czwartek, 19 stycznia 2023

Podsumowanie 2022

Antologia - szczegóły w dalszej części notki.
Zardzewiałam, nie przeczę. Dlatego pomyślałam, że zanim wjadę w 2023 rok, spróbuję ogarnąć się trochę z rokiem poprzednim, w którym udało mi się napisać aż trzy notki. Bo przecież, choć moje pisanie nie istniało, to jednak cośtam się działo. Na niektórych polach niewiele, to fakt, no ale. Po kolei.

Czytanie


Znacie te wszystkie rankingi czytelnictwa? Te coroczne lamenty, że Polacy nie czytają i że wszyscy pogrążamy się w otchłani postępującej głupoty? No, to w 2022 zostałam niezbyt dumną przedstawicielką kategorii „przeczytałam dwie książki w ciągu roku”. Jednej nawet nie pamiętam, bo to było chyba na początku roku. Za to pamiętam tę drugą. Zaczęłam z nią walczyć jeszcze pod koniec 2021, a skończyłam jakoś na przełomie września i października. Nie chcę poświęcać jej zbyt wiele czasu (bo już poświęciłam go zdecydowanie za dużo), wystarczy powiedzieć, że była naprawdę bardzo zła, a dodatkowo dość długa (wydanie papierowe ma 606 stron, ja akurat miałam ebooka). Zasypiałam zazwyczaj jeszcze zanim dobiłam do dwóch procent lektury. Z różnych względów zależało mi,  żeby ją skończyć, więc uznałam, że może zadziała motywująco, jeśli nie będę się rozpraszać innymi tytułami, dopóki nie pokonam tego jednego. Zadziałało w sumie średnio i osiągnęłam głównie tyle, że praktycznie kompletnie odzwyczaiłam się od czytania. Próbuję to zmienić, ale mamy drugą połowę stycznia, a ja wciąż nie skończyłam żadnej książki.
Prawdę mówiąc, nawet komiksy nieszczególnie ratują sytuację, bo również nie poszalałam w temacie.
Nawet przyszło mi do głowy, że to dlatego irytuje mnie trochę większość akcji niby promujących czytelnictwo (stosiki i te sprawy), ale przypomniałam sobie, że nie – one irytowały mnie od lat, bo nie lubię, jak ktoś daje światu do zrozumienia „jestem lepsza od was, bo mam takie a nie inne hobby”.

Gry


kadr z gry
Przede wszystkim, w marcu 2022 miała miejsce premiera Syberii: The World Before. Nie trzeba być Sherlockiem, by wiedzieć, że to moja ogromnie ukochana
seria, więc oczywiście momentalnie rzuciłam się na jej czwartą odsłonę (podjęłam nawet dwie próby napisania o niej notki, ale za każdym razem przerywałam po dwóch zdaniach).
Nie ukrywam, że mam co do tej gry dość mieszane uczucia. Jasne, to Syberia, więc tak czy owak dobrze się bawiłam. Ale ta Syberia była taka… mało Syberiowata. O ile wcześniejsze części tworzyły dość spójną opowieść o podróży Kate Walker na odległy, skuty lodem i nieco mitologiczny wschód, zamieszkany przez tajemniczych Jukoli i mamuty, o tyle The World Before zupełnie odchodzi od tego klimatu i nasza prawniczka przemierza urokliwe, alpejskie miasteczka. Miało to swój urok, oczywiście, ale nie tego oczekuję od gry pod tytułem „Syberia”. Słabiej też, w moim odczuciu, wypadła sama historia. Pewnie dlatego, że również tutaj zerwano z dorobkiem poprzednich odsłon i dostaliśmy zupełnie nową opowieść, niemającą nic wspólnego z wyprawą do świata mamutów. Nie było więc bagażu emocjonalnego, nabudowanego przez trzy gry i kilkadziesiąt godzin rozgrywki. I muszę przyznać, że nie udało mi się ponownie wkręcić tak mocno, jak w oryginalną historię. Skądinąd to nie była zła fabuła – ot, po prostu trochę mniej w moim guście. A rozwlekanie gry znajdźkami w ogóle do mnie nie trafiło i, całkiem szczerze, w większości je ignorowałam. Nie mam cierpliwości do biegania po zrujnowanym sklepiku w tę i nazad, żeby znaleźć cztery ukryte fotografie tylko po to, żeby dostać za to achievement. To nie dla mnie.
I choć miło spędziłam czas z The World Before, to potem z tym większą przyjemnością wróciłam do Syberii I i II, a nawet – dość nisko przecież ocenianej – III.

