Antologia - szczegóły w dalszej części notki. |
Czytanie
Znacie
te wszystkie rankingi czytelnictwa? Te coroczne lamenty, że Polacy nie czytają
i że wszyscy pogrążamy się w otchłani postępującej głupoty? No, to w 2022 zostałam
niezbyt dumną przedstawicielką kategorii „przeczytałam dwie książki w ciągu
roku”. Jednej nawet nie pamiętam, bo to było chyba na początku roku. Za to
pamiętam tę drugą. Zaczęłam z nią walczyć jeszcze pod koniec 2021, a skończyłam
jakoś na przełomie września i października. Nie chcę poświęcać jej zbyt wiele
czasu (bo już poświęciłam go zdecydowanie za dużo), wystarczy powiedzieć, że
była naprawdę bardzo zła, a dodatkowo dość długa (wydanie papierowe ma 606
stron, ja akurat miałam ebooka). Zasypiałam zazwyczaj jeszcze zanim dobiłam do
dwóch procent lektury. Z różnych względów zależało mi, żeby ją skończyć, więc uznałam, że może zadziała
motywująco, jeśli nie będę się rozpraszać innymi tytułami, dopóki nie pokonam tego
jednego. Zadziałało w sumie średnio i osiągnęłam głównie tyle, że praktycznie
kompletnie odzwyczaiłam się od czytania. Próbuję to zmienić, ale mamy drugą
połowę stycznia, a ja wciąż nie skończyłam żadnej książki.
Prawdę
mówiąc, nawet komiksy nieszczególnie ratują sytuację, bo również nie poszalałam
w temacie.
Nawet
przyszło mi do głowy, że to dlatego irytuje mnie trochę większość akcji niby
promujących czytelnictwo (stosiki i te sprawy), ale przypomniałam sobie, że nie
– one irytowały mnie od lat, bo nie lubię, jak ktoś daje światu do zrozumienia „jestem
lepsza od was, bo mam takie a nie inne hobby”.
Gry
kadr z gry |
seria, więc oczywiście momentalnie rzuciłam się na jej czwartą odsłonę (podjęłam nawet dwie próby napisania o niej notki, ale za każdym razem przerywałam po dwóch zdaniach).
Nie
ukrywam, że mam co do tej gry dość mieszane uczucia. Jasne, to Syberia, więc
tak czy owak dobrze się bawiłam. Ale ta Syberia była taka… mało Syberiowata. O
ile wcześniejsze części tworzyły dość spójną opowieść o podróży Kate Walker na
odległy, skuty lodem i nieco mitologiczny wschód, zamieszkany przez tajemniczych
Jukoli i mamuty, o tyle The World Before zupełnie odchodzi od tego
klimatu i nasza prawniczka przemierza urokliwe, alpejskie miasteczka. Miało to
swój urok, oczywiście, ale nie tego oczekuję od gry pod tytułem „Syberia”.
Słabiej też, w moim odczuciu, wypadła sama historia. Pewnie dlatego, że również
tutaj zerwano z dorobkiem poprzednich odsłon i dostaliśmy zupełnie nową
opowieść, niemającą nic wspólnego z wyprawą do świata mamutów. Nie było więc
bagażu emocjonalnego, nabudowanego przez trzy gry i kilkadziesiąt godzin
rozgrywki. I muszę przyznać, że nie udało mi się ponownie wkręcić tak mocno,
jak w oryginalną historię. Skądinąd to nie była zła fabuła – ot, po
prostu trochę mniej w moim guście. A rozwlekanie gry znajdźkami w ogóle do mnie
nie trafiło i, całkiem szczerze, w większości je ignorowałam. Nie mam
cierpliwości do biegania po zrujnowanym sklepiku w tę i nazad, żeby znaleźć
cztery ukryte fotografie tylko po to, żeby dostać za to achievement. To nie dla
mnie.
I choć
miło spędziłam czas z The World Before, to potem z tym większą przyjemnością
wróciłam do Syberii I i II, a nawet – dość nisko przecież ocenianej – III.
W
zeszłym roku wreszcie się przełamaliśmy i zaczęliśmy ogrywać HoMM3 z
rozwinięciem Horn of the Abyss, a nie – jak do tej pory – In the Wake
of Gods. Muszę powiedzieć, że to odświeżające. Może i nie ma tylu szalonych
modyfikacji, które na przykład umożliwiają graczowi rozmnożenie Butów Trupa i przerobienie
zapasowych par na inne buty, czy awansowanie posiadanych artefaktów dotąd, aż
dorobimy się Miecza Armageddonu. Z niespodziewaną ulgą przyjęłam jednak brak doświadczenia
jednostek. Niby fajnie, kiedy nasz Centaur zaczyna strzelać, ale zupełnie
inaczej postrzega się straty wojenne. W WoGu starałam się kończyć grę z
jednostkami, które zrekrutowałam w ciągu pierwszego miesiąca – bo były
doświadczone i nie dało się ich tak po prostu zastąpić świeżakami rekrutowanymi
w końcówce scenariusza. Szczególnie jeśli w ustawieniach wybraliśmy opcję, że
potwory na mapie również mają zdobywać doświadczenie. W HotA nie ma tego bólu.
