffy, bo ja na jej miejscu bym jebnęła drzwiami i wyszła. Przepraszam za
język – niby minął już jakiś czas, ale jednak kiedy wracam myślami do tamtego
wieczora, nerw wciąż mi skacze. Ostatni raz miałam do czynienia z taką bucerą
jakoś w liceum.
S.:
Dla obniżenia ciśnienia możemy rzucić się na wspomnienia z soboty! W sobotę
zaczęłyśmy od wczesnego obiadu. Dlaczego? Bo potem nasz plan nie przewidywał
żadnej przerwy, choć jeszcze do piątku wydawało nam się, że tak. Jednak jednym
z zainteresowanych Kruffowym występem okazał się Piotr Gawron, który następnego
dnia miał opowiadać między innymi o teleportacji kwantowej i postanowiłyśmy, że
spróbujemy go posłuchać i mieć przy tym miny wyrażające coś ponad wielkie „nie
ogarniam”. Przedtem jednak miałyśmy w planach kilka innych rzeczy. Najpierw spotkanie
autorskie z Michałem Cholewą.
F.:
Spotkanie było dokładnie takie, jak miało być: bardzo fajne. Od razu widać, że
Michał Cholewa lubi gadać i na takich spotkaniach świetnie się odnajduje.
Jedyne, na co mogę narzekać, to że za szybko się skończyło.
S.:
Zawsze się szybko kończą, jak fajnie gadają. Ale Michał Cholewa uczestniczył
także w kolejnym punkcie programu, który wybrałyśmy – panelu „Pisarz też
człowiek”. Razem z nim na pytania dotyczące sposobów radzenia sobie z
lawirowaniem między pisaniem a życiem odpowiadali: Anna Kańtoch, Aneta Jadowska
i Andrzej Pilipiuk. Przyznam, że chyba spodziewałam się czegoś innego, gdy tak
patrzyłam na temat panelu. Niekoniecznie pytań o to, czy zawsze chciałaś/chciałeś
być pisarzem.
F.:
Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam. W gruncie rzeczy było mi trochę
wszystko jedno, bo i tak w tym czasie nie było niczego ciekawszego. Niemniej
siedząc w sali w którymś momencie odniosłam wrażenie, że marnuję czas. Michał
Cholewa oczywiście super, w sumie ten panel był w jego przypadku naturalnym
przedłużeniem spotkania autorskiego. Ania Kańtoch, niestety, prawie się nie
odzywała. Andrzej Pilipiuk i Aneta Jadowska zaś wywarli na mnie zupełnie
niekorzystne wrażenie.
S.:
Ania jest mistrzem milczenia ;)
Kolejny punkt programu nas podzielił. Ja i Kruffa zdecydowałyśmy się posłuchać o promocji książki – panel z udziałem Marty Krajewskiej, Anety Jadowskiej,
Magdaleny Babińskiej i Michała Stonawskiego. Prawdę mówiąc żałowałam, że nie
wybrałam tego co Fraa. W sumie podsumowanie panelu można zamknąć w zdaniu, iż kwestia
promocji książki to rzecz enigmatyczna i często zależna od indywidualnej
inwencji pisarza. Dowiedziałam się również, że każdy chciałby być jak Jakub
Ćwiek i ruszyć w kilkutygodniową trasę niczym gwiazda rocka, a także jak nie
robić okładek serii wydawniczych. Mało było konkretów, jak mi się wydaje,
natomiast bardzo dobrze zapamiętałam sobie słowa Marty Krajewskiej o wydawcy spełniającym
marzenia. Przyznam, że zabrzmiały budująco.
F.:
O, już kolejny punkt? Nie zdążyłam rozwinąć myśli o niekorzystnym wrażeniu. No
nic – może to i lepiej. xD
Ja z kolei swój wybór – debatę Star Wars vs Star Trek –
oceniam bardzo dobrze. Pierwszy raz uczestniczyłam w czymś takim, więc żywiłam
spore obawy, jak to będzie wyglądało. Spodziewałam się głównie chaosu i
przekrzykiwania. A już podział uczestników na stronę prawą i lewą w zależności
od poglądów speszył mnie totalnie, więc usiadłam pod ścianą jako widownia.
Tymczasem było bardzo fajnie, bardzo pozytywnie, Vanadu rewelacyjnie trzymał
porządek, a mnóstwo wypowiedzi zaczynało się od „Wiem, że teraz trochę strzelam
we własny ogródek, ale...”, ponieważ koniec końców wypowiedzi nie miały wiele
wspólnego z tym, po której stronie usiadło się na początku. No i przyznam, że
od jednego z uczestników (chyba nawet sekretarza debaty?) usłyszałam pewną
refleksję na temat Star Treka i testu Kobayashi Maru, która mocno mnie uderzyła
i uważam ją za naprawdę świetną. Debatę więc uważam za stuprocentowy sukces.