W zeszłym roku wreszcie się przełamaliśmy i zaczęliśmy ogrywać HoMM3 z rozwinięciem Horn of the Abyss, a nie – jak do tej pory – In the Wake of Gods. Muszę powiedzieć, że to odświeżające. Może i nie ma tylu szalonych modyfikacji, które na przykład umożliwiają graczowi rozmnożenie Butów Trupa i przerobienie zapasowych par na inne buty, czy awansowanie posiadanych artefaktów dotąd, aż dorobimy się Miecza Armageddonu. Z niespodziewaną ulgą przyjęłam jednak brak doświadczenia jednostek. Niby fajnie, kiedy nasz Centaur zaczyna strzelać, ale zupełnie inaczej postrzega się straty wojenne. W WoGu starałam się kończyć grę z jednostkami, które zrekrutowałam w ciągu pierwszego miesiąca – bo były doświadczone i nie dało się ich tak po prostu zastąpić świeżakami rekrutowanymi w końcówce scenariusza. Szczególnie jeśli w ustawieniach wybraliśmy opcję, że potwory na mapie również mają zdobywać doświadczenie. W HotA nie ma tego bólu. Jasne, zawsze lepiej mieć mniejsze straty niż większe, ale mam ten komfort, że w razie czego po prostu się dorekrutuję i nie będzie większej różnicy.
Pirackie miasto jest dość przyjemne. Jednostki strzelające wydają się całkiem mocne, a jednostki pierwszopoziomowe… cóż, jak to jednostki pierwszopoziomowe: giną jak szmaty.
Brakuje mi tak naprawdę dwóch rzeczy: Commandera i customizacji sojuszy. Choć wiem, że jeśli chodzi o sojusze, to potrafiło rozwalać starannie przygotowane pod konflikt scenariusze. Ale, prawdę mówiąc, to było nawet tym zabawniejsze.
Toteż choć WoG na zawsze pozostanie w serduszku, to z dużym entuzjazmem poznaję nowe miasto, nowe potwory i budynki na mapie.
(a na sojusze jest jeden prosty trik: zmienić ustawienia scenariusza w edytorze map)

kadr z gry
2022 rok to również zbyt dużo czasu spędzonego w grze Pentiment – ale nie dało się inaczej. Produkcja ta w pierwszej chwili urzeka stroną wizualną: całość jest utrzymana w klimacie średniowiecznych miniatur, dialogi mamy zapisywane w znanych ze średniowiecznych obrazów wstęgach, a postacie są odpowiednio koślawe. Pojawiają się zarówno ozdobne inicjały, jak i kolorowe rubryki czy maniculae. Pełno jest smaczków, jak choćby to, że czasem w dialogach pojawiają się literówki, które na bieżąco zostają zeskrobane i poprawione, albo sam fakt, że użyty krój pisma zależy od wykształcenia i pochodzenia postaci. Wypowiedzi bohaterów znających druk nie są powoli pisane, tylko odbijane za pomocą czcionki. Podobają mi się też nazwiska bohaterów: przykładowo mamy drukarza Druckera, młynarza Müllera czy kowala Schmidta.
Ale to wszystko to tylko urokliwa otoczka. Samo „mięsko” jest jeszcze lepsze: po pierwsze, po krótkim wstępie dochodzi do morderstwa, którego rozwiązania podejmujemy się w imieniu naszej postaci, czyli młodego artysty Andreasa. I to jest naprawdę złożona sprawa, podczas której musimy dokonywać wyborów, za którym tropem podążyć i wobec kogo ostatecznie wysunąć oskarżenia. A warto pamiętać, że w tej grze nasze wybory mają znaczenie. I że Andreas ma swoje ograniczenia. Ale poza samą intrygą kryminalną, jest wspomniany właśnie artysta i jego wewnętrzny konflikt, jego tęsknoty i marzenia ubrane w formę teatru w jego własnym umyśle. Ten wątek niesamowicie rozwija głównego bohatera i pozwala graczowi jeszcze mocniej wsiąknąć w cały ten świat. Który, nota bene, technicznie rzecz biorąc nie jest już średniowieczny, tylko raczej renesansowy (zresztą, jak sygnalizowałam: mamy tam druk), ale to właśnie ten rozkrok między dwiema epokami jest w dużej mierze motorem napędowym fabuły.
Ogólnie bardzo, bardzo polecam. Jest trochę zagadek, dużo rozmawiania z innymi postaciami i szalenie trudne wybory. Aha, no i można głaskać pieski. 10/10.