Jasne, zawsze lepiej mieć mniejsze straty niż większe, ale mam ten komfort, że
w razie czego po prostu się dorekrutuję i nie będzie większej różnicy.
Pirackie
miasto jest dość przyjemne. Jednostki strzelające wydają się całkiem mocne, a
jednostki pierwszopoziomowe… cóż, jak to jednostki pierwszopoziomowe: giną jak
szmaty.
Brakuje
mi tak naprawdę dwóch rzeczy: Commandera i customizacji sojuszy. Choć wiem, że
jeśli chodzi o sojusze, to potrafiło rozwalać starannie przygotowane pod
konflikt scenariusze. Ale, prawdę mówiąc, to było nawet tym zabawniejsze.
Toteż
choć WoG na zawsze pozostanie w serduszku, to z dużym entuzjazmem poznaję nowe
miasto, nowe potwory i budynki na mapie.
(a na
sojusze jest jeden prosty trik: zmienić ustawienia scenariusza w edytorze map)
kadr z gry |
Ale to
wszystko to tylko urokliwa otoczka. Samo „mięsko” jest jeszcze lepsze: po
pierwsze, po krótkim wstępie dochodzi do morderstwa, którego rozwiązania
podejmujemy się w imieniu naszej postaci, czyli młodego artysty Andreasa. I to
jest naprawdę złożona sprawa, podczas której musimy dokonywać wyborów, za
którym tropem podążyć i wobec kogo ostatecznie wysunąć oskarżenia. A warto
pamiętać, że w tej grze nasze wybory mają znaczenie. I że Andreas ma
swoje ograniczenia. Ale poza samą intrygą kryminalną, jest wspomniany właśnie
artysta i jego wewnętrzny konflikt, jego tęsknoty i marzenia ubrane w formę
teatru w jego własnym umyśle. Ten wątek niesamowicie rozwija głównego bohatera
i pozwala graczowi jeszcze mocniej wsiąknąć w cały ten świat. Który, nota bene,
technicznie rzecz biorąc nie jest już średniowieczny, tylko raczej renesansowy
(zresztą, jak sygnalizowałam: mamy tam druk), ale to właśnie ten rozkrok między
dwiema epokami jest w dużej mierze motorem napędowym fabuły.
Ogólnie
bardzo, bardzo polecam. Jest trochę zagadek, dużo rozmawiania z innymi
postaciami i szalenie trudne wybory. Aha, no i można głaskać pieski. 10/10.
Seriale
kadr z Pierścieni Władzy |
Tyle
tylko, że Rodu Smoka obejrzałam cztery czy pięć odcinków i
najzwyczajniej w świecie mnie znudziło, a wiecznie nabzdyczona, roszczeniowa
Rhaenyra tak mnie wkurzała, że ostatecznie nie miałam ochoty się z tym męczyć. Póki
co nikt mi za oglądanie seriali nie płaci, więc nie zamierzam się katować w imię bliżej nieokreślonych zasad.
Natomiast
z prawdziwą przyjemnością oglądałam Pierścienie Władzy (mam już za sobą
dwa seanse zresztą, a także prawie całą stronę notki, którą zaczęłam o tym tytule pisać w 2022, ale oczywiście nie skończyłam). Serial ma swoje głupotki, ale możliwość ponownego
wsiąknięcia w Tolkienowskie uniwersum jest dla mnie nagrodą samo w sobie. A jeszcze
na dodatek serial ma fantastyczne krasnoludy i przepiękną Morię z czasów jej
świetności, czego dotąd chyba żaden film nie pokazał. Dialogi tu i ówdzie są wprawdzie
niemal komicznie głupie (niestety są to miejsca, w których mają być głębokie i
natchnione), ale mamy sporo dynamicznej akcji, fajne postacie (Durin i Dis!), i absolutnie
przepiękne lokacje. Jestem przekonana, że jeszcze wrócę do tego tytułu.
Nie
wiem czy wrócę, ale również świetnie się bawiłam przy Rodowodzie krwi. Podoba
mi się tam w sumie masa rzeczy: cały design elfiego imperium, zawieszony gdzieś
między orientem a Gwiezdnymi Wojnami. Merwyn, która próbuje udowodnić całemu
światu, że nie jest tylko głupią dziewczynką, ale w gruncie rzeczy przecież nią
jest, więc po każdej niezbyt udanej próbie samostanowienia to pragnienie
eskaluje. Lubię naszą ekipę głównych bohaterów, z których każdy jest na swój
sposób sympatyczny i tak naprawdę chętnie poznałabym ich dalsze losy, bo nie
wszyscy dostali odpowiednio dużo czasu antenowego. No i po prostu chciałabym
sobie dalej pooglądać, jak tłuką złoli i jak rozwijają się ich relacje.
