Tytuł: Elryk z Melniboné
Tytuł oryginału: Elric of Melniboné
Tłumaczenie: W.T.K.
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1994
Wydawca:
Amber
Jakiś czas temu doszły mnie słuchy, jakoby saga o Wiedźminie
Andrzeja Sapkowskiego była plagiatem sagi o Elryku Michaela
Moorcocka. Zresztą, ponoć to teoria, która ma już swoje lata i na
Zachodzie jest podejmowana już od dawna – u nas raczej utknęła w
niszy najbardziej zagorzałego fandomu, stąd też akurat ja
dowiedziałam się o tym dopiero co. No ale wraz z tym niusem
podniosło się parę głosów – obok tych „och, żal tak wielki,
myślałam, że chociaż Wiedźmin nasz oryginalny, co za
rozczarowanie, nigdy nie lubiłam Sapka” – że to bullshit, że
Sapkowski się inspirował wieloma klasycznymi tekstami, żeby nie
wydziwiać.
Całkiem szczerze, to o Moorcocku dotąd nawet nie słyszałam. Ale
przy tej małej awanturce dowiedziałam się również, że to autor
niebywale ważny w dziejach fantasy, tylko niesłusznie zapomniany.
Myślę sobie: no dobra, czas nadrobić. Przeczytam tego Elryka i nie
dość, że poznam klasykę, to wyrobię sobie zdanie co do plagiatu.
Parę tomów udało mi się dorwać po taniości na Allegro (łatwo
nie było, bo nie ma tego wiele, istnieje jedno polskie wydanie z lat
dziewięćdziesiątych, a ceny wahają się od 11 do niemal 100zł) i
oto zaczęła się moja przygoda z Elrykiem.
Powiem tak: ja naprawdę doskonale rozumiem, dlaczego ta seria nigdy
nie została w Polsce wznowiona. Może w latach sześćdziesiątych,
kiedy Moorcock zaczynał pisać o albinosie z Melniboné, to było
coś „Wow!”. Może było coś oryginalnego w posępnej, skrytej
naturze Elryka, który z jednej strony zrobi wszystko dla swojej
ukochanej Cymoril, z drugiej jednak jego chłód emocjonalny pozwala
mu na dowolne okrucieństwa. Niemniej kiedy czytałam pierwszy tom
sagi, czułam się, jakbym czytała wypełnionego kliszami fanfika
jakiegoś aspirującego autora (kopirajty do tego określenia należą
się Ulvowi, który też zaczął czytać Moorcocka). Jest mroczny
cesarz-czarnoksiężnik, który ma piękną ukochaną Cymoril (jej
jedyną cechą jest fakt bycia piękną), obowiązkowo jest też zły
konkurent do tronu, Yyrkoon, który – tak, to było w powieści
wprost napisane! - chce zdobyć władzę nad światem. Już na tym
etapie opadają witki. Ma się rozumieć, Yyrkoon w gruncie rzeczy
nie miałby nic przeciwko położeniu swoich plugawych łapsk na
Cymoril (która, nota bene, jest jego siostrą, ale przez to jest
jeszcze bardziej zły).
Dalej mamy kwestię stylu – oczywiście, tutaj muszę mówić
wyłącznie o miksie stylu autora i tłumacza, bo nie czytałam w
oryginale. Swoją drogą, za przekład odpowiada „W.T.K.” –
całkiem szczerze, nie bardzo wiem, co to znaczy (zero złośliwości).
To jakaś instytucja? Czyjeś inicjały? Jeśli tak, to dlaczego nie
ma pełnego nazwiska? Ktoś mi to umie wyjaśnić?
W każdym razie język powieści jest po prostu niezbyt ciekawy.