Seriale


kadr z Pierścieni Władzy
A tak, 2022 obfitował w głośne seriale. Chociaż w dzisiejszych czasach każdy serial może być głośny, wystarczy że odpowiednio znany jutuber nakręci o nim filmik z odpowiednio clickbaitowym tytułem, no ale tym razem rzeczywiście to były produkcje zahaczające o duże uniwersa: bo i coś z
Gry o Tron, i z Władcy Pierścieni, i z Wiedźmina. I muszę powiedzieć, że to dość zabawne, jak łatwo jest nakręcić spiralę zachwytów bądź pogardy wobec danej produkcji. Wystarczy właśnie kilka takich bardzo skrajnych recenzji w necie (a przecież skrajną recenzję zawsze chętniej się kliknie od takiej „no, było w sumie średnio”, więc to właśnie takie będą najczęściej nagrywane), a potem to już się kręci samo. A im popularniejszy setting, tym te radykalne pokrzykiwania „fanów” głośniejsze. Więc teraz już sama nie wiem, czy najgorszym serialem w dziejach są Pierścienie Władzy, czy Rodowód krwi, czy po prostu drugi sezon Wiedźmina. Ale bezapelacyjnie najlepszym serialem dekady jest Ród Smoka.
Tyle tylko, że Rodu Smoka obejrzałam cztery czy pięć odcinków i najzwyczajniej w świecie mnie znudziło, a wiecznie nabzdyczona, roszczeniowa Rhaenyra tak mnie wkurzała, że ostatecznie nie miałam ochoty się z tym męczyć. Póki co nikt mi za oglądanie seriali nie płaci, więc nie zamierzam się katować w imię bliżej nieokreślonych zasad.

Natomiast z prawdziwą przyjemnością oglądałam Pierścienie Władzy (mam już za sobą dwa seanse zresztą, a także prawie całą stronę notki, którą zaczęłam o tym tytule pisać w 2022, ale oczywiście nie skończyłam). Serial ma swoje głupotki, ale możliwość ponownego wsiąknięcia w Tolkienowskie uniwersum jest dla mnie nagrodą samo w sobie. A jeszcze na dodatek serial ma fantastyczne krasnoludy i przepiękną Morię z czasów jej świetności, czego dotąd chyba żaden film nie pokazał. Dialogi tu i ówdzie są wprawdzie niemal komicznie głupie (niestety są to miejsca, w których mają być głębokie i natchnione), ale mamy sporo dynamicznej akcji, fajne postacie (Durin i Dis!), i absolutnie przepiękne lokacje. Jestem przekonana, że jeszcze wrócę do tego tytułu.

Nie wiem czy wrócę, ale również świetnie się bawiłam przy Rodowodzie krwi. Podoba mi się tam w sumie masa rzeczy: cały design elfiego imperium, zawieszony gdzieś między orientem a Gwiezdnymi Wojnami. Merwyn, która próbuje udowodnić całemu światu, że nie jest tylko głupią dziewczynką, ale w gruncie rzeczy przecież nią jest, więc po każdej niezbyt udanej próbie samostanowienia to pragnienie eskaluje. Lubię naszą ekipę głównych bohaterów, z których każdy jest na swój sposób sympatyczny i tak naprawdę chętnie poznałabym ich dalsze losy, bo nie wszyscy dostali odpowiednio dużo czasu antenowego. No i po prostu chciałabym sobie dalej pooglądać, jak tłuką złoli i jak rozwijają się ich relacje. Początkowy etap „zbierania drużyny” przywodzi mi na myśl zbieranie Siedmiu Wspaniałych i również na swój sposób bawi. I nawet CGI było nieco lepsze niż w Wiedźminie (o którym tutaj nie wspominam, bo zdanie mam w sumie takie jak po obejrzeniu pierwszego sezonu, więc nie ma sensu powtarzać – no, może poza tym, że obecnie wolę nawet „Burn, Butcher, Burn” niż „Toss a Coin to Your Witcher”).
Moje główne zastrzeżenia to po pierwsze: początkowy przewrót pozostawia niedosyt – wszystko dzieje się za szybko. W ogóle podczas oglądania pierwszego odcinka miałam wrażenie, że fabuła się nie toczy, tylko galopuje, jakby serial się bał, że trzeba wszystko pokazać jak najszybciej, bo Netflix zaraz go anuluje. Na szczęście to tempo później się wyrównuje i w kolejnych epizodach już nie miałam takiego wrażenia.
Po drugie (i prawdę mówiąc to jest bez porównania poważniejszy zarzut), w serialu wykorzystano na krzywy ryj grafiki artysty Shawna Cossa. Nie wiem, jak się potoczyła sprawa, ale mam nadzieję, że Netflix zachowa się wobec oskarżeń jak należy.