Początkowy etap „zbierania drużyny” przywodzi mi na myśl zbieranie Siedmiu
Wspaniałych i również na swój sposób bawi. I nawet CGI było nieco lepsze niż w Wiedźminie
(o którym tutaj nie wspominam, bo zdanie mam w sumie takie jak po
obejrzeniu pierwszego sezonu, więc nie ma sensu powtarzać – no, może poza tym,
że obecnie wolę nawet „Burn, Butcher, Burn” niż „Toss a Coin to Your Witcher”).
Moje
główne zastrzeżenia to po pierwsze: początkowy przewrót pozostawia niedosyt – wszystko
dzieje się za szybko. W ogóle podczas oglądania pierwszego odcinka miałam
wrażenie, że fabuła się nie toczy, tylko galopuje, jakby serial się bał, że trzeba
wszystko pokazać jak najszybciej, bo Netflix zaraz go anuluje. Na szczęście to
tempo później się wyrównuje i w kolejnych epizodach już nie miałam takiego
wrażenia.
Po drugie
(i prawdę mówiąc to jest bez porównania poważniejszy zarzut), w serialu
wykorzystano na krzywy ryj grafiki artysty Shawna Cossa. Nie wiem, jak się
potoczyła sprawa, ale mam nadzieję, że Netflix zachowa się wobec oskarżeń jak
należy.
kadr z Nasza bandera znaczy śmierć |
Całkowicie
pochłonął mnie Nasza bandera znaczy śmierć o Stedzie Bonnecie, z Taiką
Waititi jako Czarnobrodym. Jest pozytywnie głupkowaty i uwielbiam bohaterów.
Właściwie patrząc teraz z perspektywy czasu, chyba wolę serial o piratach niż
czwarty sezon Co robimy w ukryciu – podczas oglądania kolejnych perypetii
wampirów miałam wrażenie, że widać w tym już zmęczenie materiału. Nie było tak
zabawnie i tak świeżo jak przy poprzednich sezonach i to naprawdę najwyższy
czas, żeby zakończyć tę historię.
A jak
mowa o historiach, które powinny się zakończyć – i na szczęście się zakończyły!
– to mamy Westworld i Snowpiercer. Oba te tytuły zaczynały się
bardzo dobrze, ale – szczególnie ten pierwszy – zaliczył taki zjazd formy, że
przykro było na to patrzeć. Z radością więc powitałam informację o tym, że
czwarty sezon był ostatnim. Naprawdę, nie było już sensu dalej wyciskać tej marki.
W przypadku Snowpiercera nie było wprawdzie tak źle, ale finał trzeciego
sezonu jest naprawdę dość satysfakcjonującym domknięciem historii i najzwyczajniej
w świecie nie ma najmniejszej potrzeby ciągnięcia tego dalej.
Pisanie
jak widać :) |
Udało się
natomiast doprowadzić do końca publikację dwóch opowiadań napisanych przed 2022
rokiem: pod koniec roku ukazały się:
- Ballada o zemście – western w antologii Taki Dziki Zachód pod redakcją Bartka Biedrzyckiego;
- Ostatnia Katylinarka – opowiadanie historyczne, poświęcone rozbiciu spisku Katyliny. Do przeczytania w czasopiśmie Meander: papierowym w niektórych bibliotekach, albo po prostu na stronie z czasopismami PAN.
Z obu
tych publikacji jestem mega zadowolona – nie dlatego, że te teksty są wybitne,
podejrzewam, że są po prostu poprawne, ale zarówno napisanie westernu jak i
opchnięcie tekstu w „Meandrze” było gdzieś na mojej pisarskiej checkliście.
Jak łatwo
też zauważyć, w 2022 kompletnie nie wyszło mi pisanie tutaj, na blogu. Nie
umiem stwierdzić, dlaczego tak wyszło. I nie zamierzam obiecywać, że w tym roku
będzie jakoś bardzo inaczej, bo mam już całkiem niezłe doświadczenie, jak się
kończą takie obietnice.
Podsumowanie podsumowania
I to
chyba tyle. Nie chcę niepotrzebnie przedłużać. Rok był jaki był, trochę zły,
trochę dobry. Główny żal do siebie mam o to, że tak mało kreatywny. W sumie nie
rozwinęłam się na żadnym polu – chyba że kulinarnie, choć nie wiem, czy można
to nazwać jakimś szczególnym rozwojem. Zdarzy mi się niby zrobić jalebi z
przepisu sprzed tysiąca lat, ale jak robię zapiekankę ryżową, to i tak zawsze przypalę
ryż.
Aha: trzy
miesiące temu zaczęłam się uczyć klingońskiego na Duolingo. Qapla’!