Prosty, siermiężny, z wieloma powtórzeniami i dość niefajnymie
wciskanym backstory świata. Z drugiej strony tam, gdzie człowiek by
się spodziewał nabudowania klimatu i szerszych opisów, wszystko
dzieje się w ekspresowym tempie: bohater na granicy śmierci spotyka
bóstwo? Spoko, przecież kolor włosów nieśmiertelnej istoty to w
zasadzie wszystko, co jest mi w tym momencie potrzebne. Chciałabym
podkreślenia niesamowitości tego spotkania? Meh, spotkali się i
pogadali, na cholerę drążyć temat. Lecimy dalej, bo wątek nam
ucieknie.
A wątki uciekają, oj uciekają.
Akcja pędzi na złamanie karku, co zresztą wyjaśnia, dlaczego
powieść zmieściła się na 180-ciu stronach. [TERAZ BĘDZIE PEŁNE
SPOILI, CHOĆ BARDZO LAKONICZNE STRESZCZENIE CAŁOŚCI] Cesarz rusza
na wojnę, staje się ofiarą zamachu stanu i traci tron, spotyka
boga, wraca na tron, porywają mu narzeczoną, sprowadza arcydemona,
wyrusza na jej poszukiwania, przenosi się do jakichś dziwacznych
zaświatów, wraca z tych zaświatów – a wszystko to nieomal
w biegu. Kampania wojenna to parę stron. Kolejne parę to
detronizacja i powrót na tron. Niby gdzieś tam mogłaby być
przestrzeń na character development,
ale najwyraźniej autor uznał, że takie rzeczy w powieści do
niczego nie są potrzebne.
Z drugiej
strony: to jest też w pewien podstępny sposób zaletą, bo
czytelnik nie ma szansy się znudzić. Chcę wiedzieć, co w tej
historii stanie się dalej? Proszę bardzo, minuta czytania i już
wiem. Ale wówczas następuje znowu jakiś plot twist i i ja znowu
chcę wiedzieć, co będzie dalej – i tak to się kręci. W gruncie
rzeczy Elryka z Melniboné
można przeczytać w jedno
popołudnie, góra dwa. Tylko nie można się za dużo zastanawiać
nad tym, jak głupio jest wykreowany świat.
Wspominałam, że uniwersum
Gwiezdnych Wojen mnie nie przekonuje przez swoją stagnację trwającą
wiele tysięcy lat? Tutaj mamy coś podobnego. Melniboné
też ma tysiące lat i
wygląda na to, że się przez ten czas kompletnie nie zmieniło. W
dodatku mieszkańcy Śniącego Miasta używają w morskich
potyczkach ciężkich, złotych barek. Złotych. Czyli z metalu
jednocześnie bardzo ciężkiego i absurdalnie miękkiego. Czyli
chyba najgorszego materiału na budowę okrętów. Nie
ogarniam.
Na obronę powieści muszę
nadmienić, że mimo wszystko stagnacja Melniboné
da się obronić nieco lepiej
niż uniwersum gwiezdnowojennego – bo Melniboné
robi co może, żeby pozostać
w ukryciu, w izolacji od innych cywilizacji. To
faktycznie do pewnego stopnia mogłoby spowodować zastój, skoro nie
było niczego, co by napędzało postęp. Choć trochę trudno
uwierzyć, że żadne z tak zwanych Młodych Królestw nie rozwinęło
się w międzyczasie na tyle, by jednak pokonać mieszkańców
Śniącego Miasta. Nasuwa mi się tu skojarzenie z kolonizacją
Ameryki. No ale dobra, magia. Jest magia, więc pozamiatane.
Gdzieś w tym wszystkim – w tych
kliszach, w pozbawionej klimatu i emocji narracji, w głupotkach
uniwersum – są jednak fajne elementy. Sama koncepcja Żywiołów,
demonów i światów wydaje się ciekawa. Bohater, wbrew mojemu
marudzeniu z samego początku, tak naprawdę ma potencjał – może
po prostu w pierwszym tomie nie rozwinął jeszcze skrzydeł. Relacja
Elryka z mieczem również może przynieść czytelnikowi coś
fajnego w kolejnych tomach – póki co została zaledwie zaznaczona.