kadr z Nasza bandera znaczy śmierć
Z innych seriali, mieliśmy oczywiście
Wednesday – serial fajny i bardzo przyjemny do obejrzenia, nawet jeśli rozwiązanie intrygi jest dość banalne. Postacie interesujące, a Catherine Zeta-Jones jest doskonałą Morticią. Ale jak Jeżusia kocham, jeśli jeszcze raz gdzieś zobaczę taniec Wednesday, to pojadę do Londynu, wespnę się na Big Bena i rozbiję Internet młotkiem.
Całkowicie pochłonął mnie Nasza bandera znaczy śmierć o Stedzie Bonnecie, z Taiką Waititi jako Czarnobrodym. Jest pozytywnie głupkowaty i uwielbiam bohaterów. Właściwie patrząc teraz z perspektywy czasu, chyba wolę serial o piratach niż czwarty sezon Co robimy w ukryciu – podczas oglądania kolejnych perypetii wampirów miałam wrażenie, że widać w tym już zmęczenie materiału. Nie było tak zabawnie i tak świeżo jak przy poprzednich sezonach i to naprawdę najwyższy czas, żeby zakończyć tę historię.

A jak mowa o historiach, które powinny się zakończyć – i na szczęście się zakończyły! – to mamy Westworld i Snowpiercer. Oba te tytuły zaczynały się bardzo dobrze, ale – szczególnie ten pierwszy – zaliczył taki zjazd formy, że przykro było na to patrzeć. Z radością więc powitałam informację o tym, że czwarty sezon był ostatnim. Naprawdę, nie było już sensu dalej wyciskać tej marki. W przypadku Snowpiercera nie było wprawdzie tak źle, ale finał trzeciego sezonu jest naprawdę dość satysfakcjonującym domknięciem historii i najzwyczajniej w świecie nie ma najmniejszej potrzeby ciągnięcia tego dalej.

Pisanie


jak widać :)
Chciałam wprawdzie wspomnieć jeszcze o filmach, ale właśnie się zorientowałam, że to podsumowanie i tak jest już zdecydowanie za długie, więc omijam tę kategorię i przeskakuję od razu do dokonań literackich. Nie mam ich wiele, bo też nie pisałam w 2022 zbyt dużo. Tak naprawdę napisałam tylko kolejne NaNoWriMo, tym samym zresztą dokończyłam tekst, który zaczęłam w ramach NaNo 2021. Łącznie powieść ma nieco ponad sto tysięcy słów i mam niejasne wrażenie, że gdzieś w połowie następuje nagła zmiana wątków, charakterów postaci i ogólnie założeń fabularnych, bo przed pisaniem drugiej połowy nie powtórzyłam sobie pierwszej, więc ledwo pamiętałam, o czym właściwie pisałam. Być może dałoby się to poprawić w redakcji – trudno mi powiedzieć, jak daleko idące są to zmiany. Niemniej można powiedzieć, że mam jakiś ukończony draft, co jest tak naprawdę pewnym ewenementem, bo – choć
Bajki o umieraniu z 2020 również są ukończone, to od lat urywam pisanie NaNoPowieści gdzieś w połowie, kiedy tylko osiągnę wymagany limit słów.

Udało się natomiast doprowadzić do końca publikację dwóch opowiadań napisanych przed 2022 rokiem: pod koniec roku ukazały się:
  • Ballada o zemście – western w antologii Taki Dziki Zachód pod redakcją Bartka Biedrzyckiego;
  • Ostatnia Katylinarka – opowiadanie historyczne, poświęcone rozbiciu spisku Katyliny. Do przeczytania w czasopiśmie Meander: papierowym w niektórych bibliotekach, albo po prostu na stronie z czasopismami PAN.
Z obu tych publikacji jestem mega zadowolona – nie dlatego, że te teksty są wybitne, podejrzewam, że są po prostu poprawne, ale zarówno napisanie westernu jak i opchnięcie tekstu w „Meandrze” było gdzieś na mojej pisarskiej checkliście.

Jak łatwo też zauważyć, w 2022 kompletnie nie wyszło mi pisanie tutaj, na blogu. Nie umiem stwierdzić, dlaczego tak wyszło. I nie zamierzam obiecywać, że w tym roku będzie jakoś bardzo inaczej, bo mam już całkiem niezłe doświadczenie, jak się kończą takie obietnice.

Podsumowanie podsumowania


I to chyba tyle. Nie chcę niepotrzebnie przedłużać. Rok był jaki był, trochę zły, trochę dobry. Główny żal do siebie mam o to, że tak mało kreatywny. W sumie nie rozwinęłam się na żadnym polu – chyba że kulinarnie, choć nie wiem, czy można to nazwać jakimś szczególnym rozwojem. Zdarzy mi się niby zrobić jalebi z przepisu sprzed tysiąca lat, ale jak robię zapiekankę ryżową, to i tak zawsze przypalę ryż.
Aha: trzy miesiące temu zaczęłam się uczyć klingońskiego na Duolingo. Qapla’!