Szkoda, że wybrany przez Ciebie panel okazał się trochę
niewypałem.
S.:
Ja chyba po prostu ogólnie miałam jakieś inne, choć nie do końca sprecyzowane
oczekiwania odnośnie paneli. Zaczynam sobie myśleć, że może raczej powinnam się
trzymać prelekcji. Przyznam, że tegoroczny Imladris mniej mną ruszył niż
zeszłoroczny i mniej intensywne zostawił po sobie wspomnienia. Może to wina „drugiego
razu”, może pogody, a może ogólnego rozmemłania mojego umysłu, jakie ostatnio
prezentuję. Z kolejnego punktu programu, w którym uczestniczyłyśmy zapamiętałam
głównie to, że jakby tak nas splątać (oczywiście z Kruff) to byśmy były autorem
bestsellerów ;)
F.:
Tak... Jeśli chodzi o różnice między tego- a zeszłorocznym Imladrisem, to też
coś zauważyłam. Myślę, że warto będzie do tego wrócić pod koniec.
Po panelu i debacie o 14., jak wspominała Siem, był w
planie obiad. Plan się zmienił w piątek wieczorem i tak wylądowałyśmy na
prelekcji Piotra Gawrona „Teleportacja kwantowa tam i z powrotem”. Prelegenta
słuchało mi się bardzo przyjemnie, natomiast utwierdziłam się w przekonaniu, że
jestem debilem. Czekam więc na zaprezentowany pod koniec spotkania komiks – w
nadziei, że może jak będzie więcej obrazków, to cokolwiek zrozumiem.
A później nastąpił kolejny rozłam w drużynie –
porzuciwszy Kruffę w Sali Naukowej – Science Fiction na prelekcjach, na które
sama chętnie bym pobiegła, gdybym tylko mogła się rozdwoić, dokonałyśmy
trudnego wyboru.
|
Michał i Piotr Cholewowie (fot. Siemomysła) |
S.:
Trudnego, acz właściwie jedynego możliwego z naszego punktu widzenia, jak mi
się wydaje. Bo w końcu po zeszłorocznych doświadczeniach z prelekcji o
wycieczce górskiej Hannibala i jego słoni, prelekcja o Austerlitz w wykonaniu
duetu Cholewów była tym punktem programu co do którego żadna z nas nie miała
wątpliwości odkąd tylko zobaczyłyśmy Imladrisową tabelkę.
Ja się nie zawiodłam.
F.:
Ja też nie. Choć przyznam, że na początku miałam kłopot z tą skrzypiącą
podłogą. Skrzypiąca podłoga to zdecydowanie nie jest coś, co współgra z
prelegentami, którzy zaiwaniają od ściany do ściany. No ale z czasem się przyzwyczaiłam.
Czuję się w obowiązku napomknąć, że w prezentacji przed jednym myślnikiem
brakowało spacji, były też dwie literówki, ale już ich nie pamiętam. Znak to
niechybny, że za długo piszemy tę relację. No, w każdym razie Michał i Piotr
Cholewa... Cholewowie...? Byli jak zwykle fantastyczni, a snuta przez nich
opowieść – niezwykle sugestywna i ciekawa. Zastanawiam się tylko, czy jednak
niemal dwugodzinny wykład to nie za wiele. Po godzinie coraz trudniej było mi
skupić uwagę, a tam się właśnie rozkręcała akcja, bo wszak dotarliśmy wreszcie
do samej bitwy!
S.:
Zmęczenie materiału – w sensie odbiorcy – wynikało pewno też z tego, że było
już późne popołudnie, a pogoda nie głaskała. A co do rozkręcania się akcji po
godzinie, to musi być jakiś spisek, bo podobnie było na prelekcji obu panów o
Trafalgarze, na której miałam przyjemność być w tym roku podczas Bachanaliów w
Zielonej Górze. Tam jednak czas prelekcji został zredukowany do godziny, więc
sama bitwa odbyła się błyskawicznie. Szast prast i siły morskie Francji zostały
złamane. Zwycięstwu Napoleona pod Austerlitz (swoją drogą, kto decyduje o tym,
jak miejscowość da nazwę bitwie, bo trochę to wygląda jak skecz o Bździnach
Kabaretu Moralnego Niepokoju) prelegenci mieli szansę poświęcić więcej czasu.
Takie zadośćuczynienie jakby. Mimo drobnych problemów ze sprzętem prelekcję
uważam za bardzo udaną. I mam zdjęcia!