Mam wrażenie, że Elryk
z Melniboné jest bardzo,
jakby to ująć, anachroniczny. I biorąc się za tę lekturę,
trzeba to mieć na uwadze, żeby się bardzo nie zdziwić. Dziś nikt
tak nie pisze – i naprawdę nie jestem przekonana, że powinno się
do tego wrócić. Pierwszy tom sagi o Elryku trochę bawi, trochę
wciąga, jest ogólnie na swój sposób przyjemny, ale jednocześnie
jest pozbawiony napięcia, nie budzi emocji, nie angażuje. Do tego
pojawiające się w nim motywy zostały już mocno przeorane przez
współczesnych twórców.
Jak to więc z tym Sapkowskim? Na
podstawie na razie tylko tego jednego tomu, czyli Elryka z
Melniboné, cała
„afera plagiatowa” wydaje mi się jednak bullshitem. Tak, bohater
ma białe włosy. Ale jest postacią na tyle inaczej skonstruowaną i
poprowadzoną, że nawet by mi nie przyszło do głowy kojarzyć go z
Geraltem. Wędruje przez świat – jasne, tylko że z zupełnie
innych powodów i w innym celu niż ten nasz Biały Wilk. Ma runiczny
miecz – ale znów, to miecz zupełnie inny i w ogóle nie kojarzy
się z orężem wiedźmina. Świat jest inny, historia jest inna,
bohaterowie są inni, w końcu cała narracja jest zupełnie
odmienna. Nawet wiedząc o tym, że mam się doszukiwać elementów
plagiatu, podczas czytania w żaden sposób nie nasuwało mi się, że
o, ten a ten element Sapkowski na pewno zerżnął od Moorcocka.
To wszystko tak strasznie groźnie brzmiało, jak się gdzieś
czytało wyliczankę elementów, które pojawiają się w jednej i
drugiej sadze – no ale właśnie, to tylko jakieś pojedyncze
elementy. Śrubki, które mogą być użyte w wielu mechanizmach, ale
nigdzie nie jest powiedziane, że przez to te mechanizmy będą
identyczne.
Tak czy owak, przede mną drugi tom.
Będę informować na bieżąco.
Brnę w tekst i już powoli widzę światełko w tunelu. A z Gwiezdnymi Wojnami to już Ci mówiłem, że to po prostu świat w którym czas dla technologii się zatrzymał, bo odkryli wszystko co możliwe ;)
OdpowiedzUsuńAbsolutnie nie wierzę w istnienie rzeczywistości, w której kolektywnie stwierdza się "ok, panowie, starczy tego dobrego - odkryliśmy wszystko co możliwe". Zwłaszcza przy tak intensywnych kontaktach z obcymi gatunkami i cywilizacjami.
UsuńAle to nie tak, że kolektywnie stwierdzają, ok, pozamiatane, idziemy do domu. Badania i nauka przecież trwają i istnieją, po prostu skończył się materiał na wielkie odkrycia i gwałtowne skoki. Zamiast tego masz usprawnienia tego, co już jest. Masz pierwszą Gwiazdę Śmierci, która niszczyła planety, potem kolejną, która i planety i okręty wojenne (bo Imperium wpadło na pomysł, że w sumie okręty wroga koło naszego działa, to słaby pomysł), kolejna niszczyła planety będąc w innych układach słonecznych(?), a następnie miałaś flotę niszczycieli, z których każdy miał siłę bojową pierwszej Gwiazdy Ś. PROGRES!! Stylistyka samych niszczycieli też jest w każdej części inna. Zobacz, że całkowicie zrezygnowano z masowego spamu droidów bojowych, które przecież były w pierwszych trzech częściach. Zamiast tego postawiono na wyspecjalizowane jednostki, jak ten kozak z Łobuza 1. I weź pod uwagę, że patrząc z boku widzisz tylko to, że są statki i piu piu w kosmosach. I latają sobie i piu piu. To trochę wiesz, jakby powiedzieć, że pierwszy Enterprise a Voyager to w sumie to samo, bo wyglądają podobnie.