środa, 10 sierpnia 2022

Prey

(źródło)
No dobra, to kolejny raz, kiedy miałam pisać o czymś innym, ale koniec końców postanowiłam zmienić temat. No ale muszę, bo pęknę. Bo internet zalewa mnie zachwytami nad najnowszą odsłoną sagi o Predatorze, czyli Prey. Nie policzę już, ile razy przeczytałam, że to najlepszy Predator od czasów pierwszego Predatora. Co bardziej powściągliwi twierdzą, że no okej, drugi Predator może jednak wyprzedza Prey. No a ja obejrzałam Prey i mimo najlepszych chęci, daleka jestem od tych wszystkich zachwytów. A żeby nie było: jestem, jak mi się zdaje, dość niezłym targetem. Bo ogólnie Predatora lubię (wolę Predatora od Obcego!), oglądałam wszystkie części, ale jednocześnie nie jestem aż tak zagorzałą fanką, żeby – zwyczajem wszystkich zagorzałych fanów – sarkać na najdrobniejszą zmianę, którą twórca wprowadzi w moje ukochane uniwersum.
I nawet mi się nie chce ostrzegać o spoilerach – bo wystarczy obejrzeć jakieś trzy minuty tego filmu, żeby dokładnie wiedzieć, jak się potoczy. Więc serio. Nie zamierzam się w to bawić.

Zacznę od rzeczy, które mi się nie podobały, bo tak będzie mi najłatwiej:
Zwierzęta. Na szczęście tego nie było dużo, ale zwierzęta, na które początkowo poluje nasz Predator, są… no, po prostu są złe. Raz, że to po prostu brzydkie CGI, a dwa, że kompletnie nie kupuję ich zachowania. Bardzo wyraźnie były obliczone na to, żeby groźnie wyglądać, a nie żeby były wiarygodne. I ja wiem, że to nie jest film przyrodniczy – ale fakt, że zwierzęta zachowują się głupio, tylko podkreśla to, co czeka nas w dalszej części filmu, czyli:
Predator to żałosna pierdoła. Dosłownie wszystko może go okaleczyć. Gdyby nie miał technologii, którą jest w stanie się w kilka sekund połatać, wykrwawiłby się jeszcze zanim by spotkał naszą główną bohaterkę. Ogólnie to jest film, w którym straciłam szacunek do Predatora. W sumie byłam nim głównie zażenowana i miałam ochotę poklepać go po plecach i powiedzieć „wracaj do siebie, chłopie, może trochę potrenuj, wrócisz tutaj jak dorośniesz”.
Piesek był fajny (źródło)
Częściowo jest tu podobny problem, jaki pojawił się w
Star Trek: Into The Darkness. To znaczy dostajemy antagonistę, który jest pompowany, jaki to on groźny, ale przez to, że kompletnie nie ma adekwatnie groźnego przeciwnika, te jego domniemane nadludzkie zdolności pozostają tylko w sferze gadania o nim. Wierzyłam, że Predator jest wielkim myśliwym w pierwszej części: no bo tam polował na doświadczony, uzbrojony po zęby oddział najlepszych z najlepszych twardzieli. Oni rzeczywiście mogli stanowić wyzwanie. A w Prey? Brawo, Predatorze, nie możesz sobie poradzić z samotną przeciwniczką uzbrojoną w toporek na sznurku, dla której to w sumie pierwsze poważne polowanie w życiu. Już nawet mi cię nie żal. Ale zresztą co tu mówić o naszej głównej bohaterce – przecież nawet wilk zdołał okaleczyć Predatora. Dosłownie wszystko spuszcza mu łomot. Gdyby tego Predatora wpuścić do dżungli z pierwszej odsłony serii, pewnie potknąłby się o korzeń i umarł, zanim jeszcze helikopter Arniego by wylądował.
A finał jest dodatkowo spektakularnie głupi, bo wskazuje na to, że albo technologia Yautja jest idiotyczna, albo ten konkretny osobnik nie potrafi jej obsługiwać. Innego wyjaśnienia nie widzę dla faktu, że naprowadzanie w hełmie nadal działało, kiedy Predator już od jakiegoś czasu nie miał tego hełmu na sobie. Serio, nie miał tam jakiegoś wyłącznika? A jeśli faktycznie nie miał, to czemu postanowił użyć pocisków połączonych z hełmem? Nie wiem, może to też było jego pierwsze polowanie. Może to było dziecko Yautja. Gdyby film to w jakikolwiek sposób zaznaczył, o wiele chętniej bym całość kupiła.
Zwinność Predatora? Jaka zwinność? Gościu rusza się jak wóz z węglem. We wcześniejszych odsłonach była w nim jakaś gracja, był spryt, unikał pułapek, zastawiał własne, fikał po drzewach, ogólnie jak wspomniałam: człowiek wierzył, że to jest rzeczywiście groźny myśliwy (choć koncept termowizji i „ślepoty” na wszystko, co chłodniejsze, wyklucza polowanie na gady – jesteście bezpieczni, reptilianie). Tutaj głupiego bagna nie zauważył.
Oh well, nie żeby główna bohaterka je zauważyła… 