F.:
A właśnie, przypomniałaś mi o tych kłopotach technicznych! To taki trochę
zarzut ogólny, nie tylko do tej jednej prelekcji, choć tu mnie to szczególnie
irytowało, bo chciałam słuchać prelegentów JUŻ. Straszliwie brakowało na tym
Imladrisie jakichś technicznych, którzy po prostu przed każdą prelekcją z
wykorzystaniem sprzętu typu komputer czy rzutnik, sprawdzaliby, czy wszystko
śmiga. Nie wiem, może orgom zwyczajnie brakowało ludzi na coś takiego. Szkoda.
I czekaj... czy mi się wydaje, czy to była dla nas ostatnia
atrakcja soboty?
S.:
Tak. Zamierzałyśmy wprawdzie pójść jeszcze na prelekcję zatytułowaną „Ziemie
poza Ziemią”, ale okazało się, że jakimś cudem przegapiłyśmy korektę programu,
a temat zastępczy nie interesował nas ani odrobinkę. Zatem po raz kolejny już
skorzystałyśmy z rewelacyjnej firmy Icar (tak to jest
celowa reklama, są świetni) i taksówką powróciłyśmy do naszego Imladrisowego
hotelu.
F.:
Icar... nie wiedziałam, że istnieją tak tanie taksówki, które tak bezproblemowo
zjawiają się w kilka minut po przedzwonieniu. Jednak ten cały Kraków ma jakieś
pozytywy.
Kruffa: (mobilizuje całe swoje 160 cm w kapeluszu) To ja
jeszcze parę słów! Bo, jak dziewczyny wspomniały, zostałam w Sali Naukowej,
więc teraz dostałam misję zdania relacji stamtąd. Misja to trudna, bo w relacje
nie umiem. Ale spróbuję.
Zaczęło się od zmiany w programie – wiele rzeczy na
Imladrisie zaczynało się od zmiany w programie. Przetasowanie dla mnie dość
fortunne, o którym dowiedziałam się na korytarzu od samego świeżo upieczonego
prelegenta (serio, kto ma czas sprawdzać informator konwentowy co pięć minut…
Zakładając oczywiście, że ma do niego dostęp). Temat wystąpienia Krzysztofa
Bortela sam w sobie świetny, bo o
działaniu próżni i nieważkości na ludzki organizm. Dla mnie, jako dla osoby
usiłującej coś czasem napisać, darmowy i przyjemny risercz. W dodatku lubię,
kiedy podczas prelekcji przewraca się moje – zwykle potoczne – wyobrażenie na
temat pewnych kwestii. Poza tym grzechem byłoby nie pochwalić samego Krzysia,
który z sytuacji wybrnął koncertowo i bynajmniej nie odnosiło się wrażenia, że
punkt programu wpadł do rozpiski nagle. Cała przyjemność z słuchania ludzi,
którzy po prostu wiedzą, o czym mówią.
To – znaczy porwać mnie swoją wiedzą i skopać jakiś
ogólny ogląd sytuacji – udało się także drugiemu z prelegentów, wspomnianemu
już Gawronowi. Jego wystąpienie o algorytmach podejmujących decyzje w sytuacji,
kiedy do wyboru jest zabić albo zabić, przenicowało mi mózg i wywołało całą
lawinę rozmyślań i spekulacji. To są właśnie dla mnie momenty na konwentach
najcenniejsze – kiedy nagle ktoś zaczyna mi ładować do łba inspiracje łopatą.
Nie żałuję ani minuty, chociaż kondycja była już kiepska, mocno popołudniowa i
pozbawiona kofeiny ;) Trochę szkoda, bo przytomna pewnie wyniosłabym więcej.
|
Vanadu o piratach (fot. Siemomysła) |
F.:
Niedziela była bez porównania mniej intensywna. Miałyśmy co prawda zaplanowaną
prelekcję „Wojna światowa VII wieku,
czyli Herakliusz kontra Chosroes” o 11., ale znów: ominęła nas korekta
programu. Nie żebym narzekała. Sala – ku naszej radości – okazała się otwarta,
więc spędziłyśmy sobie w niej we trzy bardzo miłą godzinkę. A że kolejna
prelekcja miała być w tym samym pomieszczeniu, no to warunki do koczowania
miałyśmy idealne.
S.:
Zaiste! Tak nam się dobrze koczowało, że – jak wspominałam wcześniej – ustaliłyśmy
zasady stworzenie ubergrafomana z naszej trójki, posiłkując się szczątkową wiedzą
wyniesioną z prelekcji Gawrona.