Usuń>Swoją drogą, za przekład odpowiada „W.T.K.” – całkiem szczerze, nie bardzo wiem, co to znaczy (zero złośliwości). To jakaś instytucja? Czyjeś inicjały? Jeśli tak, to dlaczego nie ma pełnego nazwiska? Ktoś mi to umie wyjaśnić?<
OdpowiedzUsuńJa umiem. Otóż Elryk z Melniboné po raz pierwszy był w Polsce wydany w 1985 r., jako tzw. klubówka. Klubówki to były wydania pirackie, a tłumacze (często amatorzy) nie zawsze chcieli się do nich przyznawać. Amber z jakiegoś powodu (może pośpiechu) zamiast zlecić nowe tłumaczenie, wykorzystał to z klubówki (kolejne tomy były już przekładane przez zawodowych tłumaczy). Tu masz moją wypocinę o Conanie, w której coś tam nasmarałem o klubówkach:
https://seczytam.blogspot.com/2020/08/conan-z-mizerii-1.html
Pozdrawiam
O proszę, dziękuję za wyjaśnienie :) Nie ukrywam, że dla mnie początki fantastyki w Polsce są spowite mgiełką tajemnicy, więc takie uwagi są na wagę złota.
UsuńA Conany czytałam już te świeżutkie, rebisowe, więc też nie miałam żadnych skojarzeń :)
Dla chętnych - Artur Nowakowski napisał dwie książki:
Usuń1. "Fanzin SF. Artyści, wydawcy, fandom" (z notki wydawniczej: " przybliża historię i ukazuje sposoby działania klubów oraz wydawców amatorskich ruchów entuzjastów fantastyki na świecie i w Polsce, od lat trzydziestych do dziewięćdziesiątych XX wieku. Autor skupia się między innymi na przedstawieniu pracy redaktorskiej oraz ilustratorskiej miłośników SF, eksponując wartości, jakie dominowały w ich działaniach, którymi przeciwstawiali się zarówno opresji państwa, jak i oficjalnej polityce wydawniczej, hołdując wolności i niezależności twórczej. Uzupełnieniem książki jest leksykon polskich fanzinów fantastycznych").
2. "Klubówkowe szaleństwo. Polski trzeci obieg w fantastyce lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku" (to właśnie wchodzi do sprzedaży, jeszcze nie mam, z notki: "Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte dwudziestego stulecia nie obfitowały w nazbyt bogaty wachlarz propozycji wydawniczych, zwłaszcza zachodnich twórców. Ustalona polityka poszczególnych oficyn, reglamentowany papier, kłopoty z cenzurą zawężały dobór treści, rzadko zaspokajając apetyty tych, którzy spragnieni byli amerykańskiej czy brytyjskiej fantastyki. Nie znaczy to jednak, że miłośnicy fantastyki sobie nie radzili, bo to właśnie wtedy to pojawiły się prywatne inicjatywy klubów i osób z nimi związanych, pozwalające powoli zasypywać tę dziurę czytelniczych oczekiwań. Dzięki klubowym edycjom fan fantastyki miał okazję poznać Simaka, Heinleina, Stableforda, Blisha, Koontza, ale też przeczytać kolejne ważne teksty autorów znanych już z oficjalnych wydań: Asimova, Silverberga, Le Guin, Bradbury'ego. Klubówki stały się też w końcu trampoliną dla przyszłych oficjalnych tłumaczy, redaktorów i wydawców").
Jak obliczył znany fan, wydawca i księgarz Wojtek Sedeńko, w tym tzw. trzecim obiegu wyszło w Polsce ok. 500 tytułów książek SF/fantasy.