Taabe byłby całkiem w porządku - szkoda tylko,
że jego rolą od samego początku jest
poniesienie śmierci w akcie bycia mniej
zajebistym od Naru
(źródło)
No właśnie, wspomniałam o niej już kilka razy, to może teraz o niej:
Naru (Amber Midthunder – i w ogóle nie mam tu wątów do aktorki, ot, taką miała rolę), nasza nabzdyczona dziewczyna z Komanczów. Ogółem to ciekawy pomysł, żeby bohaterką uczynić rdzenną Amerykankę. Choć mam ogólnie zastrzeżenia co do zaprezentowania kultury Komanczów w tym filmie, no ale dobra – podobnie jak w przypadku zwierząt: to nie jest film dokumentalny. Plus nie znam się zbyt dobrze, może Komancze faktycznie sypiali z pomalowanymi twarzami. Nie rozumiem natomiast, czemu nie można było stworzyć wiarygodnej, kompetentnej bohaterki, tylko właśnie ją: coś na wzór disneyowskiej księżniczki, która nie jest zadowolona ze swojego życia i chce udowodnić światu, że stać ją na więcej. No i w finale oczywiście się okazuje, że miała rację, tylko świat jej nie doceniał.
Po prostu miło by było przeżyć w tym filmie choć jedno malutkie zaskoczenie, zobaczyć coś świeżego, interesującego – a fabularnie to jest jedynie sterta odgrzanych kotletów. Przez to, jak nudna i przewidywalna jest bohaterka (i w sumie cała fabuła), nie czułam żadnych emocji, śledząc jej losy. Nie zależało mi na Naru. A skoro mi na niej nie zależało – jej walka o życie mnie zwyczajnie nudziła. Była jakaś akcja, chyba nawet dynamiczna, a ja siedziałam i się nudziłam. Bo film nie miał niczego, czym by zdołał mnie zaangażować emocjonalnie.
Wiem, że film próbował pokazać Naru jako sprytną wojowniczkę. Ale żebym w to uwierzyła, bohaterka musiałaby poradzić sobie bez magicznych kwiatków obniżających temperaturę ciała w ciągu kilku sekund. No i zdecydowanie zbyt wiele razy ratował ją Imperatyw Fabularny. To najzupełniej popsuło wrażenie i została już tylko smutna Mary Sue.

Last, but not least: Predator i jego
Bardzo Malutka Tarczka (źródło)
Czytałam dużo pochwał o tym, jak piękny jest ten film wizualnie. Jakie fantastyczne widoki.
No więc… no tak, ma widoki. Trudno żeby nie miał. Czy one są nakręcone w jakiś charakterystyczny, interesujący sposób? No nie, po prostu są widokami. Bohaterowie biegają po ładnym lesie, więc widzimy ładny las. Czy mam się tym zachwycać? Na pewno nie będę narzekać, ale to zdecydowanie za mało, żeby wzbudzić mój zachwyt. Nie jest tak, że otaczająca bohaterów przestrzeń została zaprezentowana jakoś ponadprzeciętnie, jak choćby w Propozycji Nicka Cave’a (i Johna Hillcoata - właściwie to dość smutne, że pamięta się tu tylko o scenarzyście, a nie o reżyserze). W Propozycji jest zachwyt tą przestrzenią przemieszany z szacunkiem. Filmowa Australia jest niegościnna, ale jednocześnie jest w niej coś intrygującego, coś, co pozwala się w niej zakochać. To jest kraina, która na długo zostaje w widzu. W Prey nie ma niczego w tym stylu. Wizualnie ten film jest ładny, ale jednocześnie dość przezroczysty.

Teraz może przejdę do rzeczy, które mi się podobały:
Piesek. Piesek był fajny, bo był pieskiem. I bo przeżył.
No i doceniam, że powstała wersja w języku Komanczów. Fajna inicjatywa, no i w sumie należało zrobić tę wersją właśnie tą oficjalną, jedyną, a nie tylko dodatkowym ficzerem. Jak nie jestem fanką Mela Gibsona, tak bardzo lubię w jego filmach właśnie tę dbałość o autentyczność językową (Apocalypto, Pasja). W przypadku Prey może nie było idealnie, ale i tak nieźle.