A na ostatni punkt tegorocznego planu Imladrisowego
(nie licząc pożegnalnego piwa o wielce znaczącej nazwie SpaceSheep) wybrałyśmy sobie
prelekcję Vanadu traktującą o piractwie w czasach starożytnych. Muszę z
radością oznajmić, iż był to przedni pomysł na zakończenie konwentu. Dobrze się
bawiłam, nieco się podbudowałam i parę inspiracyjnych smaczków też podłapałam.
F.:
Jako żywo, to było bardzo sympatyczne wystąpienie. Choć nadal nie kupuję tego,
że królem piratów był Odys – pozostanę przy Agamemnonie, a kryterium wielkości
floty pozwolę sobie zignorować – Barbarossa też miał dużą flotę, łupił miasta i
jakoś jest uznawany za pirata. W ogóle prelekcja była ewidentnie nastawiona na
wtłoczenie słuchaczom do głów „PRAWDZIWE PIRACTWO TO NIE JOHNNY DEPP I BURT
LANCASTER” – podkreślanie niehistoryczności filmów było częste. Jak dla mnie,
może nawet zbyt częste. Niemniej jako pożegnalny punkt programu – Vanadu
sprawdził się bardzo fajnie.
Chyba nadszedł czas podsumowań?
S.:
Faktycznie nadszedł.
Z mojej strony nie będą długie – myślę, że zeszłoroczny
Imladris miał dla mnie więcej magii. Nie ukrywam, że ogromny wpływ na odbiór
całości wywarła sytuacja z pierwszego wieczoru. Poczułam się jakoś zniechęcona.
Co cieszy, to możliwość spotkania z ludźmi. Znanymi wcześniej z reala,
kojarzonymi z Internetów, czy zupełnie obcymi, a wartymi poznania. Takie
spotkania, to, co przynoszą, są moim zdaniem kwintesencją konwentów.
F.:
Dla mnie zeszłoroczny Imladris miał zdecydowanie więcej magii – pewnie w dużej
mierze właśnie dlatego, że był pierwszy. A po wtóre, tak jak mówisz: niesmak po
piątkowym wieczorze tkwił w człowieku przez resztę weekendu. Ale też nie
ukrywam, że dużym rozczarowaniem był dla mnie brak Pawła Majki na imprezie. Do
samego końca byłam pewna, że nie no, na pewno pojawi się w programie, tylko po
prostu w ostatniej chwili. Imladris traktowałam jako taki pewniak, że tam będę
mogła się pojarać Bosmanowymi światami. A tu taki wał i smuteczek.
Nie mogę też się oprzeć napisaniu paru słów o wrażeniu,
jakie wywarł na mnie w tym roku sam Kraków: jak było już wspomniane,
fantastyczne taksówki. To spory plus. A minusy? BRAK PAWŁA MAJKI. A także
cholerna Galeria Krakowska. Nienawidzę jej podwójnie. Raz, że konieczność
przedzierania się przez tego bydlaka za każdym razem, kiedy człowiek chce
przemieścić się między dworcem a miastem, to paranoja (wiem, że to nie jest
wyłącznie krakowskie rozwiązanie, ale nie zmienia to faktu, że uważam to za
upośledzoną koncepcję). Dwa, że kiedy tam byłyśmy, akurat udało nam się trafić
na Yorkomanię czy coś takiego. Proszę sobie wyobrazić tłum klientów z
rozwrzeszczanymi dzieciarami, głośną muzykę, panią napierdalającą do mikrofonu,
a w tym wszystkim dziesiątki przerażonych jorków. Ale, prawda, wszak Galeria
Krakowska – „Zawsze modnie”. No a yorki to takie fajne, modne pieseczki do
filiżaneczki... Argh, przepraszam – ciśnienie nadal mi rośnie, jak sobie to
przypomnę. Schroniska i fundacje robią co mogą, żeby uczulić ludzi na ten
krzywdzący yorki, głupi stereotyp, a ktoś w takiej Galerii Krakowskiej spuszcza
to wszystko w kiblu.
Wyjechałam z Imladrisu ogólnie dość przybita i
zniechęcona do pisania. Ale z drugiej strony, jechałam na niego już z lekka
zniechęcona, więc nie mogę zwalać całej winy na konwent. Grunt, że udało się
spotkać z ludźmi, pogadać o rzeczach, o których na co dzień nie zawsze jest z
kim. Wreszcie też – zobaczyć ciekawe inicjatywy i usłyszeć „Predestynację”
(uwielbiam wciąż tak samo). Fajne, cenne doświadczenie. I chociaż ten
Imladris nie zostawił mnie szczególnie olśnionej, to i tak wiem, że w przyszłym
roku będę chciała przyjechać ponownie.