Obejrzenie Prey może i nie boli, jeśli nastawić się po prostu na głupią, przewidywalną rozwałkę, ale wystarczy zaraz po seansie odpalić sobie z powrotem pierwszego Predatora, żeby zobaczyć niesamowitą przepaść, jaka dzieli te filmy. A przecież Predator ze Schwarzeneggerem to właściwie też jest tylko głupia rozwałka.

piątek, 15 lipca 2022

Return of the Obra Dinn

W grze można wybrać wariant kolorystyczny.
Moim ostatecznym wyborem była czerń i biel.
Ja wiem, że ta gra to nie jest żadna świeżynka. Abstrahując od tego, że miała premierę w 2018 roku, to ja sama kupiłam ją w maju 2020 – i tak leżała sobie na mojej wirtualnej półce na GOGu, pokrywając się kurzem razem z całą stertą innych nieogranych tytułów.
Jakiś czas temu sytuacja się zmieniła – po tym, jak przeszłam Syberię: The World Before, a potem ponownie Syberię I, II i III, poczułam, że chciałabym pograć w coś z rozwiązywaniem zagadek (czwarta odsłona Syberii ma ich, niestety, boleśnie mało – właściwie to jak to się stało, że nie napisałam jeszcze o Syberii…?). No i tu nasunęło mi się właśnie Return of the Obra Dinn. No bo ta gra to w zasadzie jedna wielka zagadka.
I oto jestem.

W Internecie można przeczytać, że Return of the Obra Dinn to gra przygodowa na osiem-dziesięć godzin. I pewnie tak właśnie jest, chyba że ktoś jest mniej bystry nieprzyzwyczajony do tego typu rozgrywki. U mnie tych godzin było dwadzieścia. Bo problem, który stawia przed nami gra, nie jest typową przygodówkową łamigłówką. Nie jest nawet tym irytującym rodzajem zagadki, w które trzeba połączyć sznurek z kaczką, żeby podnieść klucz.
Tytułowy Obra Dinn to statek kupiecki, który w 1802r. wypłynął z Londynu i zmierzał do Przylądka Dobrej Nadziei, ale nigdy nie osiągnął celu. Po pół roku został uznany za zaginiony. Nieoczekiwanie 14 października 1807r. pojawił się w porcie w Falmouth. Na pokładzie jednak nie ostał się ani jeden żywy członek załogi.
Gracz wciela się w inspektorkę firmy ubezpieczeniowej, która (inspektorka, nie firma) ma naświetlić, co wydarzyło się podczas rejsu, ustalając tym samym losy przeszło pięćdziesięciu ludzi – oficerów, marynarzy i cywilów.

Wierzcie lub nie, ale zamrożony w czasie
piorun naprawdę robi ogromne wrażenie.
Cała rozgrywka dzieje się na czterech pokładach Obra Dinn i, prawdę mówiąc, bardziej jest symulatorem chodzenia niż standardową przygodówką. W trakcie trwania śledztwa gracz nie wchodzi właściwie w żadną interakcję z otoczeniem – poza sporadycznym otwarciem jakichś drzwi. To, co jest dla nas kluczowe, to zegarek kieszonkowy pozwalający podglądać przeszłość (i tylko podglądać – nie mamy na nic wpływu) oraz dziennik, w którym zapisujemy wnioski.
Nie zdradzając zbyt wiele, całość zaczyna się w zasadzie niepozornie. Mamy po prostu jakieś oznaki tego, że doszło do buntu. Kiedy jednak zagłębiamy się w tę historię, jej skala niespodziewanie się rozrasta i w którymś momencie człowiek już naprawdę nie wie, co zobaczy za kolejnymi drzwiami. Opowieść jest wielowątkowa, przesycona emocjami i niesamowicie wciągająca. A jej rozgryzienie okazuje się satysfakcjonująco trudne. „Satysfakcjonująco” a nie „irytująco”, bo tak naprawdę twórca gry, czyli znany z Papers, Please Lucas Pope, niczego nie zostawił przypadkowi i niczego nie każe graczowi zgadywać. Odpowiedzi na wszystkie pytania są przed nami, musimy tylko być odpowiednio czujni i mieć oczy (i uszy!) dookoła głowy. Znaczenie ma każdy najdrobniejszy detal.

Jeden z elementów naszego dziennika:
dołączony plan Obra Dinn z zaznaczonymi
zdarzeniami. Im więcej zdarzeń,
tym całość jest mniej czytelna. :D
Rozgrywka ewidentnie najwięcej problemów sprawia na początku. Raz, że trzeba się w ogóle przyzwyczaić, jak to wszystko działa. Dwa, że zostajemy zalani informacjami, które w początkowej fazie nijak się ze sobą nie łączą – te połączenia odkrywamy dopiero z czasem. Wyraźnie da się odczuć, że im dalej w las i im więcej wiemy, tym szybciej jesteśmy w stanie określić losy poszczególnych członków załogi.
A nawet jeśli ktoś – tak jak ja – miałby poważniejsze problemy z dostrzeżeniem wszystkich wskazówek i zrobieniem z nich właściwego użytku, to w sumie nic nie szkodzi: bo szlajanie się po pokładzie Obra Dinn jest najzwyczajniej w świecie bardzo przyjemne. Ciche skrzypienie lin i szum fal w połączeniu z totalnie minimalistyczną grafiką (o której od niedawna wiem, że wpisuje się w nurt ditherpunku, o którym nigdy w życiu nie słyszałam, a okazuje się, że może lubię) genialnie pobudza wyobraźnię i każe zapomnieć o wszystkim wokół, zatapiając się w grze. Tak naprawdę nie wiem do końca, na czym polega magia, ale atmosfera bijąca z tego monochromatycznego obrazu jest niesamowita. Powiem tylko tyle, że kiedy już opuszczałam pokład Obra Dinn, było mi żal i miałam nadzieję, że może jeszcze coś przeoczyłam i zaraz będę musiała wrócić.

No i muzyka. Muzyka w tej grze jest przecudna, choć nie ma jej wiele – raptem kilka krótkich melodii, które rozbrzmiewają za każdym razem, kiedy za pomocą zegarka kieszonkowego podglądamy przeszłość. Ale nastrój, jaki ta muzyka buduje, jest niesamowicie silny i wyrazisty.
To znaczy ogólnie warstwa dźwiękowa jest świetna, zarówno muzyka, jak i głosy postaci – ogromny szacun za to, że bohaterów, którzy pochodzą z różnych części świata, zagrali aktorzy o adekwatnym pochodzeniu, czyli Irlandczyka gra Irlandczyk, a Polaka Polak (Piotr Adamczyk zresztą). Nie mamy więc mniej czy bardziej udatnie udawanych akcentów. I tak, to też jest ważne.

Cudowne połączenie prostoty
i dbałości o szczegóły.
Trzeba tu też nadmienić, że
Return of the Obra Dinn jest świetnie spolszczone (oczywiście tylko w warstwie tekstowej), co ma gigantyczne znaczenie dla rozgrywki. Chociaż miałam czasem dylematy, szczególnie przy określaniu przyczyn śmierci marynarzy (polega to na wybraniu odpowiedniej przyczyny z bardzo długiej rozwijanej listy): czy delikwent został rozdarty na strzępy, poćwiartowany, czy może oderwano mu kończynę? Jak można by nazwać to, co zobaczyłam w jednej z migawek z przeszłości? Ale koniec końców to był raczej ciekawy smaczek, niż irytujący element – no bo jak często możemy się wahać nad doborem odpowiedniego słowa do leżącego u naszych stóp ludzkiego szczątka?
Zresztą, to mi nasuwa jeszcze jedną myśl: gdyby grafika była choć odrobinę bardziej realistyczna i kolorowa, nie byłoby innego wyjścia jak tylko zaliczyć grę do horroru. Bo sceny, na które natykamy się jako pani inspektor, w gruncie rzeczy są naprawdę makabryczne, zwłoki potrafią być w okropnym stanie, a zgony zdarzają się, delikatnie rzecz ujmując, mocno nieprzyjemne. No i są inne horrorowe akcenty, ale – jak wspominałam – nie chcę zbyt wiele zdradzać, bo fajnie dać się tej historii zaskoczyć (dlatego zresztą najlepsze screeny z gry zachowałam dla siebie, choć z żalem). W tym ditherpunkowym stylu (używam nowego słowa, którego się nauczyłam!) – który zresztą wywołał u mnie nutkę nostalgii, bo miałam silny vibe obrazków, które w dzieciństwie rysowałam w autocadzie – dostajemy jedynie sugestię makabry i grozy. Dostatecznie silną, żeby mocno podziałało na wyobraźnię, ale też na tyle delikatną, że nie ma wrażenia epatowania tym.

Właściwie nie umiem znaleźć minusów Return of the Obra Dinn. Może ewentualnie mogłaby być dłuższa...? Gra od samego początku wciąga bez reszty, historia jest emocjonująca, klimat tak gęsty, że można go kroić nożem, a rozwiązanie zagadki daje ogromną satysfakcję. Zdecydowanie czegoś takiego potrzebowałam i mam nadzieję, że Lucas Pope nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...